Oczywiście, że Achilles nie jest
słaby.
Nie jest, bo nikt mu nigdy nie pozwolił.
Bo najpierw musiał zająć się wiecznie trzeźwiejącym i wiecznie postrzępionym na ringu ojcem.
Potem musiał poszukać sobie nowy dom i zadbać o to, żeby jego chwilowa, nowa rodzina nie pozbyła się go tak, jak pozbywa się czasem produktu, który kupiło się w przypływie chwili, a potem nie za bardzo się wie, co z tym produktem zrobić — bo tak w sumie to ten produkt nie spełnia nawet naszych oczekiwań.
Później mieć oko (nigdy nawet nie m r u g n ą ć) na matkę, która zmaterializowała się przed jego oczyma
nie wiadomo jak i nie wiadomo dlaczego kilka lat później, odnajdując miłość w krokach prowadzących ją do Hadesu i nie przejmując się tym, że Achilles te jej kroki dokładnie widzi.
Aż wreszcie musiał pomóc wejść na swoje barki firmie, której właściwie nie lubił i nie lubi jej do dzisiaj.
A w końcu wziąć ślub z kobietą mieszkającą w hotelu zwanym szpitalem, prosić ją o leczenie, które potem musiał opłacać (dlatego nie zrzucił ze swych pleców tej bardzo ciężkiej firmy), no i zająć się
ich jej dzieckiem, które od początku skazane było na bardzo kosztowną i bardzo powolną wędrówkę do miejsca, w którym był już chyba każdy, kogo Achilles kiedyś znał (a jeśli ktoś się jednak uchował — dajmy na to Leon, to przecież i tak trzymał już w dłoni bilet w tamtą stronę).
A więc nie, nie jest słaby. Jest kurewsko
zmęczony.
I wcale nie chce się żegnać, bo robi to przecież całe, pieprzone życie — jakby był nieznośnie zdartą płytą, którą ktoś, do cholery jasnej, powinien w końcu wyrzucić i przestać katować nią nie tylko siebie, ale i wszystkich ludzi wokół.
—
Co ty kurwa pierdolisz — pyta w końcu bez pardonu, gdzieś pomiędzy dużym drzewem jabłoni zapisanym w testamencie żonie, Włochem rzucającym w niego zgniłymi owocami, wydzierającą się z martwego ciała duszą, frunącą sobie do nieba jak jakieś ptaszysko, a skrzatami i wróżkami, które pojawiły się nie wiadomo jak, kiedy i po co. Zamiast werbalnej odpowiedzi tylko patrzy, jak brunet skrapia jego dłoń dotykami swoich palców i tym bardziej nie rozumie.
Ma wjechać?
Nasłać gliny na Włocha, któremu powinien rzucić zgniłym jabłkiem w głowę?
Czy odprawić tu i teraz jakiś łzawy pogrzeb pełen mitycznych stworów?
Decyduje się na to pierwsze, wprawiając na nowo w ruch koła i obserwując, jak mężczyzna przed paroma chwilami niepotrafiący uzmysłowić sobie gdzie żyje i czy w ogóle żyje, wyskakuje nagle energicznie z auta, pełen wigoru, który podwędził chyba Achillesowi, kiedy on nie patrzył (poznaje, że to jego, bo wyhaftował sobie na nim swoje inicjały).
—
Czy ty mnie właśnie porwałeś, chory pojebie? — Jeśli tak, to Achillesowi najwidoczniej bardzo się to podoba, bo przebudzające się promienie słoneczne odbijają się w jego metalicznym, niewielkim kawałku uśmiechu, którego, swoją drogą, bardzo nie lubi czuć w swoich ustach. Posłusznie zgasza więc silnik i wychodzi ku swemu porywaczowi, kręcąc z dezaprobatą głową, jakby robił właśnie coś skrajnie głupiego (i pewnie tak jest). —
To chyba typowy problem ludzi, którzy nie zapracowali na swój dobytek — stwierdza chłodno, choć teraz bardziej przemawia przez niego siedmioletni on —
- całkiem to zabawne, bo w swoich wspomnieniach wygląda całkiem jak Philemon i uświadamia sobie, że teraz każde dziecko nosi na twarzy jego wygląd. I podejrzewa, że zostanie tak jeszcze na długi, długi czas; o ile nie na zawsze
— który mija ogromne domy i jeszcze większe podwórza, mogące pomieścić w sobie jego maleńką chatkę dwadzieścia, a może i trzydzieści razy. I zastanawia się, czemu te królestwa jak z bajki są tak zaniedbane; czemu na pięknej trawie są żółte prześwity, czemu na szybach widzianych z oddali zagnieździł się brud i dlaczego nikt nie podlewa kwiatów, pachnących i wspaniałych, które zamiast rosnąć w górę, zaczynają opadać w dół. A przede wszystkim — dlaczego w ogrodzie tym nie bawią się żadne dzieci. Dlaczego nie krzyczą opętańczo z radości, dlaczego się tam nie ganiają bez umiaru, dlaczego nie pryskają na siebie wodą ze szlauchu tworząc przy okazji rozpływającą się w powietrzu tęczę i dlaczego nie dzielą terenu na pięć obozów, wmawiając sobie, że są w wojsku, na bezludnej wyspie, albo w średniowiecznym zamku. Bo on chciałby robić to wszystko, a nie może.
I teraz wie, że Othello mógł robić to wszystko, a nie chciał.
I że pozwalał gnić swojemu zamczysku, za które Achilles mógłby niegdyś oddać wszystko.
I to go teraz tak bardzo wkurza, choć przecież nie powinno — bo Othello otwiera mu drzwi do tego zamczyska, szeroko i bez zawahania, oferując kryjówkę przed światem. I jest to prawdopodobnie jedyna miła rzecz przydarzająca mu się nie tylko w tym miesiącu, ale i może całym życiu. Może. Ale Achilles nie jest pewien, czy ją chce.
—
Czynsz płaci się, jak rozumiem, w dotykach? — pyta, posyłając mu zagadkowe spojrzenie i lekko, bardzo nieznacznie przechylając głowę do boku, obejmuje wzrokiem całą jego sylwetkę. Dopiero, kiedy przyjrzy mu się dokładniej, rusza w jego kierunku, zamykając za sobą z hukiem samochodowe drzwi. Nie wtacza auta do garażu, nawet jeśli ten [garaż] zdaje się być najbardziej samotnym miejscem na całym świecie
(podobnie jak Achilles teraz). Nie planuje zostać tu na długo. Chce tylko upewnić się, że Othello dotrze na górę bez uszczerbku i że nie umrze za moment przez krwotok wewnętrzny.
—
Nie przeżyjesz tu ze mną żadnego chorego, wiktoriańskiego romansu, doktorze — uświadamia go trzeźwo i stanowczo; tak, jakby o to chodziło tu od początku. Olbrzymie domostwo poniekąd się o to doprasza; Achilles zastanawia się, czy wewnątrz również skrywa w sobie całkiem inną, niedopasowaną do dzisiejszych potrzeb epokę. —
Ale teraz mnie obejmij, bo zaraz wyrżniesz głową w beton — żąda, bez słownego przyzwolenia sięgając po jego zimną (nieco go to dziwi, że jest aż tak zimna) rękę i zarzucając ją sobie na bark, wokół szyi, jak jakiś dziwny szal. Tak właściwie, nieco przed momentem skłamał w swoich zamiarach — nie chodzi co prawda o to, że pragnie objąć Othello z jakiejś ukrywanej fascynacji i pożądania, a o to, że nigdzie tu nie leży beton; stąpają po jasnych jak wschód słońca płytach, lśniących i gładkich, którym Achilles nie potrafi przypisać żadnej nazwy (może to gres, ale czym tak naprawdę jest gres?). A kiedy stoją już przed drzwiami, w oczekiwaniu na zetknięcie zamka z kluczem (Othello szuka ich po kieszeniach, a potem nie może nimi odpowiednio wycelować), pada to przedziwne zdanie o wypiekaniu ciasta na zwłokach i trzydziestoośmiolatek nie ma pojęcia, czy właśnie się nie przesłyszał. —
Jesteś pojebany — stawia cicho swoją diagnozę, kręcąc z dezaprobatą głową i z podobnym rozczarowaniem uzmysławiając sobie, że chyba znów się uśmiecha. Robi to raczej ze zmęczenia — nie wydaje mu się bowiem, by po tym, czego doświadczył minionej nocy, kiedykolwiek był jeszcze zdolny do prawdziwego, czystego uśmiechu.
Drzwi się otwierają.
Nie same, naturalnie, a pod naciskiem achillesowego ciała (musi przejąć tę funkcję od bruneta, bo on znowu się do niczego nie nadaje).
A więc inna epoka, orzeka od razu, nie musząc jakoś szczególnie przyglądać się skropionemu światłem słonecznym wnętrzu. Wystarczy, że kątem oka widzi ten inny świat, który onieśmiela go
tylko troszkę; jest chyba zbyt zmęczony, by zdumieć się tłoczeniami roślinnych wzorów na tapecie każdej ze ścian, upodobniających je do starodawnych reliefów i pozakrywanych gdzieniegdzie reprodukcjami znanych obrazów w wielkich, zdobionych, złotych ramach. Albo greckimi kolumnami w odcieniu ciepłej bieli, które raczej w formie dekoracyjnej, niżeli stabilizującej, podpierają niektóre z kątów. Nawet ekscentryczne meble, drewniane i ciężkie, wyściełane tłoczonymi tkaninami, nie są w stanie odebrać mu tchu i zmusić do dłuższego postoju, skoncentrowanego na kontemplowanie tej dziwnej scenerii, obsypanej złotem wdzierającym się wraz z promieniami porannego słońca zza dużych, wysokich okien zwieńczonymi łukami. Czuje się trochę jak w muzeum — kolekcja porozrzucanych wszędzie z rozmysłem antyków, pochodzących z tak różnorodnych okresów historii, że Achillesowi ciężko przypisać im konkretną epokę, mogłaby chyba ten dom właśnie muzeum uczynić. —
Naprawdę jesteś pojebany — powtarza się, zauważając, że jednak — no proszę — się zatrzymał; kilka kroków od wejścia, na swoich słabnących nogach, wciąż obejmując stabilnie bruneta. Znów kręci z delikatnym rozbawieniem głową, a potem ku własnemu zdumieniu zwraca się ku chwiejącej się przy nim sylwetce, unosi sprężyście swą dłoń i za jej pomocą, ułożywszy ją na podbródku Othello, toruje sobie drogę do jego ust, na kąciku których składa bardzo krótki i bardzo niejednoznaczny pocałunek — sam nie wie, co konkretnie chce nim przekazać. Przez moment pragnie powiedzieć:
nigdy, przenigdy nie znałem nikogo choćby trochę podobnego do ciebie, ale ostatecznie się powstrzymuje; nie chce, żeby Othello odkrył, że i on dla Achillesa stanowi swoisty ewenement, którego nie potrafiłby nikim zastąpić i do którego — o zgrozo — powoli zaczyna się chyba przywiązywać. Rusza więc dalej, uprzednio pytając, gdzie jest jego sypialnia (na górze — od razu instruuje go Othello) i wspina się po stromych schodach, otulonych układającą się w ornamenty balustradą; czarną, kontrastującą z oślepiającą bielą osiadającą na każdym skrawku przestrzeni. A potem, kiedy dochodzą już do jego łóżka — solidnego, drewnianego, oczywiście zdobionego, z jasną, haftowaną pościelą i tysiącami dekoracyjnych poduszek, Achilles zręcznym i zdecydowanym ruchem rzuca bruneta na materac, a potem wsuwa się gładko na jego nogi, bezzwłocznie okradając go z hebanowej bluzy i cienkiej koszulki. Spogląda przez dłuższy moment na połać bladej skóry, udekorowanej w ametystowe zdobienia siniaków, aż w końcu sunie dłonią, poprzez labirynt jego ciała, ku skrawkowi swoich spodni — szpera tam i szpera przez zdecydowanie za długi czas, a w końcu daje się ponieść krótkiemu wybuchowi bezgłośnego śmiechu. Ale ostatecznie udaje mu się wyłowić z kieszeni swoją komórkę. Tam wklepuje objawy wewnętrznego krwotoku i przez chwilę się w nie zaczytuje. —
Chce ci się pić? Masz mroczki przed oczami? Zemdlejesz mi tu zaraz? — zadaje ciąg pytań, przesuwając wzrok znad komórki z powrotem na posiniaczoną skórę, po której sunie palcami. A potem opada ciężko na drugą stronę łóżka, czując, jak to intensywnie i usypiająco wypuszcza jak z pączków kwiatów swój zapach. Wie, że nie powinien zasypiać. Wie, że powinien zabrać Othello do szpitala, ale nie potrafi wrócić tam, skąd przed chwilą udało mu się uciec. —
Co my teraz zrobimy, hm? — pyta niewyraźnie, coraz bardziej nieobecnie, nie wiedząc, że cytuje swoją matkę z chwili przed tragedią; kiedy narastające problemy z pieniędzmi stały się niemożliwe do przeoczenia, a ona coraz bardziej uginając się pod nimi, pytała Achillesa:
co my teraz zrobimy, Chilly? Co my zrobimy? A potem zamyka oczy.