about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Lou? Mogę cię poprosić na moment?
*
[akapit]
– Jak się czujesz? Jak ręka? – Jak ręka; tym samym, znajomo hawkinsowym tonem. Od tego, którym posługiwał się Al tylko odrobinę bardziej szorstki, zdarty i zużyty. – Claire twierdzi, że przydałoby się dać ją do obejrzenia lekarzowi. Jak myślisz? – Spojrzał na Araba cierpliwie, ale i wyczekująco.
– Bennett nie wdrożył mnie w całe zajście. Ale, szczerze, Lou? Chyba nie chcę wiedzieć o co poszło. Ani co się stało, ani kto zaczął, ani dlaczego. To nie ma znaczenia. – Na celowniku własnych słów postawił więc całą trójkę. Potem podrapał się po brodzie. – Co nie zmienia faktu, że nie jestem zadowolony. I że jest mi przykro z powodu twojego nadgarstka. – Pociągnął nosem.
– Napijesz się czegoś?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Czy to z racji względnie młodego wieku, czy uzbieranej dotychczas kolekcji życiowych doświadczeń, uszczuplonych w tych miejscach, w których Marcus Hawkins sadził drzewa, płodził syna i może nie tyle wznosił, co utrzymywał - do pary z Claire, to prawda, w kwestiach biznesowych nadal będąc jednakże głównym decydentem - dom i zamieszkującą go rodzinę, bogatych zaś w rozstania i wyjazdy, Miloud Al-Attal nie znał się zbyt dobrze ani na powitaniach, ani na powrotach.
Zdarzały się, oczywiście, te wpisane w hotelowy, czy pracowniczy protokół - Rozgość się, rozejrzyj, poczuj jak u siebie (w domu), albo związane z jego własnym rozkojarzeniem, czy zapominalstwem (Oj, przepraszam, muszę na chwilę w r ó c i ć do dwunastki, chyba zostawiłem - ), ale w scenariuszu życia brakło mu już takich planowanych, celebrowanych, i wyczekiwanych - nawet jeśli, jak w przypadku Marcusa - oczekiwanie to obciążane było dodatkowo wagą tak silnych, jak i sprzecznych emocji.
Lou znał oczywiście różne porzekadła, w każdym z trzech dostępnych mu języków, o trochę innej konstrukcji, a jednak identycznym do siebie meritum - traktujące o wadze domu, i o tym, że wszędzie dobrze, ale najlepiej tam wszak, gdzie na nas czekają - choćby i z tymi, którzy czekają, nie łączyły nas więzi wpisane w krew, albo geny.
No, tylko, że nie do końca się z nimi zgadzał. Jasne, przyznawał do nich prawo Hawkinsom - i innym ludziom, w tym nawet własnej matce - ale sam, adres w życiu zmieniwszy już dziesiątki razy (z czego zresztą większość przypadała na ostatnie pięć obrotów ziemi wokół słońca), wolał myśleć raczej, że -
Poza tym wystrajać można było go sobie z użyciem pamiątek zgarniętych dowolnie po drodze, nie dopuściwszy się przy tym bynajmniej kradzieży (Aha, tylko tego brakowało - co to, nie dość, że Lou obił Hawkinsom kuzyna, to miałby ich też teraz ograbić? Jeszcze czego!).
Stąd, chociażby - to jest z domostwa w Carnelian Land - dwudziestoczterolatek planował zabrać sobie widok wzgórz o świcie (z własnego - przez te parę miesięcy, nad-stajennego okienka), i blade echo końskiego rżenia dobiegające go czasem spomiędzy szpar w podłodze. Zamierzał zgarnąć te pieprzone kanapki z vegemite - nie, nie dosłownie, z talerza (nawet gdyby był na tyle zdesperowany, żeby rzucić się na kromkę z ohydą drożdżowej mazi, to przy obecnym stanie własnych warg nie byłby w stanie nawet wgryźć się w nią względnie porządnie), i dźwięk gospodarskich zaczepek, że jak to on zamierza przepracować cały dzień w terenie, zjadłszy najwyżej parę jajek i warzyw, bez żadnego mięsa. Poza tym - cały ogród. Wszystkie drzewa, i dźwięk rozszumianego w nich, wczesnozimowego wiatru. Może nawet i pojedynczą belę siana - do upchnięcia gdzieś koło złotych rzeźb porwanych z tajskiej świątyni, i sterty arabskich dywanów.
Przede wszystkim jednak, Miloud Al-Attal zamierzał zabrać ze sobą dziecko. Wczepione teraz zresztą w jego nogę, z obydwiema stopami przyparkowanymi na jego własnej, i rozhuśtane w łagodnych, miarowych suwach hooop! i siuuup!, powtarzanych przez Lou nie bez wysiłku, ale przynajmniej z bólem mniejszym niż jak wówczas, gdyby miał robić to z użyciem otłuczonych ramion.
No już, chwila. Zanim się podniesie panikę i alarm - brunet wcale nie zamierzał uskutecznić przy tym żadnego kidnappingu, małego Noah zabierając z sobą jedynie metaforycznie. Wiedział, że takich oczu - zieleni z brązem i złotem, teraz podświadomie przepalonym zresztą przeczuciem nadciągającego smutku - zwyczajnie nie będzie umiał zapomnieć.
Nieco mniej chętnie, i też pewnie z jakąś dozą wstydu, myślał, że pięciolatek nie był przecież jedynym Hawkinsem o takich tęczówkach.
- Lou? Mogę cię prosić na moment?
To dosyć ciekawe, że po ojcu Alexander dziedziczyć się zdawał wszystko - wzrost, głos, rozpiętość (teraz rehabilitowanych obfitością po-więziennej diety) barków, i nawet tę zaraźliwą jak katar, irytującą manierę siąkania nosem - oprócz oczu właśnie. Kiedy na niego patrzył, jak zawsze surowo, ale i sprawiedliwie, pięćdziesięciosześciolatek robił to bowiem z użyciem dwóch hebanowych tarczek, niemal tak ciemnych jak mniejsze okręgi tkwiącej w ich centrum źrenicy. Jakby całą zieleń - niby niepotrzebne nikomu chwasty - wytrzebiono, i wyrzucono przez ramię.
Gabinet Marcusa Hawkinsa w niczym, rzeczywiście, nie przypominał tego, co gabinetem (rzadziej: studium, żartobliwie: samotnią) zwykł nazywać niekiedy jego własny ojciec. Pragmatyczno-ascetyczny w wystroju, jak większość - Lou zdążył się już przekonać - innych wnętrz w domostwie gospodarzy, nie pozwalał dywanom karmić się kurzem, ani nadmiernej ilości książek żółknąć w obliczu permanentnego nieużytku. Pokoik był jednak przyjemny - z ciepłotą szalejącego w nim teraz przeciągu, i wygodą krzesła, na którym chłopak usiadł dopiero, gdy rozmówca zezwolił mu na to ruchem głowy.
Co jak co, ale pracę zdarzało mu się tracić już w o wiele mniej przytulnych miejscach.
Odmówił grzecznie - nie, nie chciał się niczego napić.
- Dziękuję pani Hawkins za troskę, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby - Nie chciał też robić nikomu - ani sobie, ani zatrudniającej go (jeszcze? już niedługo?) rodzinie - więcej kłopotów, niż wynikające z absolutnej konieczności. Nie, Alexa nie żałował. Było mu natomiast trochę głupio za niedospaną noc Marcusa - i to jeszcze, cholera, akurat po pogrzebie, kiedy przecież każdy ma ochotę wyprosić w końcu gości i zaznać spokojnych ośmiu godzin snu, nie zaś koczowania w szpitalnej poczekalni - Al... - Poprawił się na krześle, przeciągając dźwięk pod fioletem opuchniętej nadal wargi - ...exander dobrze się mną zajął. Będę żył.
Powstrzymał wzruszenie ramionami. Szczerze, tak? Jemu też trochę zwisało kto zaczął, i z jakiej przyczyny. W tym równym szeregu, natomiast, w którym Marcus stawiał teraz całą trójkę winowajców, tylko jeden z nich tracił właśnie - Lou był pewien - i zarobek, i dach nad głową.
- Mi też jest przykro. No, i że zepsuliśmy-śmy - Zamotał się, i zapomniał - Imprezę. A jak on się czuje? - Ten skurczybyk - Bennett?
Alexander Hawkins
Zdarzały się, oczywiście, te wpisane w hotelowy, czy pracowniczy protokół - Rozgość się, rozejrzyj, poczuj jak u siebie (w domu), albo związane z jego własnym rozkojarzeniem, czy zapominalstwem (Oj, przepraszam, muszę na chwilę w r ó c i ć do dwunastki, chyba zostawiłem - ), ale w scenariuszu życia brakło mu już takich planowanych, celebrowanych, i wyczekiwanych - nawet jeśli, jak w przypadku Marcusa - oczekiwanie to obciążane było dodatkowo wagą tak silnych, jak i sprzecznych emocji.
[akapit]
No, tylko, że nie do końca się z nimi zgadzał. Jasne, przyznawał do nich prawo Hawkinsom - i innym ludziom, w tym nawet własnej matce - ale sam, adres w życiu zmieniwszy już dziesiątki razy (z czego zresztą większość przypadała na ostatnie pięć obrotów ziemi wokół słońca), wolał myśleć raczej, że -
- Miejsce domu jest w człowieku.
Poza tym wystrajać można było go sobie z użyciem pamiątek zgarniętych dowolnie po drodze, nie dopuściwszy się przy tym bynajmniej kradzieży (Aha, tylko tego brakowało - co to, nie dość, że Lou obił Hawkinsom kuzyna, to miałby ich też teraz ograbić? Jeszcze czego!).
Stąd, chociażby - to jest z domostwa w Carnelian Land - dwudziestoczterolatek planował zabrać sobie widok wzgórz o świcie (z własnego - przez te parę miesięcy, nad-stajennego okienka), i blade echo końskiego rżenia dobiegające go czasem spomiędzy szpar w podłodze. Zamierzał zgarnąć te pieprzone kanapki z vegemite - nie, nie dosłownie, z talerza (nawet gdyby był na tyle zdesperowany, żeby rzucić się na kromkę z ohydą drożdżowej mazi, to przy obecnym stanie własnych warg nie byłby w stanie nawet wgryźć się w nią względnie porządnie), i dźwięk gospodarskich zaczepek, że jak to on zamierza przepracować cały dzień w terenie, zjadłszy najwyżej parę jajek i warzyw, bez żadnego mięsa. Poza tym - cały ogród. Wszystkie drzewa, i dźwięk rozszumianego w nich, wczesnozimowego wiatru. Może nawet i pojedynczą belę siana - do upchnięcia gdzieś koło złotych rzeźb porwanych z tajskiej świątyni, i sterty arabskich dywanów.
Przede wszystkim jednak, Miloud Al-Attal zamierzał zabrać ze sobą dziecko. Wczepione teraz zresztą w jego nogę, z obydwiema stopami przyparkowanymi na jego własnej, i rozhuśtane w łagodnych, miarowych suwach hooop! i siuuup!, powtarzanych przez Lou nie bez wysiłku, ale przynajmniej z bólem mniejszym niż jak wówczas, gdyby miał robić to z użyciem otłuczonych ramion.
[akapit]
Nieco mniej chętnie, i też pewnie z jakąś dozą wstydu, myślał, że pięciolatek nie był przecież jedynym Hawkinsem o takich tęczówkach.
- Lou? Mogę cię prosić na moment?
To dosyć ciekawe, że po ojcu Alexander dziedziczyć się zdawał wszystko - wzrost, głos, rozpiętość (teraz rehabilitowanych obfitością po-więziennej diety) barków, i nawet tę zaraźliwą jak katar, irytującą manierę siąkania nosem - oprócz oczu właśnie. Kiedy na niego patrzył, jak zawsze surowo, ale i sprawiedliwie, pięćdziesięciosześciolatek robił to bowiem z użyciem dwóch hebanowych tarczek, niemal tak ciemnych jak mniejsze okręgi tkwiącej w ich centrum źrenicy. Jakby całą zieleń - niby niepotrzebne nikomu chwasty - wytrzebiono, i wyrzucono przez ramię.
☪
[akapit]
Co jak co, ale pracę zdarzało mu się tracić już w o wiele mniej przytulnych miejscach.
Odmówił grzecznie - nie, nie chciał się niczego napić.
- Dziękuję pani Hawkins za troskę, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby - Nie chciał też robić nikomu - ani sobie, ani zatrudniającej go (jeszcze? już niedługo?) rodzinie - więcej kłopotów, niż wynikające z absolutnej konieczności. Nie, Alexa nie żałował. Było mu natomiast trochę głupio za niedospaną noc Marcusa - i to jeszcze, cholera, akurat po pogrzebie, kiedy przecież każdy ma ochotę wyprosić w końcu gości i zaznać spokojnych ośmiu godzin snu, nie zaś koczowania w szpitalnej poczekalni - Al... - Poprawił się na krześle, przeciągając dźwięk pod fioletem opuchniętej nadal wargi - ...exander dobrze się mną zajął. Będę żył.
Powstrzymał wzruszenie ramionami. Szczerze, tak? Jemu też trochę zwisało kto zaczął, i z jakiej przyczyny. W tym równym szeregu, natomiast, w którym Marcus stawiał teraz całą trójkę winowajców, tylko jeden z nich tracił właśnie - Lou był pewien - i zarobek, i dach nad głową.
- Mi też jest przykro. No, i że zepsuliśmy-śmy - Zamotał się, i zapomniał - Imprezę. A jak on się czuje? - Ten skurczybyk - Bennett?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Nie wątpię. Ma wprawę. – Uśmiechnął się, krzywo. – Może i siły ma za dwóch, ale spadać na cztery łapy raczej nie potrafi. – Natychmiast wydął usta w nadanym sygnale krótkiego zamyślenia. – Mam nadzieję, że nie był dla ciebie zbyt problemowy. – Alexander, jeśli sięgnąć pamięcią wstecz – zawsze taki był. Jeśli to nie problemy trzymały się jego, to on trzymał się problemów. A lądowanie w jego przypadku nigdy nie było miękkie. Może to ten wzrost. Może wychowanie.
[akapit]
– Nie, nie musi ci być przykro. Myślę, że sami się już odpowiednio pokaraliście. – Nie chciał mówić o nauczce albo pokucie. To były za mocne słowa – a on nie poczuwał się ani do roli nauczyciela, ani księdza. A już na pewno nie sędziego.
I nie lekarza – więc i opinię o stanie zdrowia Bennetta przekazał raczej pobieżnie.
– Na tyle dobrze, na ile można się czuć ze złamanym nosem i potłuczonymi żebrami. Będzie żył.
Potem zapadła cisza – minuta bezsłownego odżałowania współdzielona pomiędzy Mazikeen i przyszłością dwudziestoczterolatka na farmie. Jeszcze kilka wymienionych spojrzeń i parę chrząknięć. Wreszcie-
– Słuchaj, Lou. Pewnie się domyślasz, po co cię tu poprosiłem? – Wyjrzał przez okno – w kierunku spokojnych pól – śmieszne stoickich w ostatnich dniach bezwietrznej aury. Zapowiadali niepogodę; Al-Attal byłby nieocenioną pomocą, ale nie w takim stanie.
Z powrotem zawiesił na nim spojrzenie. – Muszę podjąć jakieś kroki w związku z całym… zajściem. – Zmarszczył brwi. – Dostaniesz wypłatę za cały miesiąc. Nie musisz się wyprowadzać już teraz, ale z racji twojej… niedyspozycji… chciałbym jak najszybciej znaleźć kogoś na twoje miejsce. Za tydzień, góra dwa. Niemniej, jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy – noclegu albo awaryjnej wizyty u lekarza – po prostu dzwoń. Masz mój numer.
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Gdyby mieli więcej czasu, może Lou - już po wysłuchaniu wszystkich tych fanaberii fantastycznych historii i fascynujących przygód we własnym domu, serio! - dosłownie tutaj, za progiem gabinetu dziadka!, przeżytych przez małego Noah - może mógłby go nauczyć. To jest: nauczyć Alexa. Jak, gdy trzeba, na cztery łapy jednak spadać.
Z tym bowiem Milou' jakoś nigdy nie miewał problemów.
Może to była kwestia farta - zwyczajnego przypadku zaprawionego odrobiną głupiego szczęścia - że często zjawiał się we właściwym miejscu i o dobrym (choć nie zawsze punktualnym) czasie, i zwykł znikać zeń wówczas, gdy ów czas płynnie przeradzał się w jednak niekoniecznie sprzyjający. Może miał ten rodzaj instynktu, który wyje na alarm, jeży człowiekowi włos na karku, i wypełnia opuszki palców nieprzyjemnym mrowieniem w obecności określonych osób, w towarzystwie innych natomiast co najwyżej podnosi łeb, rozgląda się i mlaszcze, a potem zasypia gdzieś w kącie jaźni, spokojnie i bez lęku, z rzadka tylko wypełniwszy sklepienie czaszki niskim, przyjemnym murmurando. Może chodziło o jakiś wewnętrzny kompas, co to jednym pozwala po prostu unikać kłopotów, albo - jeśli jest po ptokach - karaskać się z nich sprawnie i z jak najmniejszym zamieszaniem, a u innych działa trochę jakby opacznie, tak, jakoby mu się zupełnie pomyliły wszystkie strony świata; u Lou nieobciążony, w każdym razie, brzemieniem miłości (co to wszelkie zmysły zdaje się otępiać i krzywić - jakby, Miłość, złośliwie albo dla zabawy, wyginała człowiekowi igiełkę tej wewnętrznej, prowadzącej go przez życie busoli).
Może, wreszcie, i ta zdolność Miloud'a rodziła się ze względnego braku przywiązania - do adresów, miejsc, ludzi i czegokolwiek, w gruncie rzeczy, więcej, niż wyłącznie do samego siebie - w tej jego wiecznej, kompulsywnej wręcz podróży.
To chyba było jakieś prawo, o którym Al-Attal jednym uchem słuchał kiedyś na lekcji fizyki:
Ale to była prawda - więcej czasu nie miało być im dane: ani na historie o miniaturowych lokatorach panoszących się pod obluzowanym, drewnianym panelem, opowiadane Arabowi przez pięciolatka, ani na wdanie się z jego wujkiem w kolejną słowną potyczkę o to, czy wrażliwość należy w dzieciach trzebić, czy raczej kultywować. O tym - czyli o perspektywie coraz rychlejszego, i nieodwracalnego pożegnania zarówno z farmą samą w sobie, jak i gronem mieszkańców wypełniających ją życiem i historiami - Milou' myślał z dozą przykrości, ale i, faktycznie, nie bez odrobiny ulgi.
Marcus miał rację. Lepiej wcześniej, niż później - skoro koniec jego pobytu w Carnelian tak, czy inaczej, z każdym dniem nieuchronnie się przybliżał.
Brunet przekrzywił głowę.
- Nie, nie zrobił mi żadnych problemów. He was good - Odparł z nieco przewrotną niewinnością osób, które o niegrzeczny podtekst można podejrzewać, ale już nie bardzo wypada posądzić, bo wszak posługują się nierodzimym dla siebie językiem.
Potem ścisnął z sobą wargi w wyrazie ouch!-współczucia, po raz pierwszy spojrzawszy na własne położenie z bennettowej perspektywy, odczuwając raptem pewien rodzaj ulgi. Żebra stłukł sobie w życiu kilka razy, głównie w niewłaściwie skalibrowanym spotkaniu z oceanicznymi grzywaczami; kiedyś miał nawet jedno, czy dwa, dość beznadziejnie pęknięte, ale złamanie nosa brzmiało wyjątkowo paskudnie.
- Okay. Bardzo dziękuję - W ostatniej chwili powstrzymał sie przed głupio-honorowym wyrzeczeniem się bonusowej wypłaty. Jeszcze jakiś czas temu kierowałby nim późno-nastoletni idealizm, ale, nauczony doświadczeniem i surowością praktyczno-pragmatycznych zasad australijskiej ekonomii wiedział, że czeka go kilka trudniejszych tygodni. Lekki zastrzyk gotówki z pewnością bolał mniej niż ten przeciw-zakrzepowy. A kto wie, może i takie przyjdzie mu przyjmować, jeśli ręka nie będzie goić się tak, jak miał na to nadzieję - Nie myślę, żeby była taka potrzeba... Zresztą, w razie czego zawsze mógłbym się zwrócić do - Prawie wymówił imię Coopera, ale coś go powstrzymało. Może spojrzenie Ala, wczoraj, kiedy opowiadał mu - zdawkowo - o relacjach z dziś-trzydziestodwulatkiem - Kogoś ze znajomych. Dam sobie radę, proszę pana. Nothing to worry about - Wstał, wycierając wyłącznie sprawną dłoń w materiał spodni - tak odruchowo, jak i nieporadnie - Chciałbym się tylko pożegnać, okay? Z koniem - Hidalgo - I z chłopcem - Noah. Czuł, jak - odrywając imiona od noszących je istot - sam jakby odrywa się od tutejszej rzeczywistości. Lou, mimo wszystko, stąpał po ziemi twardo. W dodatku jedną nogą nadal jeszcze tutaj, ale drugą - już w podróży - Bez niepotrzebnych scen. Po południu już mnie tu nie będzie.
Alexander Hawkins
Z tym bowiem Milou' jakoś nigdy nie miewał problemów.
[akapit]
Może, wreszcie, i ta zdolność Miloud'a rodziła się ze względnego braku przywiązania - do adresów, miejsc, ludzi i czegokolwiek, w gruncie rzeczy, więcej, niż wyłącznie do samego siebie - w tej jego wiecznej, kompulsywnej wręcz podróży.
To chyba było jakieś prawo, o którym Al-Attal jednym uchem słuchał kiedyś na lekcji fizyki:
Spaść - na cztery łapy, na grzbiet, czy na złamanie karku, nieważne - zwyczajnie n i e m o ż e obiekt, który stale się porusza.
[akapit]
Marcus miał rację. Lepiej wcześniej, niż później - skoro koniec jego pobytu w Carnelian tak, czy inaczej, z każdym dniem nieuchronnie się przybliżał.
Brunet przekrzywił głowę.
- Nie, nie zrobił mi żadnych problemów. He was good - Odparł z nieco przewrotną niewinnością osób, które o niegrzeczny podtekst można podejrzewać, ale już nie bardzo wypada posądzić, bo wszak posługują się nierodzimym dla siebie językiem.
Potem ścisnął z sobą wargi w wyrazie ouch!-współczucia, po raz pierwszy spojrzawszy na własne położenie z bennettowej perspektywy, odczuwając raptem pewien rodzaj ulgi. Żebra stłukł sobie w życiu kilka razy, głównie w niewłaściwie skalibrowanym spotkaniu z oceanicznymi grzywaczami; kiedyś miał nawet jedno, czy dwa, dość beznadziejnie pęknięte, ale złamanie nosa brzmiało wyjątkowo paskudnie.
- (Inna sprawa, że - nie bez fascynacji - znalazł w sobie jakieś nieśmiałe drgnienie dumy na myśl, że to on mógł tak Crawforda urządzić, choć mężczyzna był większy, i pewnie ze trzy razy silniejszy od niego).
- Okay. Bardzo dziękuję - W ostatniej chwili powstrzymał sie przed głupio-honorowym wyrzeczeniem się bonusowej wypłaty. Jeszcze jakiś czas temu kierowałby nim późno-nastoletni idealizm, ale, nauczony doświadczeniem i surowością praktyczno-pragmatycznych zasad australijskiej ekonomii wiedział, że czeka go kilka trudniejszych tygodni. Lekki zastrzyk gotówki z pewnością bolał mniej niż ten przeciw-zakrzepowy. A kto wie, może i takie przyjdzie mu przyjmować, jeśli ręka nie będzie goić się tak, jak miał na to nadzieję - Nie myślę, żeby była taka potrzeba... Zresztą, w razie czego zawsze mógłbym się zwrócić do - Prawie wymówił imię Coopera, ale coś go powstrzymało. Może spojrzenie Ala, wczoraj, kiedy opowiadał mu - zdawkowo - o relacjach z dziś-trzydziestodwulatkiem - Kogoś ze znajomych. Dam sobie radę, proszę pana. Nothing to worry about - Wstał, wycierając wyłącznie sprawną dłoń w materiał spodni - tak odruchowo, jak i nieporadnie - Chciałbym się tylko pożegnać, okay? Z koniem - Hidalgo - I z chłopcem - Noah. Czuł, jak - odrywając imiona od noszących je istot - sam jakby odrywa się od tutejszej rzeczywistości. Lou, mimo wszystko, stąpał po ziemi twardo. W dodatku jedną nogą nadal jeszcze tutaj, ale drugą - już w podróży - Bez niepotrzebnych scen. Po południu już mnie tu nie będzie.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
– W porządku. Mogę poprosić Alexandra, żeby podwiózł cię do-
Wystarczyło jednak wyjść naprzeciw spojrzenia posłanego przez Al-Attala, żeby temat zamknąć przytakującym skinieniem głowy. Dziwny to był chłopak – ten nomada stacjonujący na jego farmie. Dziwny wcale nie z racji śniadych kolorytów cery, ani wyraźnej twarzy, jakby obrysowanej grubą czernią konturu. Sęk w tym, że zawsze nosił się dumnie – nawet teraz, z podkuloną łapą i nadal podpuchniętą twarzą – więc i z cieniem sinawego półksiężyca, tym swoim sierpem zakotwiczony od łuku brwiowego, aż po dolną powiekę.
A dumę miał nietutejszą – przenośną, ale nie metaforyczną. Przydatną w ciągłej podróży, jak kieszonkowe zegarki odmierzające czas pomiędzy przystankami na mapie świata albo malutki słowniczek, w którym upchnięto najpotrzebniejsze zwroty i formułki (jeśli, z jakiegoś powodu, prędzej wolało się zajrzeć w papier, niż w ekran telefonu). Kieszonkowa duma – tak, ale i, dość ironicznie – niedająca schować się do kieszeni.
I to – chociaż chciał myśleć, że do Milouda żywił jakiś rodzaj szczerej sympatii, i cenił jego podejście do pracy – pozostawało dla pięćdziesięciosześciolatka niepojęte. Swoją dumę przywiązywał bowiem do miejsc (jak wierne psisko na łańcuchu), zbyt ciężką i nieporęczną, żeby mógł od tak zabierać ją ze sobą, jak podręczny bagaż. Więc choć Marcus Hawkins człowiekiem był bez wątpienia dumnym, to tę dumę trzymać zwykł pod jednym tylko adresem.
Duma Lou właśnie dlatego wydawała mu się zupełnie obca, bo pochodziła z wewnątrz – źródło miała może gdzieś pod sercem albo tuż nad przeponą, podczas kiedy Marcus swoją dumą otaczał się tak, jak otaczał się rodziną. Jego duma była ziemią, po której duma Al-Attala mogła się tylko przechadzać. Była zasadzonym trzydzieści lat temu drzewkiem, pod jakim Arab mógł się tylko, co najwyżej, zdrzemnąć albo odlać.
Symbolicznie albo i nie. Ale przecież od tego, czasami, była symbolika – żeby podług własnej miary dzielić i segregować ludzi naokół siebie. Taki był już niepisany przywilej kultur, tradycji i wiary, ale przede wszystkim – większości.
– Polubiliście się, co? Noah dużo o tobie mówi. – Pokiwał głową. Potem się wyprostował, oderwawszy wreszcie lędźwie od rantu biurka. – No, zawsze dużo mówi, ale i tak. – Machnął ręką, odpędzając od siebie jakąś nie tyle może niemile widzianą, co niepotrzebną myśl. – Oczywiście, że możesz się z nim pożegnać. Jak już mówiłem – masz tyle czasu, ile potrzebujesz. – Zacisnął usta, cmoknąwszy naprędce. – Tylko, Lou, jeśli mogę cię prosić… nie obiecuj mu zbyt wiele. – Na przykład – że jeszcze go odwiedzi. Albo, że będzie o nim pamiętał i regularnie pisał, zdając relacje ze swoich "absolutnie niesamowitych przygód" (to w sumie śmieszne – i przykre – że dla Hawkinsów będąc byle przybłędą, dla chłopca pozostawał podróżnikiem). Marcus sam nie był pewien, czy tą prośbą dbał o małego Noah, czy o swoją córkę – która i tak wystarczająco często musiała odpowiadać na niewygodne pytania, z założenia zmierzające w jednym kierunku. Ostatnio – częściej niż zwykle.
Dlaczego ktoś był, a teraz go nie ma?
Tata, Mazikeen, Alexander (z tą swoją przyszłością zawsze stawianą pod znakiem zapytania) – nawet jeśli chłopiec był za mały, żeby z imionami wiązać najskromniejszy choćby komplet wspomnień – i tak na każdym kroku natrafiał na ślady ich obecności. Zdjęcia, opowieści, smutne spojrzenia wymieniane pomiędzy mamą i dziadkami; i całkiem obcymi ludźmi – jak ci, którzy wczoraj zebrali się na u-ro-czy-sto-ści, sprawiając jednocześnie, że sam czuł się, jakby w domu, na rzecz zmarłej Mazie, zabrakło dla niego miejsca. Na całe szczęście miał swojego Tantou. Tantou był dużo fajniejszy od stypy – nawet jeśli nie był prawdziwym pieskiem.
A teraz był Milo – Milo, który był naprawdę; i – równie naprawdę – niedługo miało go nie być.
– Tak, jak mówisz. Bez niepotrzebnych scen. – Westchnął. – To wszystko.
[koniec]
miloud al-attal
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Polubiliście się, co? Noah dużo o tobie mówi. – Pokiwał głową. Potem się wyprostował, oderwawszy wreszcie lędźwie od rantu biurka. – No, zawsze dużo mówi, ale i tak. – Machnął ręką, odpędzając od siebie jakąś nie tyle może niemile widzianą, co niepotrzebną myśl. – Oczywiście, że możesz się z nim pożegnać. Jak już mówiłem – masz tyle czasu, ile potrzebujesz. – Zacisnął usta, cmoknąwszy naprędce. – Tylko, Lou, jeśli mogę cię prosić… nie obiecuj mu zbyt wiele. – Na przykład – że jeszcze go odwiedzi. Albo, że będzie o nim pamiętał i regularnie pisał, zdając relacje ze swoich "absolutnie niesamowitych przygód" (to w sumie śmieszne – i przykre – że dla Hawkinsów będąc byle przybłędą, dla chłopca pozostawał podróżnikiem). Marcus sam nie był pewien, czy tą prośbą dbał o małego Noah, czy o swoją córkę – która i tak wystarczająco często musiała odpowiadać na niewygodne pytania, z założenia zmierzające w jednym kierunku. Ostatnio – częściej niż zwykle.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Tak, jak mówisz. Bez niepotrzebnych scen. – Westchnął. – To wszystko.
[koniec]
miloud al-attal