004
Uczenie się na własnych błędach? Nah, we don't do that here. Po co wyciągać jakiekolwiek wnioski, skoro równie dobrze można drugi raz radośnie wpakować się w to samo gówno a później modlić się, żeby i tym razem przypadkiem pojawił się ktoś, kto nie przejdzie obojętnie i wyciągnie pomocną dłoń. Smutne ale prawdziwe. Witamy w świecie Fleur Chastain.
Jak to się w ogóle stało, że biedna, nieogarnięta Francuzka po raz kolejny w ostatnim czasie padła ofiarą australijskiego klimatu? Cóż, po pracy postanowiła wpaść do koleżanki, jednej z tych mieszkających w pobliżu tego zadupia na którym ostatnio w środku nocy utknął jej samochód (co swoją drogą również było efektem głupoty i zerową przestrogą - typowe). Nie byłoby w tym absolutnie nic złego, gdyby nie fakt, że jak zwykle olała wszelkie ostrzeżenia na temat pogody i postanowiła wrócić do domu, mimo iż na dworze zaczynało się już robić nieciekawie. Nie chciała siedzieć koleżance na głowie, nadużywając jej gościnności, a poza tym miała w domu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, więc uznała że jeśli się pospieszy to jeszcze zdąży zanim pogoda popsuje się na dobre. Niestety, okrutny wszechświat miał wobec niej nieco inne plany.
Brak samochodu był jednocześnie plusem i minusem - minusem, bo oczywiście bez niego mokła, marzła i poruszała się dużo wolniej, ale z drugiej strony wjechanie w jakieś bagna i utknięcie w środku pojazdu bez możliwości wyjścia nie było zbyt kolorowym, ale za to całkiem prawdopodobnym scenariuszem. Generalnie, decydując się na tak ryzykowną wycieczkę była z góry przegrana, nie ważne, co by zrobiła.
Deszcz sam w sobie jeszcze byłaby w stanie jakoś znieść. Z grząźnięciem w bagnach już gorzej, ale i to było niczym, w porównaniu z problemem, który pojawił się zaledwie chwilę później, a którego Fleur z jakiegoś powodu nie uwzględniła w żadnym hipotetycznym rozwoju wydarzeń. Krokodyle. Cholerne
krokodyle. Wystarczyło jej zobaczyć jednego, gdzieś w oddali, żeby w popłochu dobiec do pierwszego lepszego drzewa na które dało się wejść. Po drodze oczywiście zaliczyła kilka potknięć i jeden upadek, lądując twarzą w wodzie, której poziom z każdą chwilą niebezpieczne się podnosił. Nie dbała o to. Była zbyt zdesperowana. Wcześniej nigdy w życiu nie podejrzewałaby się o takie umiejętności wspinaczkowe, ale teraz jakimś cudem udało jej się wleźć na to drzewo całkiem wysoko... pozostawało tylko pytanie, co teraz. W pierwszym odruchu chwyciła za telefon, chcąc zadzwonić do przyjaciółki, współlokatorki czy jakiegokolwiek innego potencjalnego wybawienia, jednak - cóż za niespodzianka! - o zasięgu mogła sobie tutaj tylko pomarzyć. Była w ciemnej dupie, jak zwykle, bo nie zanosiło się, żeby ktoś miał tu się zjawić sam z siebie, jak poprzednim razem kiedy wjechała na stare pole minowe. Cała nadzieja w tym, że przyjaciółka od której wracała zaniepokoi się brakiem wiadomości z jej strony i postanowi podjąć jakieś kroki.
Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła na tym cholernym drzewie. Była przemoczona, zmarznięta, zmęczona i przerażona. Ręce już dawno zdrętwiały jej od kurczowego trzymania gałęzi a ona sama prawie straciła nadzieję, że kiedykolwiek stąd zejdzie. Całe życie przelatywało jej przed oczami, osiągnęła chyba ten krytyczny poziom, który będzie dla niej przestrogą na przyszłość o ile wyjdzie z tego cało.
I właśnie wtedy do jej uszu dotarło czyjeś wołanie a na horyzoncie zamajaczyła niewielka łódka. Czyżby jednak istniała dla niej szansa na wydostanie się z tego koszmaru?
-
Tutaj... - Jej głos był słaby i zachrypnięty, nie było szans, żeby ktokolwiek ją usłyszał. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. -
Tutaj! Jestem tutaj, ratunku! - Tym razem wyszło jej trochę głośniej, choć wciąż bardziej niż krzyk przypominało skamlącego szczeniaczka. Miała jednak nadzieję że to wystarczy, bo trochę się obawiała, że jeśli spróbuje drzeć się głośniej to całkowicie starci głos.
Hunter Schafer