: 18 lut 2023, 21:21
Zyskiwanie czyjejś sympatii,
czyjegoś z a u f a n i a
nigdy nie sprawiało mu problemów.
Kiedy więc brunet, dotychczas w tak chłodny sposób dla niego niedostępny, począł dzielić się z nim doświadczeniami z dalekiej przeszłości, bladą twarz Francisa rozjaśnił delikatny uśmiech satysfakcji. Czasem zastanawiał się, co dokładnie odpowiadało za jego umiejętność zjednywania sobie ludzi — fakt, że wychował się w dużej rodzinie i jako środkowy z rodzeństwa zawsze czuł potrzebę łagodzenia wszelkich zaistniałych między braćmi i siostrami sporów, czy raczej dorastanie w wąskich granicach maleńkiej wioski, zmuszającej do bliższego poznania każdego z jej mieszkańców. Tego typu hermetyczne grona nie sprzyjały przecież posiadaniu wrogów. A jako że wszyscy tam wiedzieli o wszystkim, każdy o każdym, już od najmłodszych lat Baudelaire nauczył się zyskiwać swych sprzymierzeńców, by uciekając pewnej nocy na huczną imprezę w pobliskim mieście, nie musiał później wysłuchiwać reprymend matki, która w spożywczym, pośrodku plotek, dowiedziała się całej prawdy. Teraz z kolei, pochłaniając każdą sylabę posyłanej mu opowieści o niepokojącym muzyku, chcącym tworzyć instrumenty z cząstek l u d z i, zastanawiał się, czy i Vincent był już jego sprzymierzeńcem. Czy lubił go choć w niewielkim stopniu tak, jak Francois lubił go. Dotychczas nie wiedział nawet, jak szalenie ów sympatii łaknął. — Miałeś przyjemność? Czyli już się nie przyjaźnicie? Co, w końcu go zamknęli, bo zagrał na czyichś jelitach? — zapytał z rozbawieniem, chcąc mimo wszystko poznać ciąg dalszy tej historii, brzmiącej jak wstęp do kryminalnej opowieści w rodzaju tych, których czasem słuchał w drodze powrotnej do domu, włączając kolejny odcinek podcastu i ucząc się za jego pomocą nieco angielskiego.
W końcu jednak jego umysł poczęło zaprzątać coś całkiem innego. Nieposkromiona potrzeba, by znaleźć się z brunetem w miejscu, w którym nikt — a z pewnością nie żadna wścibska sprzątaczka — nie mógłby im przeszkodzić. Gdzie byliby całkiem s a m i.
— Pani nie idzie, może jak zagramy w trójkę, to uda nam się w końcu opanować Liszta! — krzyknął jednakże do pleców oddalającej się kobiety, nie chcąc dać zdradzić po sobie tej palącej chęci przeniesienia ich spotkania gdzieś indziej. Nieco zaskoczył go fakt, że Chenneviere zdawał się całą sytuacją niewzruszony. Z początku był bowiem przekonany, że nie tylko odskoczy błyskawicznie na drugi koniec sali, ale też pożali się przypatrującej się im kobiecinie, że jakiś przeklęty student właśnie próbował go u w i e ś ć. Ale nie, Vincent zrobił to wszystko dopiero po jej wyjściu. — Dobra, no to zróbmy w końcu to, czego od nas oczekiwała. Ja zamknę drzwi na zamek, ty zaciągnij rolety, a potem wskakuj na ten fortepian, ściągnij ciuchy i zabiorę cię do innego świata. Albo możemy to też zrobić przy świadkach, jak wolisz — mrugnął do niego porozumiewawczo, po czym prychnął i pokręcił z rozczarowaniem (ukierunkowanym oczywiście na postawę tamtej kobiety) głową.
— Po co? — zapytał swobodnie, odnosząc się już do gry na fortepianie, zdając się niedotknięty w żaden sposób reakcją mężczyzny, który równie dobrze, w panice mógłby teraz uciec przed nim przez uchylone okno. — To tylko tak dla wygłupów. Nie wiem nawet, co grałem. I nie umiem czytać nut. I nie wiem kim jest Liszt, ale ktoś o nim pisał na tym egzaminie, który kazałeś mi sprawdzać — wyjawił, marszcząc delikatnie czoło, jak zawsze, gdy z trudem próbował coś zrozumieć. — Poza tym tak to chyba każdy umie. W sensie grać. No chyba że chcesz mnie zwyczajnie naciągnąć na jakieś drogie lekcje — dodał jeszcze, posyłając mu pogodny uśmiech. — Powinieneś wpaść do Reggy'ego w piątek. Będzie dużo piwa i w ogóle. Sporo wykładowców tam przychodzi, tylko ty zawsze trzymasz się z daleka. Twoja grupa bardziej by cię polubiła, gdybyś chociaż raz się pojawił — nieoczekiwanie zasugerował, choć wolałby zaproponować coś całkiem innego.
vincent chenneviere
czyjegoś z a u f a n i a
nigdy nie sprawiało mu problemów.
Kiedy więc brunet, dotychczas w tak chłodny sposób dla niego niedostępny, począł dzielić się z nim doświadczeniami z dalekiej przeszłości, bladą twarz Francisa rozjaśnił delikatny uśmiech satysfakcji. Czasem zastanawiał się, co dokładnie odpowiadało za jego umiejętność zjednywania sobie ludzi — fakt, że wychował się w dużej rodzinie i jako środkowy z rodzeństwa zawsze czuł potrzebę łagodzenia wszelkich zaistniałych między braćmi i siostrami sporów, czy raczej dorastanie w wąskich granicach maleńkiej wioski, zmuszającej do bliższego poznania każdego z jej mieszkańców. Tego typu hermetyczne grona nie sprzyjały przecież posiadaniu wrogów. A jako że wszyscy tam wiedzieli o wszystkim, każdy o każdym, już od najmłodszych lat Baudelaire nauczył się zyskiwać swych sprzymierzeńców, by uciekając pewnej nocy na huczną imprezę w pobliskim mieście, nie musiał później wysłuchiwać reprymend matki, która w spożywczym, pośrodku plotek, dowiedziała się całej prawdy. Teraz z kolei, pochłaniając każdą sylabę posyłanej mu opowieści o niepokojącym muzyku, chcącym tworzyć instrumenty z cząstek l u d z i, zastanawiał się, czy i Vincent był już jego sprzymierzeńcem. Czy lubił go choć w niewielkim stopniu tak, jak Francois lubił go. Dotychczas nie wiedział nawet, jak szalenie ów sympatii łaknął. — Miałeś przyjemność? Czyli już się nie przyjaźnicie? Co, w końcu go zamknęli, bo zagrał na czyichś jelitach? — zapytał z rozbawieniem, chcąc mimo wszystko poznać ciąg dalszy tej historii, brzmiącej jak wstęp do kryminalnej opowieści w rodzaju tych, których czasem słuchał w drodze powrotnej do domu, włączając kolejny odcinek podcastu i ucząc się za jego pomocą nieco angielskiego.
W końcu jednak jego umysł poczęło zaprzątać coś całkiem innego. Nieposkromiona potrzeba, by znaleźć się z brunetem w miejscu, w którym nikt — a z pewnością nie żadna wścibska sprzątaczka — nie mógłby im przeszkodzić. Gdzie byliby całkiem s a m i.
— Pani nie idzie, może jak zagramy w trójkę, to uda nam się w końcu opanować Liszta! — krzyknął jednakże do pleców oddalającej się kobiety, nie chcąc dać zdradzić po sobie tej palącej chęci przeniesienia ich spotkania gdzieś indziej. Nieco zaskoczył go fakt, że Chenneviere zdawał się całą sytuacją niewzruszony. Z początku był bowiem przekonany, że nie tylko odskoczy błyskawicznie na drugi koniec sali, ale też pożali się przypatrującej się im kobiecinie, że jakiś przeklęty student właśnie próbował go u w i e ś ć. Ale nie, Vincent zrobił to wszystko dopiero po jej wyjściu. — Dobra, no to zróbmy w końcu to, czego od nas oczekiwała. Ja zamknę drzwi na zamek, ty zaciągnij rolety, a potem wskakuj na ten fortepian, ściągnij ciuchy i zabiorę cię do innego świata. Albo możemy to też zrobić przy świadkach, jak wolisz — mrugnął do niego porozumiewawczo, po czym prychnął i pokręcił z rozczarowaniem (ukierunkowanym oczywiście na postawę tamtej kobiety) głową.
— Po co? — zapytał swobodnie, odnosząc się już do gry na fortepianie, zdając się niedotknięty w żaden sposób reakcją mężczyzny, który równie dobrze, w panice mógłby teraz uciec przed nim przez uchylone okno. — To tylko tak dla wygłupów. Nie wiem nawet, co grałem. I nie umiem czytać nut. I nie wiem kim jest Liszt, ale ktoś o nim pisał na tym egzaminie, który kazałeś mi sprawdzać — wyjawił, marszcząc delikatnie czoło, jak zawsze, gdy z trudem próbował coś zrozumieć. — Poza tym tak to chyba każdy umie. W sensie grać. No chyba że chcesz mnie zwyczajnie naciągnąć na jakieś drogie lekcje — dodał jeszcze, posyłając mu pogodny uśmiech. — Powinieneś wpaść do Reggy'ego w piątek. Będzie dużo piwa i w ogóle. Sporo wykładowców tam przychodzi, tylko ty zawsze trzymasz się z daleka. Twoja grupa bardziej by cię polubiła, gdybyś chociaż raz się pojawił — nieoczekiwanie zasugerował, choć wolałby zaproponować coś całkiem innego.
vincent chenneviere