this world will swallow us whole
: 01 lut 2023, 23:48
Hebanowe oczy, z których dwa dni wcześniej uleciała ciepła barwa cyrkonu, z chłodną obojętnością prześlizgiwały się po krawędziach układających się w czyjeś sylwetki. Jako pierwszą rozpoznał nauczycielkę biologii z trzeciej klasy. Mówiła mu kiedyś, jako jedyna z grona pedagogicznego, że widzi w nim prawdziwy potencjał i że w przyszłości na pewno stanie się kimś bardzo ważnym. Czasem zostawała z nim po lekcjach w stołówce — wtedy, kiedy Callum jak zwykle spóźniał się z odebraniem go, zapewne pijąc w barze kolejny kieliszek szkockiej, albo grzmocąc w swoim aucie jakąś naiwną pannę o blond włosach, do której wołał imieniem swojej dopiero co utraconej żony — i pomagała w odrabianu pracy domowej, z którą zazwyczaj nie miał problemu, o ile tylko chciało mu się nią zainteresować. Pytała go często o zjedzony wcześniejszego dnia posiłek, czy lubi ciepłe kąpiele i czy jego łóżko też jest tak wygodne, że rano zupełnie nie chce wstawać mu się do szkoły, nieudolnie próbując wybadać, czy ojciec odpowiednio się nim zajmuje. Pamiętał, że kiedy rozszyfrował prawdziwe znaczenie tych pytań, unikał tej kobiety jak ognia. Kiedyś opowiedziała mu, że miała bardzo energicznego i uroczego synka, który niestety odszedł już z tego świata, ale z którym Achilles bardzo jej się kojarzy. Bał się, że chciałaby go ukraść i ochrzcić imieniem Bruno (po zmarłym dziecku), a mu bardzo nie podobały się imiona rozpoczynające się na tę literkę. Było mu też wstyd, że jego nową mamą byłaby n a u c z y c i e l k a, i że te wstrętne dzieciaki z klasy, mieszkające we Fluorite View i Pearl Lagune, bardzo by się z niego śmiały. Jeden chłopiec, z którym zawsze sadzano go za karę, był synem sprzątaczki pracującej w ich szkole i dzieciaki nigdy nie dawały mu przez to spokoju. Przestał więc odpowiadać jej dzień dobry, a na pytania, czy wszystko u niego w porządku, odpowiadał: nie pani sprawa, ja nie jestem pani synem! choć teraz bardzo chciałby być całym tym Bruno, który nie żyje i który nie musi znosić dziesiątek wpatrujących się w niego z politowaniem par oczu. Później namierzył ich listonosza. Kilka tygodni temu niemal nie potrącił go swoim autem, kiedy wyjeżdżał z garażu i dlatego (tylko dlatego) jego twarz utarła mu się w pamięci. Przybrana ciotka, sąsiedzi jeszcze z Tingaree, ale ci z Fluorite View także, garstka Fitzgeraldów (ale bez Leona, którego nikt chyba nie poinformował o pogrzebie), jakieś panny ubrane zupełnie nie na tę okazję i podwładni z pracy, którzy krążyli wokół nich jak ich cienie. Przyłapał się na poszukiwaniu wzrokiem także wysokiego bruneta o kręconych włosach, któremu zabronił przychodzić, a którego towarzystwa i tak wyczekiwał (był bowiem pewien, że Lounsburry i tak go nie posłucha), a także Willow utraconej z zasięgu wzroku zaraz po wyjściu z kościoła. — Jak, kurwa, mogła mnie tu zostawić s a m e g o — syknął z irytacją, posługując się sformułowaniem nad wyraz śmiesznym, skoro otaczały go dziesiątki osób zebranych tu poniekąd właśnie dla niego. Zwrócił twarz w kierunku towarzyszącego mu mężczyzny, odzianego w ciemny garnitur i przeciwsłoneczne okulary, który akurat dociskał do ust kieliszek wypełniony brązowo-złotą substancją. Prychnął, wywrócił oczyma, a potem wyrwał z uścisku ainsworthowej dłoni to przeklęte szkło i sam dokończył jego zawartość. — Ja z o s t a ł e m, a ona kurwa się ulotniła, dasz wiarę? Co za, kurwa, paradoks! — zaśmiał się gorzko. Ktoś podszedł do niego, podał mu dłoń, przedstawił się i wyraził kondolencje, a Achilles tylko udawał, że słucha i że w ogóle go do obchodzi. A potem wcisnął szklankę z powrotem w dłonie swojego przyjaciela, odwrócił się od zebranego tłumu i począł poluzowywać węzeł krawata, okrutnie odbierającego mu dech, choć nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. W podobnym stroju paradował przecież na co dzień, ale dopiero dzisiaj poczuł się w nim naprawdę obco. Jak w czyjejś niedopasowanej skórze. Przejechał drżącą od nerwów dłonią po włosach i znów prychnął, bo te przystrzyżone były w sposób elegancki i jakże kurwa ugrzeczniony, jakby od człowieka żegnającego część swojego życia oczekiwało się, że zrobi to z gracją, uśmiechem i opanowaniem. — Powiem, żeby sobie poszli. Niech idą w cholerę. Albo ja wyjdę. Co to kogo kurwa obchodzi — mruknął, spuszczając wzrok na błyszczącą smugami podłogę restauracji, w której postacie odziane w czarne stroje wmuszały w siebie posępne nastroje i udawały, że kolejna z tysięcy śmierci jakkolwiek ich jeszcze wzrusza. Które myślały, że mają prawo do tego, by ubolewać razem z nim.
dante ainsworth
dante ainsworth