I już go nie ma...
: 23 paź 2022, 19:29
#11
Kondolencje... niekończące się morze poklepywania po ramieniu, uścisków, słów które z założenia niby mają być pocieszające, ale nie znaczą absolutnie nic. Wszystko było gdzieś obok niej, poza nią, jakby przestała należeć do tego świata. Blada... bledsza niż zwykle, w czarnej sukience, która wyglądała jakby bała na nią za duża, jakby Willow w niej tonęła, choć niby to był jej rozmiar. Oczy czerwone, podpuchnięte, głos zachrypnięty o ile w ogóle wydawała z siebie jakieś dźwięki. Nie mówiła, nie patrzyła na ludzi, unikała ich, jak i swojego odbicia w lustrze. Unikała też Achillesa. Czuła, że przy nim straci już resztki sił i rozsypie się na najdrobniejsze kawałeczki i już nigdy się nie pozbiera.
Miała dość patrzenia na zapłakanych rodziców i innych ludzi, którzy przyszli na pogrzeb, a których jej matka postanowiła uraczyć ciepłym posiłkiem potem. Philemon ich nie znał, co oni tam robili? Miała wrażenie, że są na pokaz. Że tak na prawdę na pogrzebie powinna być tylko ona i Achilles. Chciała wrzeszczeć by się wynosili. By spadali i więcej jej się nie pokazywali na oczy obłudnicy. Ale nie krzyczała. Philemon nie lubił krzyku.
Miło jej było, że nowy właściciel farmy pozwolił na zrobienie tej małej uroczystości na farmie, ale Willow nie mogła tam wysiedzieć. Dusiła się i wzdrygała ilekroć ktoś do niej podchodził. Czuła się otoczona przez ludzi których nie chciała widzieć i uwięziona w tym koszmarze kondolencji i "strasznie mi przykro". Wymknęła się kuchennymi drzwiami i zaczęła po prostu iść przed siebie. Szybko zrobiło jej się zimno, ale nie czuła tego. Ani tego, że zmokła, ani tego, że ma przemoczone od błota buty. Powinna była wziąć kurtkę i kalosze. Ale nie, wyszła tak jak stała. Bez telefonu, bez niczego.
Nogi zaniosły ją do posiadłości Atwoodów. Wpatrywała się w konie na wybiegu i zapominała o wszystkim. Aż zauważył ją ktoś z pracowników, a może nawet pan Atwood i zabrali ją do środka. Nie wiedziała kto okrył ją kocem, ani kto wręczył jej gorącą herbatę. Dopiero gdy ktoś zawołał imię "Ainsley" dotarło do niej gdzie jest. Rozejrzała się po wnętrzu kuchni, próbując uświadomić sobie jak się tu znalazła, ale pustka w jej głowie była ogromna. Jakby przez ostatnie kilkanaście minut była w jakimś transie. Aż zobaczyła przyjaciółkę w progu kuchni.
- Już go nie ma. - powiedziała cicho, tym swoim zachrypniętym głosem. Tylko tyle i aż tyle.
Ainsley Atwood
Kondolencje... niekończące się morze poklepywania po ramieniu, uścisków, słów które z założenia niby mają być pocieszające, ale nie znaczą absolutnie nic. Wszystko było gdzieś obok niej, poza nią, jakby przestała należeć do tego świata. Blada... bledsza niż zwykle, w czarnej sukience, która wyglądała jakby bała na nią za duża, jakby Willow w niej tonęła, choć niby to był jej rozmiar. Oczy czerwone, podpuchnięte, głos zachrypnięty o ile w ogóle wydawała z siebie jakieś dźwięki. Nie mówiła, nie patrzyła na ludzi, unikała ich, jak i swojego odbicia w lustrze. Unikała też Achillesa. Czuła, że przy nim straci już resztki sił i rozsypie się na najdrobniejsze kawałeczki i już nigdy się nie pozbiera.
Miała dość patrzenia na zapłakanych rodziców i innych ludzi, którzy przyszli na pogrzeb, a których jej matka postanowiła uraczyć ciepłym posiłkiem potem. Philemon ich nie znał, co oni tam robili? Miała wrażenie, że są na pokaz. Że tak na prawdę na pogrzebie powinna być tylko ona i Achilles. Chciała wrzeszczeć by się wynosili. By spadali i więcej jej się nie pokazywali na oczy obłudnicy. Ale nie krzyczała. Philemon nie lubił krzyku.
Miło jej było, że nowy właściciel farmy pozwolił na zrobienie tej małej uroczystości na farmie, ale Willow nie mogła tam wysiedzieć. Dusiła się i wzdrygała ilekroć ktoś do niej podchodził. Czuła się otoczona przez ludzi których nie chciała widzieć i uwięziona w tym koszmarze kondolencji i "strasznie mi przykro". Wymknęła się kuchennymi drzwiami i zaczęła po prostu iść przed siebie. Szybko zrobiło jej się zimno, ale nie czuła tego. Ani tego, że zmokła, ani tego, że ma przemoczone od błota buty. Powinna była wziąć kurtkę i kalosze. Ale nie, wyszła tak jak stała. Bez telefonu, bez niczego.
Nogi zaniosły ją do posiadłości Atwoodów. Wpatrywała się w konie na wybiegu i zapominała o wszystkim. Aż zauważył ją ktoś z pracowników, a może nawet pan Atwood i zabrali ją do środka. Nie wiedziała kto okrył ją kocem, ani kto wręczył jej gorącą herbatę. Dopiero gdy ktoś zawołał imię "Ainsley" dotarło do niej gdzie jest. Rozejrzała się po wnętrzu kuchni, próbując uświadomić sobie jak się tu znalazła, ale pustka w jej głowie była ogromna. Jakby przez ostatnie kilkanaście minut była w jakimś transie. Aż zobaczyła przyjaciółkę w progu kuchni.
- Już go nie ma. - powiedziała cicho, tym swoim zachrypniętym głosem. Tylko tyle i aż tyle.
Ainsley Atwood