- Frank, wracaj do środka. - Głos matki był spokojny, ale zdecydowany, a on wiedział, że w tym momencie nie przyjęłaby żadnego sprzeciwu. Dorastanie na farmie nie należało do najprostszych, rodzice mieli pełne ręce roboty, a oni wraz z nimi. Odkąd pamiętał, na ich ziemi nigdy nie pojawiła się żadna maszyna, nie zostało wykorzystane żadne urządzenie, które mogłoby zaburzyć wizję ojca. Wszystko musiało być ekologiczne, bez względu na to ile ich to kosztowało. Mało kto zgadzał się w tym z ojcem, ale chyba żadne z nich nie miało odwagi zaprotestować, a w szczególności nie matka. Bo to przecież był jego wybór, a oni nie mieli prawa w to ingerować. Czysto w teorii, bo jako zmęczony i przegrzany słońcem chłopiec robił to w swojej głowie wiele razy i nie trzymał się aborygeńskiej teorii, którą czasami w subtelny sposób przekazywała mu babcia. Frank wcale nie odczuwał, by on sam miał jakąś autonomię, a kiedy głodny po całym dniu siadał do posiłku, raz za razem czuł jedynie przeszywający go gniew. Pierwotnie nie rozumiał i nie szanował wyborów mężczyzny, jednak nigdy nie powiedział o tym na głos, a dorastanie na farmie nauczyło go ciężkiej pracy i cierpliwości, które bez wątpienia przydały mu się w późniejszym życiu wielokrotnie.
- Foggy, ty jesteś niemożliwy - słyszał niemalże za każdym razem, kiedy bez najmniejszego zawahania inicjował kolejne niebezpieczne wycieczki w nieznane, spontaniczne wyprawy w góry, zapuszczani w kierunku dawnego rezerwatu czy też zwykłe wspinanie pod drzewach. Nadążanie za szkolnymi obowiązkami i pomaganie na farmie męczyły go zarówno fizycznie, jak i psychicznie, a więc młody Rockwell potrzebował czasami po prostu zresetować się, uciec od codzienności. Nigdy nie był w tym sam, u jego boku zawsze kroczył ktoś jeszcze: wyższy o głowę, smukły chłopak, którego znał właściwie odkąd pamiętał i jedyna osoba, którą kiedykolwiek nazywał swoim przyjacielem. Bardzo mocno potrzebował w swoim życiu równowagi, a ich piesze bądź rowerowe wycieczki pozwalały mu ją odzyskać po kolejnym ciężkim tygodniu. Bardzo późno dał sobie zauważyć, że pomiędzy nim, a przyjacielem narodziło się coś więcej. Kiedy dotarło do niego co czuje, oczywiście wszystko od siebie odepchnął, nie pozwolił sobie myśleć w ten sposób. Był pewien, że to wszystko jest jednostronne i wstydził się, że w ogóle poczuł względem niego coś podobnego. Kiedy przyszło im skończyć szkołę i jeden po drugim opuścili miasteczko, sądził, że to wszystko minie. Ale nigdy nie minęło.
- Tylko proszę, dzwoń, Frankie. Obiecujesz? - To nie tak, że chciał stamtąd uciec. Miał nadzieję, że jego siostra o tym wiedziała, chociaż im dłużej nad tym myślał, tym bardziej w to wątpił. Najbardziej chciał uciec przed samym sobą i każdą mroczną myślą, która czaiła się w jego głowie, ale to nie było możliwe. Opuszczanie Lorne Bay sprawiło, że poczuł się samotny i zdany całkowicie na siebie, do czego nie był przyzwyczajony, ale wciąż dudniło mu w głowie, że tylko ciężką pracą własnych rąk może coś osiągnąć i taki też miał zamiar. Być może nie planował pracować na farmie i w ten sposób osiągnąć to, czego pragnął, ale uważał wysiłek umysłowy za godny ekwiwalent tego, co zaszczepił w nim ojciec. Nie był pewien, czy prawo jest dla niego i czy sobie poradzi, ale wbrew własnym obawom i wątpieniu w samego siebie, radził sobie i to całkiem nieźle. To, jak świetnie szło mu opanowanie całego mnóstwa nauki, było odwrotnie proporcjonalne do tego, jak bardzo nie potrafił zapanować nad swoimi uczuciami. Czuł, że to wszystko, co się w nim kłębi, zaburza jego wewnętrzny porządek, niszczy konieczną symetrię, ale nie potrafił tego zwalczyć albo chociaż uśpić. Każdy sukces na płaszczyźnie naukowej, a dalej zawodowej, zwieńczała nowa fala tęsknoty za domem i za człowiekiem, za którym nawet nie miał prawa tęsknić w określony sposób. Po śmierci rodziców było tylko gorzej: żałował, że nie powrócił do Lorne Bay wcześniej, przed pożarem, w którym spłonęli państwo Rockwell i dwójka rodzeństwa. Miał wrażenie, że gdyby tam był, nie doszłoby do tej tragedii i wiedział, że będzie się o to obwiniał przez lata, o ile nie do końca życia.
- Jesteś zwyczajnym kłamcą, Rockwell - kiedy to wypowiedziała, prawie ugiął się pod ciężarem poczucia winy, które go zalało. Nie potrafił zrozumieć dlaczego właściwie niszczył wszystko, co pojawiało się na jego drodze. Dlaczego niszczył relacje, a nawet ludzi, psując ich i skazując na tę samą wewnętrzną zgniliznę, która dotykała jego samego. Wiedział, że na to nie zasługiwała - nie, nie na samo zepsucie, ale w ogóle na zetknięcie się z nim. Popełnił błąd, robiąc to wszystko, powinien trzymać się od niej z daleka... ale na to było już za późno. Widząc cały ten żal i ból w spojrzeniu swojej żony, która była gotowa oddać mu wszystko, a którą swoimi czynami i słowami zmusił ją do oddania obrączki, czuł się jak potwór. Potwór, którym zresztą był, którym się stał jak na własne życzenie. Nikt go w tym nie powstrzymał, a zresztą nie było przecież nikogo, kto mógłby cokolwiek zrobić, skoro praktycznie nigdy nie słuchał innych. Uciekł w pracę, odciął się, zamknął swój świat przed każdym, kto chciałby wejść w niego ze swoimi emocjami, problemami, chaosem. Miał swój chaos, nie był gotowy na nic więcej. Rozwód i ta niedorzecznie męcząca samotność w pustym i dziwnie zimnym domu, zabierały mu każdego dnia energię i siły na jakiekolwiek nowe działanie. Dotarł do punktu, kiedy nie chciał już iść dalej, zastopował wszystkie swoje plany, chowając je gdzieś na później. Potrzebował jedynie chwili na oddech.