Rozkaz przyszedł dwa dni temu, ubrany w niezręczną, rodzicielską kurtuazję, podpisany nieusuniętą w porę, zawodową sygnaturą - tak, że wydawało się, jakby
matka pisała do kolejnego darczyńcy albo kontrahenta, a nie dwójki swoich młodszych pociech, i po brzeg wypełniony bliźniaczymi zestawami skrupulatnych, przesadnie szczegółowych wskazówek. Po pięć dla Bellamy'ego, i po pięć dla Ainsley, w wir
kłopotów wychowawczych z najmłodszym Atwoodem wciągniętej wbrew swojej woli, i - do bardzo niedawna - także za swoimi plecami.
Zaczynał się niewinnym, niepozornym tytułem:
Bellamy - piątek, 16:00, i rządkiem pozdrowień oraz wystrojonych w granatową czcionkę nadziei, że
Bellamy czuje się dobrze, i
bezproblemowo aklimatyzuje w nowym środowisku (i smaruje się kremem z filtrem, i uważa na pająki, a przede wszystkim - je; nie, nie
pająki - chociaż przy skali jego niedowagi w zasadzie
cokolwiek rodzice, i lekarze bruneta traktowali już jak godny świętowania sukces). Potem był akapit skierowany do jego siostry - w podobnym tonie pełnym troski o jej samopoczucie i jeździeckie osiągnięcia (o takie rzeczy, wiadomo, pyta się zazwyczaj osoby, które wydało się na świat, ale których się równocześnie absolutnie
nie zna).
Następnie pauza; napięcie budowane prawdopodobnie nieumyślnie, ale jednak sprawnie - i zawierające się w pytaniu:
Czego - matka - chce - tak - naprawdę? (bo przecież niemożliwym było, żeby faktycznie pisała ot, z najczystszej kurtuazji; to byłoby do Pani Atwood równie niepodobne, jak używanie przekleństw w domu, albo zwracanie się do hotelowej, czy restauracyjnej obsługi bezpośrednio - Bellamy zawsze miał wrażenie, że jego mama kelnerów i recepcjonistów traktuje tak, jakby mówiła
przez nich, a nie
do nich).
Wreszcie okazywało się, jaki jest cel całego tego cyrku. Z sekretem wyjawionym w jednym, w zasadzie zupełnie nieskomplikowanym zdaniu.
Profesor Ferguson znalazł, i polecił nam wreszcie odpowiednią osobę dla Bellamy'ego. Specjalista nazywa się Jil Gregory, i przyjmuje we Fluorite View. Umówiłam Bellamy'ego na szesnastą, w najbliższy piątek.
Potem było coś o adresie, punktualności, odwołaniach, i wreszcie - tak, jakby najmłodszy Atwood wcale nie miał do treści wiadomości bezpośredniego dostępu - dopisek dla atencji Ainsley:
P r o s z ę, dopilnuj, żeby dotarł do gabinetu, i nie wyszedł z niego po pięciu minutach.
W reakcji na co, szesnastolatek poczuł się może
okropnie, ale na pewno nie zaskoczony. Po matce nie powinien był spodziewać się ani szczególnej delikatności, ani nadmiernej dyplomacji. W pewnym sensie zresztą ją rozumiał - sam był już zmęczony sobą, i swoimi wybiegami.
Bardzo. Prawdopodobnie bardziej niż ktokolwiek z jego otoczenia.
Ku niedowierzaniu wszystkich zainteresowanych (
zainteresowanych dobrowolnie, lub z przymusu), Bellamy Louis Atwood dotarł pod gabinet - do wypełnionej wiklinowymi ozdobami, i pastelowymi kolorami poczekalni z niskim stołem kawowym ugiętym ciężarem
Psychology Today i dwóch pudełek z chusteczkami, a potem na fotel
vis a vis tego, który zajmował jego nowy terapeuta.
On - choć sądząc po imieniu, Bellamy spodziewał się raczej kobiety. Mężczyzna był po czterdziestce, wysoki i szczupły, i nosił lnianą koszulę, pod nią - dwa sznurki turkusowych koralików, a na twarzy cierpliwość i ból typowe dla osób, które z cierpieniem innych ludzi spędzają przeważającą część swojego czasu. Na pierwszy rzut oka nie różnił się zbyt wiele od innych terapeutów i lekarzy, z jakimi Bellamy miał do tej pory do czynienia. Używał takich samych gestów i formułek, i chyba nawet miał dokładnie taki sam zegar, jak ktoś, do kogo na sesje brunet chodził przed ośmioma miesiącami.
Problem pojawił się około trzydzieści pięć minut po rozpoczęciu sesji - gdy okazało się, że Doktor Gregory jednak cechował się czymś, czego brakowało poprzednim psychoterapeutom nastolatka.
Doktor Gregory trafiał. Nie
między oczy, wykazując się, mimo wszystko, profesjonalną ostrożnością, ale
w sedno; paroma ledwie interwencjami przedzierając się przez zbroję chłopięcej butności i tumiwisizmu.
A Bellamy tak nie lubił. Wybitnie.
No bo kto
przy zdrowych zmysłach lubi, kiedy
boli aż tak bardzo?
To pewnie dlatego, gdy wizyta dobiegła końca, chłopiec wystrzelił z gabinetu czym sił w chudziutkich, sterczących z nogawek jasnych, jeansowych szortów, nogach. Trzasnął drzwiami - trochę by dodać scenie dramatyzmu, ale trochę też w spotkaniu z nieprzewidzianym przeciągiem. Potem parsknął teatralnie, najpierw chwyciwszy spojrzenie jakiejś ciężarnej kobiety, czekającej pod gabinetem numer jedenaście; odbił się wzrokiem o prawie zrośnięte w jedno sylwetki starszej (aka -
trzydziestoletniej) pary; finalnie - wylądował w głębokim brązie wbitych w niego tęczówek. Prawie czarnych, a jednak złamanych nutą czerwieni i złota - jak zalane krwią, bażancie pióra na polowaniu, na które raz zabrał go Andrew, albo jak mahoń matczynej toaletki.
-
Na co się gap - Zaczął odruchowo, młody i wściekły, i przeraźliwie samotny, przeciągnięty przez jakiegoś starego snoba pod emocjonalnym kilem, i pozostawiony na pastwę własnych uczuć tysiące kilometrów od domu. Dopiero potem ześlizgnął się wzrokiem po stoku śniadej skóry, płatkach wyrazistego nosa, i ładnym wykroju ust. No, i go wcięło -
Oh.
Chciał powiedzieć:
Oh, kurwa, ale "kurwa" ugrzęzła mu w gardle, albo została na lotnisku. Tam, gdzie chłopaka siedzącego teraz parę metrów dalej, widział po raz
pierwszy ostatni.