Czas stanął w miejscu na linii przecięcia wzroku dwóch niegdyś sobie bliskich, a teraz tonących we własnej matni osób. Być może z początku zakładała, że miniony czas przez lata poskładał go do kupy, że hektolitry wlane w niemalże sto osiemdziesiąt centymetrów żywego ciała zdążyły wyparować. Wystarczyło jedno spojrzenie żeby wiedzieć, że nic się nie zmieniło, choć w rzeczywistości świat zdążył już wykręcić piruet i stanąć na głowie.
Miała wrażenie, że odkąd widziała go po raz ostatni, minęły już długie dekady, ubrane w kurz i pył potrzaskanych marzeń i wspomnień. Równocześnie niewielka część jej ciała, czuła się tak, jakby nigdy nie opuściła go na dobre. Jakby wyszła tylko na chwilę po parującą z papierowych kubków kawę do kawiarni za rogiem, upewniwszy się wcześniej, że jej przyjaciel leży bez tchu na jej kanapie, opatulony kocem w kratę, od dłuższego czasu trzymanym w pobliżu na takie okazje. Ale to nie był już jej przyjaciel, a ona nie nie budziła się w środku nocy, zerkając niespokojnie na telefon, który od czasu do czasu sygnalizował jej, że Matt ma kłopoty. Nie wstawała już rankiem, stąpając cicho po zimnej posadzce, byle bezszelestnie dostać się do kuchni i przygotować tosty. Nie sączyła już bezgłośnie łez wieczorami w poplamioną resztkami tuszu do rzęs poduszkę, ani nie chwytała się najbardziej bolesnych, tnących słów w akcie wszechogarniającej rozpaczy, tak jak robiła to przez pierwsze dwa miesiące po przeprowadzce do Lorne Bay. Wybrała to miejsce ze zgoła zupełnie innego powodu, ale wciąż czuła na sobie mgliste jarzmo obowiązku, który nakazał jej otworzyć przed nim drzwi i wpuścić do środka.
W mieszkaniu unosił się gryzący zapach niedokładnie wywietrzonego, papierosowego dymu. Odruchowo sięgnęła dłonią do kieszeni, układając ją na wysłużonej paczce, która choć nie miała w tej chwili ujrzeć światła dziennego, dodała jej nieco otuchy. Zupełnie jakby możliwość odpalenia papierosa w każdej chwili mogła napełnić ją odwagą, która w kilka sekund ulotniła się z jej ciała, jak z balona, z którego ktoś postanowił spuścić powietrze. Nagle ogarnęła ją jakaś senność. Spod wpół przymkniętych powiek, spojrzała na niego w delikatnym letargu, przez chwilę zapominając o słowach które skierował w jej stronę.
- Tak sądziłeś? - pusty wzrok wbiła w ścianę za jego plecami, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. To była nieprawda. Każdego dnia
chciała go spotkać. Budziła się z nieustannym pragnieniem ujrzenia jego twarzy za drzwiami, a nawet jaśniejącej łuny telefonu, wzywającego ją do powrotu. Ale nikt nigdy nie zadzwonił. Kiedy wyjechała, nagle przestał potrzebować ratunku. Nie rozumiała dlaczego. Więc milczała. Z bijącym sercem, zatrzymując wzrok to znów na wyszczerbionych meblach i dywanie, unikając jego spojrzenia tak długo, aż zabiła w sobie potrzebę zadania mu tego pytania.
- I naprawiłeś, Matt? Udało ci się? -
beze mnie... Nie umiała, a nawet nie chciała odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego zaczął się naprawiać dopiero kiedy jej zabrakło. Co nie znaczyło, że ufała mu w tej kwestii, wciąż podejrzliwie zerkając na niego, nieufna każdemu słowu, które opuszczało jego usta. Myśli odbijały się rykoszetem od jej twarzy, mącąc maskę pozornego spokoju, którą przybrała, z drżącymi ramionami obejmując się wpół. Niepokój wdzierał się przez okno wraz z chłodnym podmuchem wiatru, sprawiając, że jej białe jak pergamin ciało, zdawało się być jeszcze bardziej rachityczne niż przed kilkunastoma minutami. Nawet za duży, zmechacony sweter, nie potrafił ukryć jej przed kruchością, która obejmowała jej kości i duszę. W tej chwili nie mogła się pozbyć wrażenia, że niezależnie od tego jak bardzo będzie starała się przed tym wzbraniać, wspomnienia i tak w końcu sięgną po nią swym kościstym szponem, zdrapując resztki poczucia stabilności, które z każdą sekundą spędzoną w jego towarzystwie, zdawały się rozpadać w nicość.
Leżała na podłodze, skulona w bezpiecznej pozycji, która w żaden sposób nie potrafiła jej ochronić przed gradem kolejnych zdań. Lawina popłynęła strumieniem nie do zatrzymania, doprowadzając wszystko czego dotknęła do destrukcji. Czuła na sobie dotyk jego ramion. Dotyk przed którym powinna się wzbraniać, ale każda komórka w jej ciele pragnęła więcej. Mimowolnie ukryła twarz w zgięciu jego łokcia, pozwalając sobie na cichy szloch, który rozdzierał jej duszę.
- K-kiedy...?- tylko tyle potrafiła wydusić z siebie, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte gardło. Nawet jeśli go nienawidziła z całego serca, w tej chwili oboje potrzebowali siebie nawzajem. Bladą, szczupłą dłonią przesunęła po jego przedramieniu, łapiąc je w pozbawionym siły uścisku.
- T-tak mi przykro.... Tak strasznie mi przykro... - znała go. Wiedziała co teraz myśli. Wiedziała o czym myślał od chwili, w której na jego oczach skonał ich najlepszy przyjaciel. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jedyną osobą za którą wini jego śmierć, jest on sam.
Matthew Hammett