Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum
: 27 gru 2022, 04:03
Sean naprawdę czuł, że jest księdzem z powołania i nigdy wcześniej tego nie kwestionował - wątpliwości pojawiły się dopiero tutaj, w Lorne Bay i to stosunkowo niedawno. Dopiero wtedy, gdy w jego życiu pojawił się przystojny mężczyzna, który jednym uśmiechem sprawiał, że ojciec Darvall tracił wątek i gubił się w tym, co mówił. Gubił się też w tym, co sam czuł. Co powinien, a czego nie powinien robić. Cholerny Fitzgerald.
Mimo wszystko msze prowadził nadal tak samo jak wcześniej - był zaangażowany w czytanie Pisma Świętego, wygłaszał dobre i mądre kazania i chyba naprawdę był facetem do polubienia, jak to się powszechnie mówi. Wciąż był zaangażowany w życie społeczeństwa, chętnie rozmawiał z ludźmi - z kimkolwiek, kto rozmowy potrzebował, zajmował się okolicznymi dzieciakami jeśli była taka potrzeba, karmił bezpańskie psy i koty i właściwie złego słowa nie można było o nim powiedzieć. Nie, nie uważał się za ideał, ideałem na pewno nie był, ale wiedział, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Kościół był jego powołaniem.
Tego dnia prowadził akurat ostatnią, wieczorną mszę. Już kończył swoje kazanie, błądząc wzrokiem po wiernych zgromadzonych w kościele, gdy jego wzrok padł na osobę, której akurat tego dnia nie spodziewał się zobaczyć. Obecność Morpheusa zawsze działała na niego tak samo - gubił wątek, podobnie jak zgubił go teraz; a wystarczyło, żeby na moment napotkał znajome oczy i nieco sarkastyczny uśmieszek, który tak uwielbiał. Być może jednak parafianie nie zorientowali się, że Sean nieco się zaplątał w tym, co mówił podczas kazania - i oby tak było.
Gdy msza dobiegła końca Darvall zniknął na tyłach kościoła, chcąc pozbyć się sutanny. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze złapać Fitzgeralda; ostatecznie nie pojawiłby się na mszy tylko i wyłącznie po to, żeby się pokazać, prawda? To nie było w jego stylu. Najpierw jednak chciał się przebrać, bo nie miał w zwyczaju chodzenia w sutannie wtedy, kiedy nie musiał.
Morpheus Fitzgerald
Mimo wszystko msze prowadził nadal tak samo jak wcześniej - był zaangażowany w czytanie Pisma Świętego, wygłaszał dobre i mądre kazania i chyba naprawdę był facetem do polubienia, jak to się powszechnie mówi. Wciąż był zaangażowany w życie społeczeństwa, chętnie rozmawiał z ludźmi - z kimkolwiek, kto rozmowy potrzebował, zajmował się okolicznymi dzieciakami jeśli była taka potrzeba, karmił bezpańskie psy i koty i właściwie złego słowa nie można było o nim powiedzieć. Nie, nie uważał się za ideał, ideałem na pewno nie był, ale wiedział, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Kościół był jego powołaniem.
Tego dnia prowadził akurat ostatnią, wieczorną mszę. Już kończył swoje kazanie, błądząc wzrokiem po wiernych zgromadzonych w kościele, gdy jego wzrok padł na osobę, której akurat tego dnia nie spodziewał się zobaczyć. Obecność Morpheusa zawsze działała na niego tak samo - gubił wątek, podobnie jak zgubił go teraz; a wystarczyło, żeby na moment napotkał znajome oczy i nieco sarkastyczny uśmieszek, który tak uwielbiał. Być może jednak parafianie nie zorientowali się, że Sean nieco się zaplątał w tym, co mówił podczas kazania - i oby tak było.
Gdy msza dobiegła końca Darvall zniknął na tyłach kościoła, chcąc pozbyć się sutanny. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze złapać Fitzgeralda; ostatecznie nie pojawiłby się na mszy tylko i wyłącznie po to, żeby się pokazać, prawda? To nie było w jego stylu. Najpierw jednak chciał się przebrać, bo nie miał w zwyczaju chodzenia w sutannie wtedy, kiedy nie musiał.
Morpheus Fitzgerald