
about
zostały mi po tobie
tylko twoje odciski palców
tylko twoje odciski palców
Chłodna, matowo szklana obudowa czarnego telefonu po raz ostatni przesuwa się po skórze finneasowych dłoni, kiedy po uprzedzeniu Montague o swojej obecności pod bramą jego rezydencji, wsuwa urządzenie do tylnej kieszeni od spodni.
Leon myśli, że Finneas otrzymał ważne wezwanie z komendy — w rzeczywistości szatyn przeciął środek nocnej ciszy ze względu na człowieka, którego nie może nawet określić mianem swojego przyjaciela. Nie ma pojęcia, kim takim jest dla niego postawny blondyn o chabrowych oczach, których barwę zna niemal cały świat; i to chyba dlatego nie uświadamia Leonidasa o tej znajomości — nie wie zwyczajnie, w jakie słowa miałby ją ubrać.
Skóra Montague, ta skumulowana wokół dużych, nasyconych kolorem oczu, jest sina — Finneas zauważa to w chwili, w której blondyn otwiera ku niemu samochodowe drzwi i wita się z nim jakimiś długimi słowami. To całkiem zabawne; ostatnio Barrington mówił więcej, chłonąc w odpowiedzi jedynie wrogą ciszę.
Kiedy dojeżdżają na parking okalający ogrodzenie zabezpieczające Tingaree przed niechcianym hałasem i elektrycznym postępem, Finneas zdążył już przyzwyczaić się do willemowego uśmiechu, którym zwykle częstuje widzów przed telewizorami, a także upewnił się, że dzisiejszy Montague skrajnie różni się od tamtego Montague, ze szpitala. Wroga złość chyba w całości zdołała ulecieć z jego sylwetki. — Czyli… co? Użyczasz swojej twarzy do akcji reklamującej sanktuarium i robisz sobie zdjęcia z tymi dużymi chomikami? — pyta, przedzierając się przez ciemny, zroszony srebrnym światłem księżyca gąszcz, prowadzący ich ku sanktuarium. Oparami trzeźwych myśli — tymi, które powinny teraz osłonić się snem — próbuje przypomnieć sobie nazwę, którą Monty określił mu w esemesie to przedziwne zwierzę. — To znaczy z lotopałankami — poprawia się więc, zerkając z zaciekawieniem na objętą nocnym półmrokiem willemową fizjonomię.
Leon myśli, że Finneas otrzymał ważne wezwanie z komendy — w rzeczywistości szatyn przeciął środek nocnej ciszy ze względu na człowieka, którego nie może nawet określić mianem swojego przyjaciela. Nie ma pojęcia, kim takim jest dla niego postawny blondyn o chabrowych oczach, których barwę zna niemal cały świat; i to chyba dlatego nie uświadamia Leonidasa o tej znajomości — nie wie zwyczajnie, w jakie słowa miałby ją ubrać.
Skóra Montague, ta skumulowana wokół dużych, nasyconych kolorem oczu, jest sina — Finneas zauważa to w chwili, w której blondyn otwiera ku niemu samochodowe drzwi i wita się z nim jakimiś długimi słowami. To całkiem zabawne; ostatnio Barrington mówił więcej, chłonąc w odpowiedzi jedynie wrogą ciszę.
Kiedy dojeżdżają na parking okalający ogrodzenie zabezpieczające Tingaree przed niechcianym hałasem i elektrycznym postępem, Finneas zdążył już przyzwyczaić się do willemowego uśmiechu, którym zwykle częstuje widzów przed telewizorami, a także upewnił się, że dzisiejszy Montague skrajnie różni się od tamtego Montague, ze szpitala. Wroga złość chyba w całości zdołała ulecieć z jego sylwetki. — Czyli… co? Użyczasz swojej twarzy do akcji reklamującej sanktuarium i robisz sobie zdjęcia z tymi dużymi chomikami? — pyta, przedzierając się przez ciemny, zroszony srebrnym światłem księżyca gąszcz, prowadzący ich ku sanktuarium. Oparami trzeźwych myśli — tymi, które powinny teraz osłonić się snem — próbuje przypomnieć sobie nazwę, którą Monty określił mu w esemesie to przedziwne zwierzę. — To znaczy z lotopałankami — poprawia się więc, zerkając z zaciekawieniem na objętą nocnym półmrokiem willemową fizjonomię.


about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Witając się z Finneasem przed podróżą (jeszcze nie wiedział, jak czuje się w tej przyjaźni — raczej po prostu dziwnie, bo przecież niczego o nim nie wiedział, a przynajmniej nie to, co przyjaciele powinni o sobie wiedzieć) żałował jedynie, że nie wymknął się z domu przy zgaszonym świetle. Jak nastolatek uciekający przed argusowym wzrokiem rodziców, którym zawsze tak ciężko było zrozumieć, że poza planetą nazywaną d o m e m istnieje inne życie.
Żałował, bo rozbudzający się z powodu jego prośby budynek, coraz mocniej poczynał przypominać więzienie. Thaddeus, zły z powodu pobudki, uznał to za zły pomysł; czy Joe nie powinna tego najpierw zatwierdzić?; pytając sięgał po telefon. Nieomal wykonał to połączenie, które z całą pewnością ściągnęłoby w jego kierunku także spojrzenia rodziców; Montague nie sądził, że zapisując się na w o l o n t a r i a t, wywoła tak olbrzymie i niepotrzebne zamieszanie. Wystarczył na szczęście telefon do jednego z opiekunów zwierząt, pracującego w sanktuarium, a także poproszenie o pomoc Lacey, która pełniła rolę jego tymczasowego kierowcy. Wybrali samochód, który najmniej rzucał się w oczy, a Thaddeus zażądał, by Lacey towarzyszyła im podczas zwiedzania; dlatego też, kiedy mknąc przez ciepłą noc przedzierali się przez zroszone rosą chaszcze, ziewając i pocierając zmęczone oczy, kilkanaście kroków za nimi maszerowała Lacey.
— Nie do końca — odparł, oglądając się ponownie przez ramię. — Usłyszałem, że sprowadzają do sanktuarium nowe zwierzęta i pomyślałem, że fajnie będzie im pomóc. Dlatego adoptowałem lotopałankę — wyjaśniając powrócił spojrzeniem do Finneasa. Jak dotąd każdy, komu opowiadał tę historię, reagował gniewem; klauzule, umowy, media, kontrakty, na miłość boską, wpływy, nda, nie możesz tak po prostu uznać, że komuś pomożesz. — To nie jest nawet prawdziwa adopcja, po prostu dostałem pamiątkowy certyfikat i prawo do kilku odwiedzin. Ale między sanktuarium i moimi managerami trwają teraz negocjacje i pewnie skończy się to na jakiejś reklamie — wzruszył lekko ramionami; nie potrafił przyzwyczaić się do tego, że za każdą z jego decyzji stoi kilka innych osób. I że wobec tego nie ma prawa nie tylko do prywatności (Lacey potknęła się o kamień i zaklęła głośno), a także do wolności.
Żałował, bo rozbudzający się z powodu jego prośby budynek, coraz mocniej poczynał przypominać więzienie. Thaddeus, zły z powodu pobudki, uznał to za zły pomysł; czy Joe nie powinna tego najpierw zatwierdzić?; pytając sięgał po telefon. Nieomal wykonał to połączenie, które z całą pewnością ściągnęłoby w jego kierunku także spojrzenia rodziców; Montague nie sądził, że zapisując się na w o l o n t a r i a t, wywoła tak olbrzymie i niepotrzebne zamieszanie. Wystarczył na szczęście telefon do jednego z opiekunów zwierząt, pracującego w sanktuarium, a także poproszenie o pomoc Lacey, która pełniła rolę jego tymczasowego kierowcy. Wybrali samochód, który najmniej rzucał się w oczy, a Thaddeus zażądał, by Lacey towarzyszyła im podczas zwiedzania; dlatego też, kiedy mknąc przez ciepłą noc przedzierali się przez zroszone rosą chaszcze, ziewając i pocierając zmęczone oczy, kilkanaście kroków za nimi maszerowała Lacey.
— Nie do końca — odparł, oglądając się ponownie przez ramię. — Usłyszałem, że sprowadzają do sanktuarium nowe zwierzęta i pomyślałem, że fajnie będzie im pomóc. Dlatego adoptowałem lotopałankę — wyjaśniając powrócił spojrzeniem do Finneasa. Jak dotąd każdy, komu opowiadał tę historię, reagował gniewem; klauzule, umowy, media, kontrakty, na miłość boską, wpływy, nda, nie możesz tak po prostu uznać, że komuś pomożesz. — To nie jest nawet prawdziwa adopcja, po prostu dostałem pamiątkowy certyfikat i prawo do kilku odwiedzin. Ale między sanktuarium i moimi managerami trwają teraz negocjacje i pewnie skończy się to na jakiejś reklamie — wzruszył lekko ramionami; nie potrafił przyzwyczaić się do tego, że za każdą z jego decyzji stoi kilka innych osób. I że wobec tego nie ma prawa nie tylko do prywatności (Lacey potknęła się o kamień i zaklęła głośno), a także do wolności.

about
zostały mi po tobie
tylko twoje odciski palców
tylko twoje odciski palców
Poczyna zmieniać się pod leonidasowym wpływem; nie za udziałem charyzmatycznej, osobliwej natury obejmującej jego sylwetkę, nie z powodu zapalczywości wpisanej w ciemne tęczówki i nie przez niezłomny upór, którym zwykle odgradza się od finneasowej pomocy. Nawet nie przez uczucia, które nieśmiało, ledwie dostrzegalnie, poczynają kiełkować w tej świeżo posadzonej relacji (chyba bardziej w Barringtonie, a może tylko). Zmienia się, bo cały świat zdaje się kruszyć i pękać, a on dostrzega w końcu, że sam zadał pierwsze uderzenie, kiedy wpuścił bruneta do swojego domu. — Przepraszam, Monty, ale to niedorzeczne. Jestem i n s p e k t o r e m, mam ze sobą b r o ń, a także o d z n a k ę. Z jakiego dokładnie powodu z nami idziesz, kto to zatwierdził? Margaretha i Richard? Zadzwonię do nich — cedzi gniewnie, spoglądając na kobietę opierającą się o konar potężnego drzewa i pocierającą palcami czubek buta, który zarysował się podczas zderzenia z ciemnym, ostrym kawałkiem kamienia. Ufali mu — rodzice Montague, od zawsze, za sprawą niezmiennego szacunku, jakim darzyli Lindę i Geralda (głównie Geralda). Twierdzili, że jest o d p o w i e d z i a l n y (nasz syn mógłby czerpać z ciebie przykład) i że nie sprowadzi Wordswortha na złą drogę — im jako jedynym pozwalali wychodzić samotnie. Teraz Finneas zastanawia się (drażniony nieprzespanymi nocami pełnymi obaw, intensywnymi porankami podczas których wątpi w to, czy powinien zostawić Leona samego, i ciągnącymi się bez końca dniami, które wyglądają tylko jak policyjne akta i zero treściwych tropów), co takiego sprawiło, że utracił również to towarzyszące mu od zawsze zaufanie. Czy Gerald wie? Czy powiadomił już państwa Wordsworth, że jego syn wstąpił na tę mroczną, deprawującą ścieżkę życia, na której końcu czai się jedynie przepaść, wciągająca wszystkich, którzy kroczą wraz z nim? — To dobrze. Że im pomagasz. Znaczy… Jak właściwie im pomagasz? I co my takiego będziemy tu robić? — pyta, tym razem już s p o k o j n i e — a przynajmniej stara się uciszyć ten natrętny, rozkrzyczany głosik, który po raz pierwszy od… zawsze? skłania go do sprzeciwu, gniewu i potrzeby stawiania na swoim.


about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Montague i Lacey wymienili ze sobą spojrzenia; zaskoczony wzrok szatyna niemal zderzył się z oburzeniem dziewczyny, która zamiast Finneasa, postanowiła uczepić się swoją złością wyłącznie jego — mimo że nie ośmielił się wprost zakwestionować jej towarzystwa. — Poczekaj, Finn — poprosił prędko, zaciskając palce na jego dłoni; może wypowiedziane słowa były wyłącznie pustą groźbą, która miała uwolnić ich od podążającego za nimi cienia, ale Monty nie chciał tego sprawdzać. — Lacey po prostu pilnuje, żebym nie zrobił niczego głupiego — wyjaśniając oplótł spojrzeniem uśmiech przepełniony kpiną, który podarowała mu bez skrępowania. Przeważnie nie przeszkadzał mu brak sympatii, który ujawniała za każdym razem, gdy podejmował jakąś niemądrą decyzję; teraz jednak, być może wyłącznie pod wpływem wstydu (wolałby, żeby Finneas miał dostęp wyłącznie do tej samej iluzji, co inni — nawet jeśli przeczyło to definicji przyjaźni) gotów był z dziecinnym uporem pozbyć się jej ze swojego życia. — Jeśli przejmiesz też rolę jego niańki, to mogę poczekać w samochodzie — zaproponowała słodko—kwaśnym głosem, a Monty pomyślał, że po prostu lepiej będzie jeszcze przez chwilę jej na tę całą bezczelność pozwalać. — Nie wiem, czemu tak bardzo się wkurzyli. Moja agentka, rodzice. Przecież to tylko adopcja lotopałanki, nic poważnego — wyszeptał, odprowadzając wzrokiem niby szczęśliwą, niby rozczarowaną tak krótką wycieczką dziewczynę; powinni byli już na samym początku zmusić ją do tego, by została w samochodzie — pewnie i tak nie zdołałaby go powstrzymać, gdyby zamierzał zrealizować jakiś nieodpowiedzialny (przynajmniej zdaniem jego rodziny) plan. — Wiesz, właściciele najpierw w ogóle nie skojarzyli kim jestem. Zapłaciłem im, podpisałem jakiś papierek i dostałem certyfikat, a chłopak z marketingu dwukrotnie zapisał moje nazwisko z błędem — opowiadając, już nieco głośniej (ale wciąż cicho, jakby mogli być podsłuchiwani) uprzytomnił sobie, że wciąż ściska finneasową dłoń. Posłał mu więc szeroki uśmiech, a następnie pociągnął w kierunku bocznego wejścia do sanktuarium. — Pokażę ci najpierw lotopałanki, a potem inne zwierzęta, dobra? Niektóre z nich mogę karmić, a z koalami nawet czasem siedzieć. Nie mają tutaj tylko dzikich zwierząt, bo niektóre po prostu zabrali z nielegalnych hodowli — wyjaśniając, otwierał odpowiednie drzwi i wysłał krótką wiadomość tekstową do mężczyzny, który doglądał sanktuarium o tak później (wczesnej?) porze.

about
zostały mi po tobie
tylko twoje odciski palców
tylko twoje odciski palców
To chyba dopiero w tej chwili; kiedy cisza ścieli ciężkimi płachtami każdy skrawek gęstej, miękkiej i — w tym świetle — granatowej trawy, kiedy przykrywa sobą każdą z trzech wpatrujących się w siebie ze zdumieniem twarzy, opadając ciasno na ramiona, plecy i kolana, uniemożliwiając nawet pokonanie jednego kroku, Finneas uprzytamnia sobie, co właśnie powiedział. Jak powiedział. Długie i ciepłe palce plączące się wokół jego dłoni potrząsają także finneasowym ciałem; wzdryga się i wpatruje już tylko w miejsce, w którym miesza się dotyk jego i Montague. Nikt nigdy nie ściskał w ten sposób jego ręki; a właściwie: w żaden sposób. Ale wkrótce uwagę przyciąga zjadliwy głos i wtórujące mu szuranie nóg, zawadzających — umyślnie czy przypadkowo — o wysokie zarośla okalające wąski prostokąt powrotnej drogi. — Poszła sobie — wydaje z siebie cichy, prawie niesłyszalny wyraz zaskoczenia, bo przecież n i k t go nie słucha — na posterunku robią to tylko z obowiązku, wywracając ostentacyjnie oczyma, by zamanifestować swoje oburzenie na przydział poszczególnych posad. — Myślę, że zezłościło ich coś innego, ale to na tym postanawiają skoncentrować swój gniew — suponuje głucho, ledwie rozwierając wargi, bo przecież willemowa dłoń wciąż spoczywa na jego palcach, a osierdzie serca Finneasa przekłuwa szpiczaste poczucie winy; takie, które zakłada, że właśnie wyrządził nienamacalną krzywdę Leonowi, choć to przecież pozbawione sensu — Fitzgerald by się tym nie przejął. A to jednak właśnie z nim chciałby — mógłby — doświadczyć czegoś podobnego; kiedyś, w dalekiej lub bardziej bliskiej przyszłości. Z tym przekonaniem (i może lekkim, filigranowym żalem) i tak nie wyplątuje się z ciepłego uścisku, pozwalając na to, by ten poprowadził go w nieznane miejsce. — Jak mówiłeś, że ją nazwali? — pyta trochę nieobecnie, wpatrując się w ciemny i — zdaje mu się — pusty wybieg, choć to może jego tęczówki nie chcą niczego dostrzec. — Monty — zaczyna nieoczekiwanie, jakby w zdradzie dla własnego rozsądku. Mocniej ściska willemowe palce, choć powinni je już rozedrzeć. — Zrobiłem coś, coś bardzo… — urywa, wpatrując się już tylko w ich złączone dłonie i uprzytamniając sobie, że t e n Montague nie jest t a m t y m Montague. I że wobec tego nie dochowa jego tajemnicy, jako że nic dla siebie już nie znaczą. — Nieważne. To nieważne. Lacey chodzi z tobą też na wolontariat? I obserwuje, jak ty obserwujesz koale? — mówi szybko i byle jak, tak, żeby zagrzebać pod nowymi słowami wcześniejsze nieudane wyznanie, które mogłoby zniszczyć niemalże wszystko.


about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Złość Lacey była nieunikniona: Monty wiedział, że obwinia go za śmierć Andrew.
Nie wiedział za to, co dokładnie ich łączyło i nie wiedział, dlaczego uznawała swe zachowanie za słuszne; choć tego nie pamiętał, dokładnie przeprowadzone śledztwo, choć wciąż zawierało w sobie pewne niewiadome (w wersji publicznej naturalnie pojawiła się dojmująca opowiastka, znacznie odbiegająca od prawdy), nie wykazało możliwej aberracji, w której to przypadkowym sprawcą wypadku okazałby się Monty. To Andrew — prowadził. Andrew, którego od kilku lat zatrudniał jako kierowcę i z którym rzekomo się przyjaźnił, choć wciąż nie potrafił sobie przypomnieć ani jednego z ciepłych uczuć, które mógł żywić do tego chłopaka. A więc może Lacey złościła się właśnie na to: tę paraliżującą, nieodpowiednią (i wyłącznie pozorną) obojętność. I mimo że Monty znosił jej niechęć w typowy dla siebie sposób, odetchnął z ulgą, gdy zrezygnowała z dotrzymywania im towarzystwa. — Hm? — nachylił się nad finneasowym zaskoczeniem, bez odpowiednio chłodnego przejęcia, za to z szerokim uśmiechem. Nie zwrócił uwagi na te wszystkie reakcje, na poruszenie napływające wraz z dotykiem i zdziwienie towarzyszące odejściu dziewczyny. Nie zwrócił uwagi, bowiem Finneasa nie znał, nie pamiętał, choć tak bardzo pragnął mu udowodnić, że wciąż może być dla niego tym samym co dawniej przyjacielem. — Dobrze, że to wszystko powiedziałeś — przyznał, jeszcze zanim powędrowali do tego drugiego, niejasnego dla niego tematu. I zanim pojął, że Finneasowi może przeszkadzać zaciskająca się na jego palcach dłoń. — A ty w i e s z, co takiego mogło ich zezłościć? — zapytał z udawanym zaciekawieniem, tak naprawdę znudzony — jak zwykle — tematem w którym pojawiali się jego rodzice. Nie mógł im niczego zarzucić: odkąd wyszedł ze szpitala, robili wszystko, by ułatwić mu powrót do zdrowia (czasem z przesadną troską, jakby nie przekroczył jeszcze progu dwudziestu lat). Wszyta podskórnie niechęć, może jedyna pamiątka z czasów przed wypadkiem, nie pozwalała mu się jednak do nich zbliżać; choć więc wściekał się na te wszystkie ich reguły i wymogi, nie potrafiąc pojąć ich sensu, wolał oddawać się innym tematom. Dlatego z radością powrócił do spraw związanych z adopcją. — O-och, to nie oni; pozwolili mi wybrać imię. To trochę spora odpowiedzialność, prawda? No wiesz, ktoś mógłby wpaść na jakieś naprawdę fatalne pomysły, ale powiedzieli, że się tym nie przejmują. W każdym razie, nazwałem ją Moony — pochwalił się, rozglądając się po pomieszczeniu. Nie śmiałby traktować tego miejsca jako swojej własności, dlatego przed przystąpieniem do wszelkich prac wolał poczekać na przybycie kogoś bardziej doświadczonego. Początkowo, z powodu przejęcia, nie dotarł więc do niego ten zmieniony, ozdobiony ciężarem ton; dopiero po chwili zwrócił ku mężczyźnie zaciekawione spojrzenie. Ale nie zdążył: odnieść się, odpowiedzieć, zrozumieć, bo Finn jednak się wycofał, zrezygnował, pozostawiając go z nieprzyjemnym uczuciem. — Czasem. Trzyma się z boku i głośno ziewa. Częściej chodzi ze mną ktoś inny, wiesz. Komu naprawdę zależy na tym, żebym nie zrobił niczego głupiego — odparł z cieniem uśmiechu, nasłuchując — w ich kierunku poczęły zmierzać odgłosy stawiane przez ciężkie buty. Kiedy z ciemności wyłoniła się uprzejma twarz Freda, Monty (trzymając wciąż Finneasa za dłoń, jakby mieli po czternaście lat i naśladując dorosłych, wybrali się na randkę) poprosił o możliwość wykonania tych wszystkich czynności, na które dotąd mu pozwalano; Fred wyjaśnił im obu warunki, przybliżył zasady bezpieczeństwa i poprosił, by w razie problemów niezwłocznie go wezwali, a potem znów skrył się w ciemnościach. Monty zaś wykorzystał wręczony mu klucz i wciągnął Finneasa do znajdującego się obok nich pomieszczenia. — Patrz, to właśnie lotopałanki! — powiedział radośnie, niezwłocznie podchodząc do zwierząt, które wpatrywały się w nich dużymi, zaciekawionymi oczyma. Niektóre wypoczywały na specjalnie zbudowanych konstrukcjach, a inne poszukiwały dla siebie atrakcji. Monty złapał jedną z nich, pogładził po głowie i wcisnął w finneasowe dłonie. — Musimy sprawdzić, czy wszystkie czują się dobrze. Część z nich nie zostanie w sanktuarium; wrócą na wolność. Ale Moony nie — wyjaśnił, sięgając po jedną ze specjalnych strzykawek: pokazał, jak napełnić ją pokarmem, a potem odnalazł Moony i po krótkim powitaniu zademonstrował, w jaki sposób powinno się je karmić. — Finneas, wiesz — rzucił, nie podnosząc już na niego spojrzenia; uśmiechając się, wpatrywał się w Moony. — Może jesteś rozczarowany i może to już nie przypomina tej przyjaźni, do której przywykłeś. Ale myślałem o tym, co powiedziałeś mi wtedy, w szpitalu, i chciałbym, żebyśmy nimi byli. Przyjaciółmi. A to oznacza, że możesz mi mówić różne rzeczy, a ja je zachowam dla siebie. I nie będę cię oceniać — a wraz z tą obietnicą, ze wzrokiem pełnym wyrozumienia i ciepła, zwrócił się ku finneasowej twarzy.
Nie wiedział za to, co dokładnie ich łączyło i nie wiedział, dlaczego uznawała swe zachowanie za słuszne; choć tego nie pamiętał, dokładnie przeprowadzone śledztwo, choć wciąż zawierało w sobie pewne niewiadome (w wersji publicznej naturalnie pojawiła się dojmująca opowiastka, znacznie odbiegająca od prawdy), nie wykazało możliwej aberracji, w której to przypadkowym sprawcą wypadku okazałby się Monty. To Andrew — prowadził. Andrew, którego od kilku lat zatrudniał jako kierowcę i z którym rzekomo się przyjaźnił, choć wciąż nie potrafił sobie przypomnieć ani jednego z ciepłych uczuć, które mógł żywić do tego chłopaka. A więc może Lacey złościła się właśnie na to: tę paraliżującą, nieodpowiednią (i wyłącznie pozorną) obojętność. I mimo że Monty znosił jej niechęć w typowy dla siebie sposób, odetchnął z ulgą, gdy zrezygnowała z dotrzymywania im towarzystwa. — Hm? — nachylił się nad finneasowym zaskoczeniem, bez odpowiednio chłodnego przejęcia, za to z szerokim uśmiechem. Nie zwrócił uwagi na te wszystkie reakcje, na poruszenie napływające wraz z dotykiem i zdziwienie towarzyszące odejściu dziewczyny. Nie zwrócił uwagi, bowiem Finneasa nie znał, nie pamiętał, choć tak bardzo pragnął mu udowodnić, że wciąż może być dla niego tym samym co dawniej przyjacielem. — Dobrze, że to wszystko powiedziałeś — przyznał, jeszcze zanim powędrowali do tego drugiego, niejasnego dla niego tematu. I zanim pojął, że Finneasowi może przeszkadzać zaciskająca się na jego palcach dłoń. — A ty w i e s z, co takiego mogło ich zezłościć? — zapytał z udawanym zaciekawieniem, tak naprawdę znudzony — jak zwykle — tematem w którym pojawiali się jego rodzice. Nie mógł im niczego zarzucić: odkąd wyszedł ze szpitala, robili wszystko, by ułatwić mu powrót do zdrowia (czasem z przesadną troską, jakby nie przekroczył jeszcze progu dwudziestu lat). Wszyta podskórnie niechęć, może jedyna pamiątka z czasów przed wypadkiem, nie pozwalała mu się jednak do nich zbliżać; choć więc wściekał się na te wszystkie ich reguły i wymogi, nie potrafiąc pojąć ich sensu, wolał oddawać się innym tematom. Dlatego z radością powrócił do spraw związanych z adopcją. — O-och, to nie oni; pozwolili mi wybrać imię. To trochę spora odpowiedzialność, prawda? No wiesz, ktoś mógłby wpaść na jakieś naprawdę fatalne pomysły, ale powiedzieli, że się tym nie przejmują. W każdym razie, nazwałem ją Moony — pochwalił się, rozglądając się po pomieszczeniu. Nie śmiałby traktować tego miejsca jako swojej własności, dlatego przed przystąpieniem do wszelkich prac wolał poczekać na przybycie kogoś bardziej doświadczonego. Początkowo, z powodu przejęcia, nie dotarł więc do niego ten zmieniony, ozdobiony ciężarem ton; dopiero po chwili zwrócił ku mężczyźnie zaciekawione spojrzenie. Ale nie zdążył: odnieść się, odpowiedzieć, zrozumieć, bo Finn jednak się wycofał, zrezygnował, pozostawiając go z nieprzyjemnym uczuciem. — Czasem. Trzyma się z boku i głośno ziewa. Częściej chodzi ze mną ktoś inny, wiesz. Komu naprawdę zależy na tym, żebym nie zrobił niczego głupiego — odparł z cieniem uśmiechu, nasłuchując — w ich kierunku poczęły zmierzać odgłosy stawiane przez ciężkie buty. Kiedy z ciemności wyłoniła się uprzejma twarz Freda, Monty (trzymając wciąż Finneasa za dłoń, jakby mieli po czternaście lat i naśladując dorosłych, wybrali się na randkę) poprosił o możliwość wykonania tych wszystkich czynności, na które dotąd mu pozwalano; Fred wyjaśnił im obu warunki, przybliżył zasady bezpieczeństwa i poprosił, by w razie problemów niezwłocznie go wezwali, a potem znów skrył się w ciemnościach. Monty zaś wykorzystał wręczony mu klucz i wciągnął Finneasa do znajdującego się obok nich pomieszczenia. — Patrz, to właśnie lotopałanki! — powiedział radośnie, niezwłocznie podchodząc do zwierząt, które wpatrywały się w nich dużymi, zaciekawionymi oczyma. Niektóre wypoczywały na specjalnie zbudowanych konstrukcjach, a inne poszukiwały dla siebie atrakcji. Monty złapał jedną z nich, pogładził po głowie i wcisnął w finneasowe dłonie. — Musimy sprawdzić, czy wszystkie czują się dobrze. Część z nich nie zostanie w sanktuarium; wrócą na wolność. Ale Moony nie — wyjaśnił, sięgając po jedną ze specjalnych strzykawek: pokazał, jak napełnić ją pokarmem, a potem odnalazł Moony i po krótkim powitaniu zademonstrował, w jaki sposób powinno się je karmić. — Finneas, wiesz — rzucił, nie podnosząc już na niego spojrzenia; uśmiechając się, wpatrywał się w Moony. — Może jesteś rozczarowany i może to już nie przypomina tej przyjaźni, do której przywykłeś. Ale myślałem o tym, co powiedziałeś mi wtedy, w szpitalu, i chciałbym, żebyśmy nimi byli. Przyjaciółmi. A to oznacza, że możesz mi mówić różne rzeczy, a ja je zachowam dla siebie. I nie będę cię oceniać — a wraz z tą obietnicą, ze wzrokiem pełnym wyrozumienia i ciepła, zwrócił się ku finneasowej twarzy.

about
zostały mi po tobie
tylko twoje odciski palców
tylko twoje odciski palców
Montague zastępuje mu szczodrą dawkę świeżego, orzeźwiającego powietrza, którego dostęp blokowały mu zmagania ostatnich miesięcy; jego dziecięca prostota uczuć skrajnie różni się od narkotycznej zawiłości leonidasowych emocji (do których Finneas nie posiada szyfru), a także od otępiałej ignorancji współpracujących z nim każdego dnia funkcjonariuszy. — Powiem ci, jeśli ty mi zdradzisz, co tak denerwuje moich — odwdzięcza się równie nieważką prośbą, tylko w obecności Montague pozwalając sobie na nazywanie Geralda i Lindy rodzicami — nie dlatego, że skrycie właśnie za takich ich postrzega, a obecność Monty’ego sprzyja napadom czystej szczerości, a dlatego, że nie uważa, by blondyn zdołał go zrozumieć. Wychowanie w precyzyjnie skrojonych krawędziach zawsze poukładanego, zawsze pedantycznie wygładzonego życia skrajnie różni się od szorstkiego doświadczenia jego mankamentów na swojej skórze, a także głęboko pod nią.
— Moony i Monty? Ładnie, pasujecie do siebie — oznajmia z ciepłym, migotliwym uśmiechem rozświetlającym nieco czerń dzisiejszej nocy, a może i mrok ostatnich dni. Przyzwyczaja się do miękkiego, silnego dotyku willemowej dłoni; ta w pewnym momencie już całkiem przestaje mu ciążyć, jak gdyby znajdowała się na swoim odpowiednim, właściwym miejscu.
— Nie kusi cię czasem? Żeby zrobić je mimo to? — pyta bez uprzedniego udziału rozsądku, analizującego każde wysłane w świat słowo; ma na myśli wszystkie te głupie rzeczy, przed którymi chroni blondyna poczet wykształconych, odzianych w garnitury ludzi. Zapowiedziana ciężkimi krokami obecność trzeciej osoby na moment wiąże Finneasowi język; wsłuchuje się w szczątkowym skupieniu (och, resztę pochłania tylko leonidasowa katastrofa niedająca mu wytchnienia) w wypowiadane instrukcje i kiwa głową w formie przystania na warunki. Czuje się jak na szkolnej wycieczce, choć nigdy takowej nie doświadczył — a jednak widywał trzymające się za ręce w celach bezpieczeństwa pary roześmianych dzieciaków, których każdy krok przebiegał pod czujnym wzrokiem kogoś dorosłego.
I nagle, jakby jego świadomość zamigotała ostrzegawczo, a potem wygasła na dłuższy moment, w jego dłoniach złożone zostaje miękkie, wiercące się futerko. Finneas obejmuje je z najwyższą ostrożnością, dociskając ręce do klatki piersiowej — lotopałanka próbuje wedrzeć się pod rękaw cienkiego swetra, delikatnie kłując jego skórę swoimi malutkimi, zasysającymi, różowymi łapkami. — To im nie przeszkadza? Że je dotykamy. Nie wolą być zostawione w spokoju? — zastanawia się na głos, wpatrując się równie wielkimi oczyma w trzymaną puchatą kreaturę, co ona w niego. Boi się, że ją upuści, że zdusi, że skruszy jakimś cudem na naprawdę drobny pył — zwierzęta nie tylko nie biorą udziału w jego zawsze intensywnym, zawsze zaplanowanym życiu, ale nawet nie stanowią jego tła.
— Och — wydaje z siebie krótki, lekko melodyjny dźwięk. — Naprawdę nie wiem, jak miałbym ci o tym opowiedzieć, Monty. To nie jest sekret, który pragnie się poznać — uśmiecha się blado, krzywo, obracając mlecznobiałe zwierzę między dłoniami, na których wykonuje swoją ambitną, dumną wędrówkę niemającą końca. — Powiedzmy, że osoba, na której mi… zależy, niedługo trafi do więzienia. Starałem… Staram się jej pomóc, ale coraz bardziej wydaje mi się, że to niemożliwe, bo wiesz, ona nie zasługuje na to wszystko, co się jej przytrafia, ale przyciąga do siebie więcej problemów, niż sądziłem, że to możliwe. I albo… albo pozwolę odbyć jej w więzieniu karę za zbrodnię, której nie popełniła, albo skupię uwagę na sobie i… nie wiem, zostanę pozbawiony prawa do wykonywania zawodu, a może gdzieś odesłany. Zawiodę całą grupę ludzi. Mam na myśli… Bo rzecz w tym… Czasem nienawidzę ich wszystkich. Tej osoby i reszty, czasem… Mam dość tego, że wszystkie zmartwienia zawsze dotyczą kogoś innego — wyławia z odmętów długotrwale skrywanych spowiedzi tę jedną, zdaje mu się — najgorszą. I nie jest w stanie podnieść na blondyna swojego zakłopotanego spojrzenia.
— Moony i Monty? Ładnie, pasujecie do siebie — oznajmia z ciepłym, migotliwym uśmiechem rozświetlającym nieco czerń dzisiejszej nocy, a może i mrok ostatnich dni. Przyzwyczaja się do miękkiego, silnego dotyku willemowej dłoni; ta w pewnym momencie już całkiem przestaje mu ciążyć, jak gdyby znajdowała się na swoim odpowiednim, właściwym miejscu.
— Nie kusi cię czasem? Żeby zrobić je mimo to? — pyta bez uprzedniego udziału rozsądku, analizującego każde wysłane w świat słowo; ma na myśli wszystkie te głupie rzeczy, przed którymi chroni blondyna poczet wykształconych, odzianych w garnitury ludzi. Zapowiedziana ciężkimi krokami obecność trzeciej osoby na moment wiąże Finneasowi język; wsłuchuje się w szczątkowym skupieniu (och, resztę pochłania tylko leonidasowa katastrofa niedająca mu wytchnienia) w wypowiadane instrukcje i kiwa głową w formie przystania na warunki. Czuje się jak na szkolnej wycieczce, choć nigdy takowej nie doświadczył — a jednak widywał trzymające się za ręce w celach bezpieczeństwa pary roześmianych dzieciaków, których każdy krok przebiegał pod czujnym wzrokiem kogoś dorosłego.
I nagle, jakby jego świadomość zamigotała ostrzegawczo, a potem wygasła na dłuższy moment, w jego dłoniach złożone zostaje miękkie, wiercące się futerko. Finneas obejmuje je z najwyższą ostrożnością, dociskając ręce do klatki piersiowej — lotopałanka próbuje wedrzeć się pod rękaw cienkiego swetra, delikatnie kłując jego skórę swoimi malutkimi, zasysającymi, różowymi łapkami. — To im nie przeszkadza? Że je dotykamy. Nie wolą być zostawione w spokoju? — zastanawia się na głos, wpatrując się równie wielkimi oczyma w trzymaną puchatą kreaturę, co ona w niego. Boi się, że ją upuści, że zdusi, że skruszy jakimś cudem na naprawdę drobny pył — zwierzęta nie tylko nie biorą udziału w jego zawsze intensywnym, zawsze zaplanowanym życiu, ale nawet nie stanowią jego tła.
— Och — wydaje z siebie krótki, lekko melodyjny dźwięk. — Naprawdę nie wiem, jak miałbym ci o tym opowiedzieć, Monty. To nie jest sekret, który pragnie się poznać — uśmiecha się blado, krzywo, obracając mlecznobiałe zwierzę między dłoniami, na których wykonuje swoją ambitną, dumną wędrówkę niemającą końca. — Powiedzmy, że osoba, na której mi… zależy, niedługo trafi do więzienia. Starałem… Staram się jej pomóc, ale coraz bardziej wydaje mi się, że to niemożliwe, bo wiesz, ona nie zasługuje na to wszystko, co się jej przytrafia, ale przyciąga do siebie więcej problemów, niż sądziłem, że to możliwe. I albo… albo pozwolę odbyć jej w więzieniu karę za zbrodnię, której nie popełniła, albo skupię uwagę na sobie i… nie wiem, zostanę pozbawiony prawa do wykonywania zawodu, a może gdzieś odesłany. Zawiodę całą grupę ludzi. Mam na myśli… Bo rzecz w tym… Czasem nienawidzę ich wszystkich. Tej osoby i reszty, czasem… Mam dość tego, że wszystkie zmartwienia zawsze dotyczą kogoś innego — wyławia z odmętów długotrwale skrywanych spowiedzi tę jedną, zdaje mu się — najgorszą. I nie jest w stanie podnieść na blondyna swojego zakłopotanego spojrzenia.