your lips, my lips - apocalypse
: 27 kwie 2023, 19:44
Panna młoda prosi cię do środka, niesie się gładkim, aksamitnym i — gdyby miał przypisać mu konkretną barwę, wybrałby złocisty róż, w jakim skąpany był cały poranek i każdy ze ślubnych bibelotów — głos jednej z druhen, odzianej w ten sam kolor i ten sam aksamit. Sollie jak zwykle zaplanowała wszystko drobiazgowo, a każdy szczegół — łącznie z kolorem nieba, tembrami obcych głosów i światłem wdzierającym się do pastelowo-białej rezydencji nad skrawkiem prywatnej plaży Mission Beach — zdaje się dobrodusznie rezonować z uderzeniami jej serca, drgając z nimi tą samą, urzekającą i ciepłą częstotliwością.
Póki co tylko zaręczona wariatka, na pannę młodą musi jeszcze poczekać, odrzeka Geordan z przekąsem będącym nie groźbą (jeszcze nie wie, co dzisiaj się zdarzy), a wyrazem braterskiego droczenia się, jak to przecież leży w obowiązku starszego rodzeństwa.
Oplata palcami złotą, fikuśną i ciepłą (nagrzaną dotykiem cudzej skóry i wskazującą tym samym, że pomieszczenie, do którego próbuje się dostać, jest jeszcze najważniejszym punktem dzisiejszego dnia) gałkę, kręci nią niezdarnie najpierw w prawo, później w lewo, aż w końcu bardzo ostrożnie, prawie na palcach wsuwa się do środka przez nieznacznie uchylone drzwi (jakby znajdowała się za nimi tajemnica, której musi strzec i którą musi osłaniać przed ciekawskim spojrzeniem całego świata, bo inaczej stanie się coś bardzo złego). W pierwszej chwili uderza go woń kwiatów wylegujących się na niemal każdym skrawku powierzchni; teoretycznie słodka (bo dla niego każdy świat jest słodki), ale skrywająca w sobie jakąś rozmyślną, wywarzoną i nieco — nie do końca rozumie w jaki sposób — smutną nutę. Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że taka właśnie jest Isolde — cukierkowa jak ten wystrój i jak geordanowe wyobrażenie każdej z kobiet, ale mimo to skrywająca w sobie niebosiężnych rozmiarów pokłady bólu, silnym porywem ramienia odsuwające ją nie tylko od cech zapisanych płci pięknej, ale — czasem mu się zdaje — tworzące z niej jakiś osobny, ciężki do zrozumienia gatunek, składający się tylko z jednego, bardzo samotnego osobnika. Czasem zastanawia się, czy kiedyś był tam ktoś jeszcze; ktoś, kto dopełniał podstawowej definicji tego założenia i ktoś, przy kim Sollie czuła się kompletna — wie, że to nie Jude i momentami zdaje mu się, że sam mógł niegdyś stanowić dla niej uzupełnienie ów pustki — ale nigdy nie odważył się jej o to zapytać. Zamiast tego pozwala jej żyć w tym wybrakowanym świecie, do którego już nie ma wstępu (nie ma, bo nie chce).
Dostrzega ją po trzech, może czterech sekundach — a raczej jej lustrzane odbicie udekorowane w ornamentowe rzeźbienia, bo Sollie skierowana jest do niego plecami.
Wyglądasz pięknie, zapewnia z delikatnym uśmiechem, nie starając się być po prostu miły; ktoś, kto spędził przeszło sześć wymuskanych godzin na udoskonalaniu swojej aparycji, po prostu nie może wyglądać inaczej, jak tylko pięknie.
Widziałeś rodziców?, pyta jedwabny, delikatny głos, a Geordan — jak za każdym razem — wzdryga się na dopisanie go do rodziny, która przecież nie należy do niego.
Są na zewnątrz. Sprawdzają, czy nikt o niczym nie zapomniał, odpowiada jednak, nie poprawiając jej. Mam zawołać Philippę?, dopytuje po chwili, nie potrafiąc nazwać Philippy mamą.
Nie, w porządku. Po prostu boję się, że znowu zaczną się kłócić, oznajmia mu, a na porcelanowej twarzy pojawia się rysa zmartwienia.
Na to, obawiam się, nie masz żadnego wpływu, przyznaje, wykonując kilka kroków w jej stronę. Jest okej, Sollie. Wszystko będzie okej. Potrzebujesz mnie do czegoś, mam coś zrobić? Nie cykorzysz chyba, co? Bo wiesz doskonale, że nie mam prawa jazdy, więc o ile nie chcesz łapać taksówki albo sama siadać za kierownicą skradzionego auta, nie pomogę ci stąd teraz uciec, uspokaja ją, pragnąc również ją rozśmieszyć.
Ale Sollie się nie śmieje.
Zamiast tego zapada w krótki sen złożony z milczenia i obaw, a choć nie zamyka oczu, przez ten krótki moment jej wzrok z pewnością się wyłącza — sięga spojrzeniem do nieznanych mu cząstek przeszłości, a może wybiega daleko w przyszłość.
Byłeś u Jude’a?, pyta w końcu, wykonując jedno precyzyjne cięcie ciszy, które o mało nie zwala go z nóg.
Nie. Mam do niego zajrzeć? stara się sprawiać wrażenie niewzruszonego; a przynajmniej nie jakoś wyjątkowo. Przed oczyma znienacka pojawia mu się rozmazana (bo nie zdążył przyjrzeć mu się odpowiednio, więc niektóre rysy twarzy niepewnie dopowiada mu wyobraźnia) twarz mężczyzny, na którego natknął się w ich domu. Domu Sollie i Jude’a. Dostrzegł go dzisiaj między gośćmi weselnymi i od tamtego czasu zastanawia się, czy Jude przypadkiem go nie oszukał („to nic poważnego, Danny” powiedziane z mocą i na wdechu) i czy ten człowiek nie zapragnie w geście swojego płonącego uczucia przerwać im ceremonii. Jest pewien, że wówczas by go uderzył — tego blondyna (któremu Leon, kiedy opowiedział mu o wszystkim, nadał przesączone zdumieniem i zdradą imię: Finneas?!), a nie Jude’a, choć i na to przez moment odczuwa palącą chęć. Swój wybuch usprawiedliwiłby naturalnie troską o młodszą siostrę, choć ona niewiele go w tym wszystkim obchodzi — chciałby, żeby było inaczej, ale wciąż skrywa w sobie pewną animozję wymierzoną w jej osobę.
Naprawdę wyglądasz pięknie. Niczym się nie martw. Wszystko będzie okej, powtarza, łapiąc się na tym, że ostatnie wyrażenie przeznaczone jest nie dla Sollie, a raczej dla niego: to siebie próbuje przekonać, że wszystko będzie w porządku. Że jakoś da radę.
Zanim wychodzi z pokoju, bierze powolny, długi, szczegółowy oddech. Taki sam weźmie zaraz przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Jude’a, ale póki co mknie korytarzem skąpanym w pomarańczowym świetle słońca, starając się myśleć o czymś nieważkim, błahym, bezpiecznym. Przypominają mu się kwiaty z pokoju Sollie i zastanawia się, do jak wielu sfer życia odnosi się ten pochowany w nich ból i smutek. Mknie wzrokiem po każdej ścianie i każdej listwie przypodłogowej, po białej wykładzinie i po suficie. To, czego szuka, mieści się jednak na innym piętrze, kilkanaście kroków dalej. Ze zgrozą zauważa, że nie tylko obok rozwartej na dwie części księdze gości, ale też przy oknach i na każdym stoliku, spoczywa szereg śnieżnych kul. Jezu, Sollie, mruczy pod nosem, kiedy zamyka jedną z nich w klatce swojej dłoni, a potem nią potrząsa; żywo i przesadnie, wywołując opady brokatowego śniegu, który Sollie zdołała przenieść do słonecznego klimatu Australii. Nie wie dokładnie dlaczego, ale te szklane bańki zawsze go niepokoiły — niepokoiło go to, że skryte w nich postacie zawsze były odizolowane od świata zewnętrznego grubą warstwą i że jedyny kontakt, jaki z nim miały, to wtedy, kiedy nadchodził chwilowy huragan wprawiający w ruch płatki śniegu. A także to, że ich świat był taki maleńki — nieraz wydaje mu się, że i jego świat przybrał podobne rozmiary. I że nikt nie zdoła się już nigdy do niego przebić, dotknąć go, a jedynie wprowadzić chwilowy, śnieżny chaos.
Odstawia kulę na jej właściwe miejsce, z hukiem, który niknie w przedślubnym gwarze. Na takich ceremoniach zawsze robi mu się słabo — nie tylko przez przytłumione dźwięki ula lub ptaszarni (obecnie goście zmówili się na melodyjne dźwięki tego drugiego), ale też przez to, że jest na nich tak nieznośnie duszno — jakby każdy zaproszony chwytał swoją cząstkę powietrza, a ktoś, kto je rozliczał, pomylił się w obliczeniach i dla Geordana nic już nie starczyło. Mija kolejną druhnę (czy to była Lisa? Obraca się szybko i nie potrafi stwierdzić, widzi już tylko jej włosy i cienką sukienkę odsłaniającą ramiona i plecy) i odnajduje kolejną z wad bycia mężczyzną (kiedyś myślał sobie, że pierwszą i najważniejszą jest to, że Jude nigdy go nie zechce) — to, że sam pomykać musi w duszącym materiale białej koszuli i garnituru. Zbuntowany zsuwa więc ze swych ramion marynarkę, przekłada ją przez przedramię i z udręczeniem zauważa, że dotarł już pod docelowy adres.
Świat na moment zamiera, wyciszając szmer otoczenia, zgaszając promienie słoneczne i blokując przepływ woni kwiatów. Znów szarpie się z gałką (zdecydowanie woli klamki), dwa razy uderza kłykciami o drzwi, a potem wchodzi. Bez zaproszenia. Mknie na skraj pokoju, mruży oczy pod naporem słońca wdzierającego się pod powieki, zauważa skopany garnitur u podnóża łazienkowych drzwi i marszczy czoło. — Jude? — woła niepewnie, przykładając bok twarzy do drewnianej powierzchni, próbując tym samym dosłyszeć coś więcej, choć — napływa to do niego poniewczasie — może wcale nie powinien. Przez moment wydaje mu się, że z Judem jest ktoś jeszcze (Finneas?! pomyślane z oburzeniem) i wzbiera w nim złość, jak woda u brzegu morza malującego się za ścianą. A potem potrafi odizolować dźwięki z zewnątrz od tych niedalekich, z łazienki, słysząc ciche przekleństwa i szum wody.
Zastanawia się, czy powinien wejść (tak podpowiada mu rozsądek), ale zamiast tego czeka na pozwolenie.
Póki co tylko zaręczona wariatka, na pannę młodą musi jeszcze poczekać, odrzeka Geordan z przekąsem będącym nie groźbą (jeszcze nie wie, co dzisiaj się zdarzy), a wyrazem braterskiego droczenia się, jak to przecież leży w obowiązku starszego rodzeństwa.
Oplata palcami złotą, fikuśną i ciepłą (nagrzaną dotykiem cudzej skóry i wskazującą tym samym, że pomieszczenie, do którego próbuje się dostać, jest jeszcze najważniejszym punktem dzisiejszego dnia) gałkę, kręci nią niezdarnie najpierw w prawo, później w lewo, aż w końcu bardzo ostrożnie, prawie na palcach wsuwa się do środka przez nieznacznie uchylone drzwi (jakby znajdowała się za nimi tajemnica, której musi strzec i którą musi osłaniać przed ciekawskim spojrzeniem całego świata, bo inaczej stanie się coś bardzo złego). W pierwszej chwili uderza go woń kwiatów wylegujących się na niemal każdym skrawku powierzchni; teoretycznie słodka (bo dla niego każdy świat jest słodki), ale skrywająca w sobie jakąś rozmyślną, wywarzoną i nieco — nie do końca rozumie w jaki sposób — smutną nutę. Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że taka właśnie jest Isolde — cukierkowa jak ten wystrój i jak geordanowe wyobrażenie każdej z kobiet, ale mimo to skrywająca w sobie niebosiężnych rozmiarów pokłady bólu, silnym porywem ramienia odsuwające ją nie tylko od cech zapisanych płci pięknej, ale — czasem mu się zdaje — tworzące z niej jakiś osobny, ciężki do zrozumienia gatunek, składający się tylko z jednego, bardzo samotnego osobnika. Czasem zastanawia się, czy kiedyś był tam ktoś jeszcze; ktoś, kto dopełniał podstawowej definicji tego założenia i ktoś, przy kim Sollie czuła się kompletna — wie, że to nie Jude i momentami zdaje mu się, że sam mógł niegdyś stanowić dla niej uzupełnienie ów pustki — ale nigdy nie odważył się jej o to zapytać. Zamiast tego pozwala jej żyć w tym wybrakowanym świecie, do którego już nie ma wstępu (nie ma, bo nie chce).
Dostrzega ją po trzech, może czterech sekundach — a raczej jej lustrzane odbicie udekorowane w ornamentowe rzeźbienia, bo Sollie skierowana jest do niego plecami.
Wyglądasz pięknie, zapewnia z delikatnym uśmiechem, nie starając się być po prostu miły; ktoś, kto spędził przeszło sześć wymuskanych godzin na udoskonalaniu swojej aparycji, po prostu nie może wyglądać inaczej, jak tylko pięknie.
Widziałeś rodziców?, pyta jedwabny, delikatny głos, a Geordan — jak za każdym razem — wzdryga się na dopisanie go do rodziny, która przecież nie należy do niego.
Są na zewnątrz. Sprawdzają, czy nikt o niczym nie zapomniał, odpowiada jednak, nie poprawiając jej. Mam zawołać Philippę?, dopytuje po chwili, nie potrafiąc nazwać Philippy mamą.
Nie, w porządku. Po prostu boję się, że znowu zaczną się kłócić, oznajmia mu, a na porcelanowej twarzy pojawia się rysa zmartwienia.
Na to, obawiam się, nie masz żadnego wpływu, przyznaje, wykonując kilka kroków w jej stronę. Jest okej, Sollie. Wszystko będzie okej. Potrzebujesz mnie do czegoś, mam coś zrobić? Nie cykorzysz chyba, co? Bo wiesz doskonale, że nie mam prawa jazdy, więc o ile nie chcesz łapać taksówki albo sama siadać za kierownicą skradzionego auta, nie pomogę ci stąd teraz uciec, uspokaja ją, pragnąc również ją rozśmieszyć.
Ale Sollie się nie śmieje.
Zamiast tego zapada w krótki sen złożony z milczenia i obaw, a choć nie zamyka oczu, przez ten krótki moment jej wzrok z pewnością się wyłącza — sięga spojrzeniem do nieznanych mu cząstek przeszłości, a może wybiega daleko w przyszłość.
Byłeś u Jude’a?, pyta w końcu, wykonując jedno precyzyjne cięcie ciszy, które o mało nie zwala go z nóg.
Nie. Mam do niego zajrzeć? stara się sprawiać wrażenie niewzruszonego; a przynajmniej nie jakoś wyjątkowo. Przed oczyma znienacka pojawia mu się rozmazana (bo nie zdążył przyjrzeć mu się odpowiednio, więc niektóre rysy twarzy niepewnie dopowiada mu wyobraźnia) twarz mężczyzny, na którego natknął się w ich domu. Domu Sollie i Jude’a. Dostrzegł go dzisiaj między gośćmi weselnymi i od tamtego czasu zastanawia się, czy Jude przypadkiem go nie oszukał („to nic poważnego, Danny” powiedziane z mocą i na wdechu) i czy ten człowiek nie zapragnie w geście swojego płonącego uczucia przerwać im ceremonii. Jest pewien, że wówczas by go uderzył — tego blondyna (któremu Leon, kiedy opowiedział mu o wszystkim, nadał przesączone zdumieniem i zdradą imię: Finneas?!), a nie Jude’a, choć i na to przez moment odczuwa palącą chęć. Swój wybuch usprawiedliwiłby naturalnie troską o młodszą siostrę, choć ona niewiele go w tym wszystkim obchodzi — chciałby, żeby było inaczej, ale wciąż skrywa w sobie pewną animozję wymierzoną w jej osobę.
- Gdyby miał odrzucić od siebie egocentryzm i skupić się na szczęściu swojej siostry i swojego przyjaciela, przyznałby, że trafili całkiem dobrze.
Co prawda wyobrażał ich sobie z kimś całkiem innym.
Sollie na przykład, miała trafić na wysokiego, szczupłego olimpijczyka, który na nowo rozbudziłby w niej miłość do łyżwiarstwa. Przenieśliby się gdzieś daleko, może poza ocean i on zapełniłby tę jej pustkę, dołączając do gatunku wcześniej przesiąkniętych samotnością osobników. Nie pozwalałby się jej za dużo martwić, ale nie byłby też człowiekiem twardo stąpającym po ziemi — czasem wraz z nią krążyłby po obłokach dziecinnych mrzonek i niestworzonych historii. Przywoływałby niczym mistyczną pieśnią jej uśmiech, z którego w końcu zniknąłby permanentny smutek. Nadałby kwiatom woni szczęścia i beztroski.
Jude’a widział z kobietą drobną i zdecydowaną — taką spierającą się z nim o niemal wszystko, na co Geordan zawsze wywracałby oczyma. Mówiłby mu nieraz: jak ty to wytrzymujesz, Judy? Czy wy w czymkolwiek się zgadzacie? A Jude odpowiadałby: wiesz, całkiem to lubię, czego on nie potrafiłby zrozumieć. Nie byłaby typową pięknością, jakich pełno na ulicach — byłaby wyjątkowa i nie dla każdego, czym tak bardzo przyciągałaby spojrzenia. Lubiłaby Geordana, ale nieraz byłaby o niego zazdrosna — na przykład kiedy Jude niszczyłby jej snute dla ich dwójki plany, wtrącając w nie Balmonta: na przykład do ich wakacji w Rzymie, na połacie placu del Popolo, które wspólnie przemierzali spleceni za rękę, przemycałby jego sylwetkę skarżącą się na tłumy, albo dobudowywałby dla niego osobny pokój w ich ogromnym domu zapisanym im na starość.
Ale tak też było w porządku.
A choć Jude’a darzył uczuciami cieplejszymi i głębszymi niż swoją siostrę, tak uważał, że ona trafiła gorzej. Bo Jude nie potrafił się o nią troszczyć (czasem uważał, że Jude nie był zdolny troszczyć się o kogokolwiek, ale potem przypominało mu się, że nieraz w swój specyficzny i niezgrabny sposób troszczył się o niego, Geordana) i nie potrafi o nią zadbać, za to Sollie coraz bardziej dopasowywała się do charakteru bruneta, gotowa stać się tą, której on potrzebował. Mimo wszystko wierzył, że kiedyś odnajdą swój własny, złoty środek na różniące ich kontrasty.
Naprawdę wyglądasz pięknie. Niczym się nie martw. Wszystko będzie okej, powtarza, łapiąc się na tym, że ostatnie wyrażenie przeznaczone jest nie dla Sollie, a raczej dla niego: to siebie próbuje przekonać, że wszystko będzie w porządku. Że jakoś da radę.
Zanim wychodzi z pokoju, bierze powolny, długi, szczegółowy oddech. Taki sam weźmie zaraz przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Jude’a, ale póki co mknie korytarzem skąpanym w pomarańczowym świetle słońca, starając się myśleć o czymś nieważkim, błahym, bezpiecznym. Przypominają mu się kwiaty z pokoju Sollie i zastanawia się, do jak wielu sfer życia odnosi się ten pochowany w nich ból i smutek. Mknie wzrokiem po każdej ścianie i każdej listwie przypodłogowej, po białej wykładzinie i po suficie. To, czego szuka, mieści się jednak na innym piętrze, kilkanaście kroków dalej. Ze zgrozą zauważa, że nie tylko obok rozwartej na dwie części księdze gości, ale też przy oknach i na każdym stoliku, spoczywa szereg śnieżnych kul. Jezu, Sollie, mruczy pod nosem, kiedy zamyka jedną z nich w klatce swojej dłoni, a potem nią potrząsa; żywo i przesadnie, wywołując opady brokatowego śniegu, który Sollie zdołała przenieść do słonecznego klimatu Australii. Nie wie dokładnie dlaczego, ale te szklane bańki zawsze go niepokoiły — niepokoiło go to, że skryte w nich postacie zawsze były odizolowane od świata zewnętrznego grubą warstwą i że jedyny kontakt, jaki z nim miały, to wtedy, kiedy nadchodził chwilowy huragan wprawiający w ruch płatki śniegu. A także to, że ich świat był taki maleńki — nieraz wydaje mu się, że i jego świat przybrał podobne rozmiary. I że nikt nie zdoła się już nigdy do niego przebić, dotknąć go, a jedynie wprowadzić chwilowy, śnieżny chaos.
Odstawia kulę na jej właściwe miejsce, z hukiem, który niknie w przedślubnym gwarze. Na takich ceremoniach zawsze robi mu się słabo — nie tylko przez przytłumione dźwięki ula lub ptaszarni (obecnie goście zmówili się na melodyjne dźwięki tego drugiego), ale też przez to, że jest na nich tak nieznośnie duszno — jakby każdy zaproszony chwytał swoją cząstkę powietrza, a ktoś, kto je rozliczał, pomylił się w obliczeniach i dla Geordana nic już nie starczyło. Mija kolejną druhnę (czy to była Lisa? Obraca się szybko i nie potrafi stwierdzić, widzi już tylko jej włosy i cienką sukienkę odsłaniającą ramiona i plecy) i odnajduje kolejną z wad bycia mężczyzną (kiedyś myślał sobie, że pierwszą i najważniejszą jest to, że Jude nigdy go nie zechce) — to, że sam pomykać musi w duszącym materiale białej koszuli i garnituru. Zbuntowany zsuwa więc ze swych ramion marynarkę, przekłada ją przez przedramię i z udręczeniem zauważa, że dotarł już pod docelowy adres.
Świat na moment zamiera, wyciszając szmer otoczenia, zgaszając promienie słoneczne i blokując przepływ woni kwiatów. Znów szarpie się z gałką (zdecydowanie woli klamki), dwa razy uderza kłykciami o drzwi, a potem wchodzi. Bez zaproszenia. Mknie na skraj pokoju, mruży oczy pod naporem słońca wdzierającego się pod powieki, zauważa skopany garnitur u podnóża łazienkowych drzwi i marszczy czoło. — Jude? — woła niepewnie, przykładając bok twarzy do drewnianej powierzchni, próbując tym samym dosłyszeć coś więcej, choć — napływa to do niego poniewczasie — może wcale nie powinien. Przez moment wydaje mu się, że z Judem jest ktoś jeszcze (Finneas?! pomyślane z oburzeniem) i wzbiera w nim złość, jak woda u brzegu morza malującego się za ścianą. A potem potrafi odizolować dźwięki z zewnątrz od tych niedalekich, z łazienki, słysząc ciche przekleństwa i szum wody.
Zastanawia się, czy powinien wejść (tak podpowiada mu rozsądek), ale zamiast tego czeka na pozwolenie.