stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Marcus Hawkins miał pięćdziesiąt sześć lat, spory kawałek ziemi obsadzony przez siebie drzewami, dom (może i niepostawiony przez siebie, ale za to z poprawkami naniesionymi jego ręką), żonę (kochającą, jak lubił podkreślać), dwójkę dzieci i wątpliwy przywilej, by swojego pierworodnego powitać na świecie po raz drugi. Najpierw, oczywiście – w dniu narodzin, u schyłku wiosny dziewiątego listopada osiemdziesiątego dziewiątego roku – tutaj, pod dachem tego samego domu (a nie na przykład na szpitalnym oddziale położniczym w Cairns), w którym Alexander się wychowywał, dorastał i dojrzewał – i po raz drugi, po stronie wolności – na świecie, który z jednej strony był jak na wyciągnięcie ręki, bo tuż po drugiej stronie więziennego muru i krat, a jednocześnie oddalony od skazanego dystansem wcale niekrótkiego wyroku.

[akapit]

Dobrze, że wracał. To była zresztą taka rodzinna dewiza – że miejsce człowieka jest w domu (nie, że w rodzinnym – przecież nie trzeba było nawet daleko szukać, wystarczyło wziąć choćby takiego Coopera, którego nigdy nie posłałby z powrotem w diabły, do swojego ojca; bo taki dom krew z krwi nie znaczył jeszcze, że jest domem z serca).

[akapit]

Dobrze, że wracał – tak tak, w rzeczy samej – bardzo dobrze; wbrew pozorom (a może zgodnie z nimi?) nie tylko dlatego, że on – Hawkins Senior – sam dobijał już sześćdziesiątki, a w tym wieku (choć nie brakowało mu krzepy, a i zdrowie miał wciąż iście końskie, podobno) do pracy na farmie, która szła po większych grudach, niż za czasów, kiedy jeszcze był z niego młodzieniaszek – zawsze przydawała się pomoc. Cieszył się, bo kochał swojego syna. Ale to nie była prosta sprawa.

[akapit]

Po pierwsze – Alexander go zawiódł. Tak zwyczajnie, nie jako dziecko, ale jak zawodzić potrafi tylko dorosły, z którym wchodziło się w pewien układ oparty na szczerości i zaufaniu. Z drugiej strony – samemu sobie pluł przecież w brodę za to, że nie zorientował się wcześniej. Że nigdy nie zastanowił się, czy takie sumki, które syn regularnie znosił do domu na pewno pochodziły z wygranych w rodeo, przysług i karcianych, barowych gierek.

[akapit]

Po drugie – Alexander się zmienił. Stary Hawkins myślał sobie jeszcze, że to mu przejdzie – zwyczajnie, musi po prostu trochę pobyć w domu, oswoić się ze starą-nową rzeczywistością i odchorować co miał do odchorowania – ale z każdym przemilczanym dniem opuszczała go reszta zachowanej w duchu nadziei. Dzień dzisiejszy był tylko przedłużeniem tego przeświadczenia.

[akapit]

Gorsza była już chyba tylko świadomość, że nie mógł (nie potrafił?!) ani mu pomóc, ani porozmawiać – szczerze i od serca, jak za czasów, kiedy byli ze sobą bliżej – i to w znaczeniu innym, niż na przykład ta sama, dzielona ze sobą przestrzeń. Może dowiedziałby się, dlaczego przez pięć lat nie było takiego razu, żeby Alexander zechciał zobaczyć się z nim albo z matką – która cierpiała chyba najmocniej, bo po cichu.

[akapit]

Dziś Alexander patrzył na niego odrobinę inaczej, niż zwykle. Uważniej. Ostrożniej – to na pewno. Ale nad znaczeniem tego spojrzenia nie miał okazji porządniej się zastanowić – głównie dlatego, że wisiała nad nim cała ta rozmowa, którą musiał przeprowadzić. Najlepiej czym prędzej, a jednocześnie nie za prędko – sprawę uważał za pilną, choć nie na tyle, żeby z tego powodu kazać zrywać się Al-Attalowi o bladym świcie (nie wspominając zresztą o tym, że i on sam wrócił ze szpitala dopiero nad ranem).

[akapit]

Poza tym – wiedział, że nie znalazłby go w pokoiku nad stajnią. Co innego teraz – kilka godzin później, ale nie dalej jak przed jedenastą. Nie było takiej szansy, żeby chłopak – z oczywistej przyczyny zwolniony ze swoich dzisiejszych obowiązków, uniknąłby towarzystwa małego Noah, ciągany teraz po całym domu to w jedną, to w drugą stronę, potem w drodze na ganek i-
Lou? Mogę cię poprosić na moment?

*

[akapit]

Firanka na oknie rozdęła się w tej samej chwili, w której Marcus otworzył drzwi do pokoju – przestronnego, pozbawionego jakichś konkretnych funkcji. To, co Lou mógł nazwać gabinetem, było po prostu miejscem, w którym załatwiało się sprawunki – myślało nad rachunkami, wczytywało w treść bardziej skomplikowanych korespondencji i przechowywało się dokumenty. Mężczyzna – wysoki, nawet w tym wieku, niewinnie pociągnięty w stronę ziemi niepowstrzymanym upływem lat, wyższy od syna o dobre dwa centymetry – oparł się o blat ciężkiego biurka – na pierwszy rzut oka z czegoś w stylu mahoniu albo palisandru.
Jak się czujesz? Jak ręka?Jak ręka; tym samym, znajomo hawkinsowym tonem. Od tego, którym posługiwał się Al tylko odrobinę bardziej szorstki, zdarty i zużyty. – Claire twierdzi, że przydałoby się dać ją do obejrzenia lekarzowi. Jak myślisz? – Spojrzał na Araba cierpliwie, ale i wyczekująco.
Bennett nie wdrożył mnie w całe zajście. Ale, szczerze, Lou? Chyba nie chcę wiedzieć o co poszło. Ani co się stało, ani kto zaczął, ani dlaczego. To nie ma znaczenia. – Na celowniku własnych słów postawił więc całą trójkę. Potem podrapał się po brodzie. – Co nie zmienia faktu, że nie jestem zadowolony. I że jest mi przykro z powodu twojego nadgarstka. – Pociągnął nosem.
Napijesz się czegoś?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Czy to z racji względnie młodego wieku, czy uzbieranej dotychczas kolekcji życiowych doświadczeń, uszczuplonych w tych miejscach, w których Marcus Hawkins sadził drzewa, płodził syna i może nie tyle wznosił, co utrzymywał - do pary z Claire, to prawda, w kwestiach biznesowych nadal będąc jednakże głównym decydentem - dom i zamieszkującą go rodzinę, bogatych zaś w rozstania i wyjazdy, Miloud Al-Attal nie znał się zbyt dobrze ani na powitaniach, ani na powrotach.
Zdarzały się, oczywiście, te wpisane w hotelowy, czy pracowniczy protokół - Rozgość się, rozejrzyj, poczuj jak u siebie (w domu), albo związane z jego własnym rozkojarzeniem, czy zapominalstwem (Oj, przepraszam, muszę na chwilę w r ó c i ć do dwunastki, chyba zostawiłem - ), ale w scenariuszu życia brakło mu już takich planowanych, celebrowanych, i wyczekiwanych - nawet jeśli, jak w przypadku Marcusa - oczekiwanie to obciążane było dodatkowo wagą tak silnych, jak i sprzecznych emocji.

[akapit]

Lou znał oczywiście różne porzekadła, w każdym z trzech dostępnych mu języków, o trochę innej konstrukcji, a jednak identycznym do siebie meritum - traktujące o wadze domu, i o tym, że wszędzie dobrze, ale najlepiej tam wszak, gdzie na nas czekają - choćby i z tymi, którzy czekają, nie łączyły nas więzi wpisane w krew, albo geny.
No, tylko, że nie do końca się z nimi zgadzał. Jasne, przyznawał do nich prawo Hawkinsom - i innym ludziom, w tym nawet własnej matce - ale sam, adres w życiu zmieniwszy już dziesiątki razy (z czego zresztą większość przypadała na ostatnie pięć obrotów ziemi wokół słońca), wolał myśleć raczej, że -
  • Miejsce domu jest w człowieku.
To, wbrew pozorom poetyki, było bardzo praktyczne podejście. Nosząc dom w sobie bowiem - a taki dom przecież rozbudowywać można stale, i bez czysto fizycznych limitów wyznaczanych zasobnością portfela, albo prawem gruntowym - nie dało się zapomnieć o nim, i go zgubić, zostawiwszy, jakby portfel, szalik, czy parasol, w autobusie albo na lotnisku. A i wrócić doń można było w każdej chwili (tylko nikt nie czekał z kwiatami, ale i nie z wyrzutem sumienia - że się wróciło za późno, za wcześnie, albo, że się wróciło w ogóle).
Poza tym wystrajać można było go sobie z użyciem pamiątek zgarniętych dowolnie po drodze, nie dopuściwszy się przy tym bynajmniej kradzieży (Aha, tylko tego brakowało - co to, nie dość, że Lou obił Hawkinsom kuzyna, to miałby ich też teraz ograbić? Jeszcze czego!).
Stąd, chociażby - to jest z domostwa w Carnelian Land - dwudziestoczterolatek planował zabrać sobie widok wzgórz o świcie (z własnego - przez te parę miesięcy, nad-stajennego okienka), i blade echo końskiego rżenia dobiegające go czasem spomiędzy szpar w podłodze. Zamierzał zgarnąć te pieprzone kanapki z vegemite - nie, nie dosłownie, z talerza (nawet gdyby był na tyle zdesperowany, żeby rzucić się na kromkę z ohydą drożdżowej mazi, to przy obecnym stanie własnych warg nie byłby w stanie nawet wgryźć się w nią względnie porządnie), i dźwięk gospodarskich zaczepek, że jak to on zamierza przepracować cały dzień w terenie, zjadłszy najwyżej parę jajek i warzyw, bez żadnego mięsa. Poza tym - cały ogród. Wszystkie drzewa, i dźwięk rozszumianego w nich, wczesnozimowego wiatru. Może nawet i pojedynczą belę siana - do upchnięcia gdzieś koło złotych rzeźb porwanych z tajskiej świątyni, i sterty arabskich dywanów.

Przede wszystkim jednak, Miloud Al-Attal zamierzał zabrać ze sobą dziecko. Wczepione teraz zresztą w jego nogę, z obydwiema stopami przyparkowanymi na jego własnej, i rozhuśtane w łagodnych, miarowych suwach hooop! i siuuup!, powtarzanych przez Lou nie bez wysiłku, ale przynajmniej z bólem mniejszym niż jak wówczas, gdyby miał robić to z użyciem otłuczonych ramion.

[akapit]

No już, chwila. Zanim się podniesie panikę i alarm - brunet wcale nie zamierzał uskutecznić przy tym żadnego kidnappingu, małego Noah zabierając z sobą jedynie metaforycznie. Wiedział, że takich oczu - zieleni z brązem i złotem, teraz podświadomie przepalonym zresztą przeczuciem nadciągającego smutku - zwyczajnie nie będzie umiał zapomnieć.
Nieco mniej chętnie, i też pewnie z jakąś dozą wstydu, myślał, że pięciolatek nie był przecież jedynym Hawkinsem o takich tęczówkach.

- Lou? Mogę cię prosić na moment?

To dosyć ciekawe, że po ojcu Alexander dziedziczyć się zdawał wszystko - wzrost, głos, rozpiętość (teraz rehabilitowanych obfitością po-więziennej diety) barków, i nawet tę zaraźliwą jak katar, irytującą manierę siąkania nosem - oprócz oczu właśnie. Kiedy na niego patrzył, jak zawsze surowo, ale i sprawiedliwie, pięćdziesięciosześciolatek robił to bowiem z użyciem dwóch hebanowych tarczek, niemal tak ciemnych jak mniejsze okręgi tkwiącej w ich centrum źrenicy. Jakby całą zieleń - niby niepotrzebne nikomu chwasty - wytrzebiono, i wyrzucono przez ramię.

[akapit]

Gabinet Marcusa Hawkinsa w niczym, rzeczywiście, nie przypominał tego, co gabinetem (rzadziej: studium, żartobliwie: samotnią) zwykł nazywać niekiedy jego własny ojciec. Pragmatyczno-ascetyczny w wystroju, jak większość - Lou zdążył się już przekonać - innych wnętrz w domostwie gospodarzy, nie pozwalał dywanom karmić się kurzem, ani nadmiernej ilości książek żółknąć w obliczu permanentnego nieużytku. Pokoik był jednak przyjemny - z ciepłotą szalejącego w nim teraz przeciągu, i wygodą krzesła, na którym chłopak usiadł dopiero, gdy rozmówca zezwolił mu na to ruchem głowy.
Co jak co, ale pracę zdarzało mu się tracić już w o wiele mniej przytulnych miejscach.

Odmówił grzecznie - nie, nie chciał się niczego napić.

- Dziękuję pani Hawkins za troskę, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby - Nie chciał też robić nikomu - ani sobie, ani zatrudniającej go (jeszcze? już niedługo?) rodzinie - więcej kłopotów, niż wynikające z absolutnej konieczności. Nie, Alexa nie żałował. Było mu natomiast trochę głupio za niedospaną noc Marcusa - i to jeszcze, cholera, akurat po pogrzebie, kiedy przecież każdy ma ochotę wyprosić w końcu gości i zaznać spokojnych ośmiu godzin snu, nie zaś koczowania w szpitalnej poczekalni - Al... - Poprawił się na krześle, przeciągając dźwięk pod fioletem opuchniętej nadal wargi - ...exander dobrze się mną zajął. Będę żył.
Powstrzymał wzruszenie ramionami. Szczerze, tak? Jemu też trochę zwisało kto zaczął, i z jakiej przyczyny. W tym równym szeregu, natomiast, w którym Marcus stawiał teraz całą trójkę winowajców, tylko jeden z nich tracił właśnie - Lou był pewien - i zarobek, i dach nad głową.
- Mi też jest przykro. No, i że zepsuliśmy-śmy - Zamotał się, i zapomniał - Imprezę. A jak on się czuje? - Ten skurczybyk - Bennett?

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Miał rację. Życie w domu Hawkinsów toczyło się w enklawach zagraconych pokoików, otoczonych przez pozostałe gabinety i izdebki, które chciałoby się nazwać przestronnymi, ale ostatecznie okazywały się po prostu urządzone oszczędnie, jeśli nie ubogo.

[akapit]

Był oczywiście salon – idylliczny i sentymentalny, ze ścianami porośniętymi pnączem obrazów, niewielkim telewizorem (który to z kolei nie opływał ani luksusem, ani splendorem), z zawsze porządnie zastawionym stołem i półkami uginającymi się pod prowizorką rajskiego ogrodu – z wazonów puszących się kwiatami i religijnymi bibelotami w postaci najrozmaitszych krzyżyków i figurek – Hawkinsowie nazywali siebie katolikami, choć nieszczególnie radykalnymi; i kuchnia – okienko wychodzące naprzeciw ukochanego lilly-pilly Claire, drewniane stelażyki przypraw – wreszcie ten brzydki, sprany fartuch, i chochelka zawieszona w miejscu, które w ładniejszą pogodę odbijało świetlne refleksy zachodzącego słońca.

[akapit]

Zupełnie innego zdania był natomiast Noah – dla niego żaden domowy kąt nie wydawał się bowiem pusty, ani nudny – nawet ten, który na pierwszy rzut oka wyglądał na niezamieszkany przez żywą duszę. Gdyby mieli więcej czasu, opowiedziałby Lou o wszystkim – o każdej anomalii, której stali domownicy, zrośnięci z miejscem przez wszystkie te pokolenia wstecz, nie dostrzegali już wcale.

[akapit]

Opowiedziałby mu o swoich przygodach i o każdej historii – heroicznej walce z najprawdziwszym wilkołakiem (winowajcą naddartej tapety), o sfosylizowanym kosmyku psiej sierści zamalowanym warstwą farby (Noah był bardzo dumny ze swojego archeologicznego odkrycia), i o abażurze – tym z lampki na dostawionej do łóżka dziadków szafeczce nocnej – jak krynolinowa suknia królowej (jeśli tylko przymrużyć i lewe, i prawe oko), w której świcie był najdzielniejszym z rycerzy; i nawet w ruchomej deseczce, pod którą – jeszcze nie wiedział, ale chyba mieszkały skrzaty i chochliki. Nad tą sprawą dopiero pracował – ale poszlaki mówiły same za siebie.

[akapit]

O tym jednak, że więcej czasu nie będzie, Noah jeszcze nie wiedział. Szkoda – bo chociaż z mamą, Alexem i dziadkami było f a j n i e , to nikt nie potrafił słuchać i bawić się tak, jak Milo. Co zresztą nie umknęło samemu Marcusowi, nadal spokojnie wpatrzonemu w poobijaną twarz chłopaka. Koniec końców – może to i lepiej, że Noah nie zdążył przywiązać się do niego bardziej. Nie, żeby Hawkins senior miał z Al-Attalem jakiś problem – nie dało się ukryć, że do roboty i tak rwał się dużo sumienniej od swoich poprzedników – fatalnych ladaco, którym wydawało się chyba, że praca na farmie równa się błogiej, wakacyjnej labie. Tylko że ta terminowość relacji, jaką Miloud nawiązał z chłopcem nie wróżyła nic dobrego (szczególnie, że choć chłopiec był zbyt mały, żeby pamiętać – śmierć Gabriela zmieniła sposób, w jaki w tej rodzinie postrzegało się pożegnania).

[akapit]

Marcus stuknął palcem w blat biurka – samego siebie sprowadzając na ziemię jeszcze zanim myślami zawędrowałby zbyt daleko, by przywołać się do porządku. Przytaknął Arabowi; tak, oczywiście – przecież sam zlecił Alexandrowi się nim zająć, ale – jak to bywało – własność decyzji nie wykluczała wątpliwości. A tych miał sporo. Szczególnie po niespodziankach, które jego syn fundował od pierwszego dnia odzyskanej wolności.
Nie wątpię. Ma wprawę. – Uśmiechnął się, krzywo. – Może i siły ma za dwóch, ale spadać na cztery łapy raczej nie potrafi. – Natychmiast wydął usta w nadanym sygnale krótkiego zamyślenia. – Mam nadzieję, że nie był dla ciebie zbyt problemowy. – Alexander, jeśli sięgnąć pamięcią wstecz – zawsze taki był. Jeśli to nie problemy trzymały się jego, to on trzymał się problemów. A lądowanie w jego przypadku nigdy nie było miękkie. Może to ten wzrost. Może wychowanie.

[akapit]

To jedna z tych rzeczy, które dla Marcusa pozostawały zagadką – i które po dziś dzień wyrzucał sobie tylko wtedy, kiedy głowy i rąk nie zajmował pracą. Rzadko.
Nie, nie musi ci być przykro. Myślę, że sami się już odpowiednio pokaraliście. – Nie chciał mówić o nauczce albo pokucie. To były za mocne słowa – a on nie poczuwał się ani do roli nauczyciela, ani księdza. A już na pewno nie sędziego.
I nie lekarza – więc i opinię o stanie zdrowia Bennetta przekazał raczej pobieżnie.
Na tyle dobrze, na ile można się czuć ze złamanym nosem i potłuczonymi żebrami. Będzie żył.
Potem zapadła cisza – minuta bezsłownego odżałowania współdzielona pomiędzy Mazikeen i przyszłością dwudziestoczterolatka na farmie. Jeszcze kilka wymienionych spojrzeń i parę chrząknięć. Wreszcie-
Słuchaj, Lou. Pewnie się domyślasz, po co cię tu poprosiłem? – Wyjrzał przez okno – w kierunku spokojnych pól – śmieszne stoickich w ostatnich dniach bezwietrznej aury. Zapowiadali niepogodę; Al-Attal byłby nieocenioną pomocą, ale nie w takim stanie.
Z powrotem zawiesił na nim spojrzenie. – Muszę podjąć jakieś kroki w związku z całym… zajściem. – Zmarszczył brwi. – Dostaniesz wypłatę za cały miesiąc. Nie musisz się wyprowadzać już teraz, ale z racji twojej… niedyspozycji… chciałbym jak najszybciej znaleźć kogoś na twoje miejsce. Za tydzień, góra dwa. Niemniej, jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy – noclegu albo awaryjnej wizyty u lekarza – po prostu dzwoń. Masz mój numer.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Gdyby mieli więcej czasu, może Lou - już po wysłuchaniu wszystkich tych fanaberii fantastycznych historii i fascynujących przygód we własnym domu, serio! - dosłownie tutaj, za progiem gabinetu dziadka!, przeżytych przez małego Noah - może mógłby go nauczyć. To jest: nauczyć Alexa. Jak, gdy trzeba, na cztery łapy jednak spadać.
Z tym bowiem Milou' jakoś nigdy nie miewał problemów.

[akapit]

Może to była kwestia farta - zwyczajnego przypadku zaprawionego odrobiną głupiego szczęścia - że często zjawiał się we właściwym miejscu i o dobrym (choć nie zawsze punktualnym) czasie, i zwykł znikać zeń wówczas, gdy ów czas płynnie przeradzał się w jednak niekoniecznie sprzyjający. Może miał ten rodzaj instynktu, który wyje na alarm, jeży człowiekowi włos na karku, i wypełnia opuszki palców nieprzyjemnym mrowieniem w obecności określonych osób, w towarzystwie innych natomiast co najwyżej podnosi łeb, rozgląda się i mlaszcze, a potem zasypia gdzieś w kącie jaźni, spokojnie i bez lęku, z rzadka tylko wypełniwszy sklepienie czaszki niskim, przyjemnym murmurando. Może chodziło o jakiś wewnętrzny kompas, co to jednym pozwala po prostu unikać kłopotów, albo - jeśli jest po ptokach - karaskać się z nich sprawnie i z jak najmniejszym zamieszaniem, a u innych działa trochę jakby opacznie, tak, jakoby mu się zupełnie pomyliły wszystkie strony świata; u Lou nieobciążony, w każdym razie, brzemieniem miłości (co to wszelkie zmysły zdaje się otępiać i krzywić - jakby, Miłość, złośliwie albo dla zabawy, wyginała człowiekowi igiełkę tej wewnętrznej, prowadzącej go przez życie busoli).
Może, wreszcie, i ta zdolność Miloud'a rodziła się ze względnego braku przywiązania - do adresów, miejsc, ludzi i czegokolwiek, w gruncie rzeczy, więcej, niż wyłącznie do samego siebie - w tej jego wiecznej, kompulsywnej wręcz podróży.
To chyba było jakieś prawo, o którym Al-Attal jednym uchem słuchał kiedyś na lekcji fizyki:
Spaść - na cztery łapy, na grzbiet, czy na złamanie karku, nieważne - zwyczajnie n i e m o ż e obiekt, który stale się porusza.

[akapit]

Ale to była prawda - więcej czasu nie miało być im dane: ani na historie o miniaturowych lokatorach panoszących się pod obluzowanym, drewnianym panelem, opowiadane Arabowi przez pięciolatka, ani na wdanie się z jego wujkiem w kolejną słowną potyczkę o to, czy wrażliwość należy w dzieciach trzebić, czy raczej kultywować. O tym - czyli o perspektywie coraz rychlejszego, i nieodwracalnego pożegnania zarówno z farmą samą w sobie, jak i gronem mieszkańców wypełniających ją życiem i historiami - Milou' myślał z dozą przykrości, ale i, faktycznie, nie bez odrobiny ulgi.
Marcus miał rację. Lepiej wcześniej, niż później - skoro koniec jego pobytu w Carnelian tak, czy inaczej, z każdym dniem nieuchronnie się przybliżał.

Brunet przekrzywił głowę.
- Nie, nie zrobił mi żadnych problemów. He was good - Odparł z nieco przewrotną niewinnością osób, które o niegrzeczny podtekst można podejrzewać, ale już nie bardzo wypada posądzić, bo wszak posługują się nierodzimym dla siebie językiem.
Potem ścisnął z sobą wargi w wyrazie ouch!-współczucia, po raz pierwszy spojrzawszy na własne położenie z bennettowej perspektywy, odczuwając raptem pewien rodzaj ulgi. Żebra stłukł sobie w życiu kilka razy, głównie w niewłaściwie skalibrowanym spotkaniu z oceanicznymi grzywaczami; kiedyś miał nawet jedno, czy dwa, dość beznadziejnie pęknięte, ale złamanie nosa brzmiało wyjątkowo paskudnie.
  • (Inna sprawa, że - nie bez fascynacji - znalazł w sobie jakieś nieśmiałe drgnienie dumy na myśl, że to on mógł tak Crawforda urządzić, choć mężczyzna był większy, i pewnie ze trzy razy silniejszy od niego).
Potaknął. Jasne. Jasne, że się domyślał.
- Okay. Bardzo dziękuję - W ostatniej chwili powstrzymał sie przed głupio-honorowym wyrzeczeniem się bonusowej wypłaty. Jeszcze jakiś czas temu kierowałby nim późno-nastoletni idealizm, ale, nauczony doświadczeniem i surowością praktyczno-pragmatycznych zasad australijskiej ekonomii wiedział, że czeka go kilka trudniejszych tygodni. Lekki zastrzyk gotówki z pewnością bolał mniej niż ten przeciw-zakrzepowy. A kto wie, może i takie przyjdzie mu przyjmować, jeśli ręka nie będzie goić się tak, jak miał na to nadzieję - Nie myślę, żeby była taka potrzeba... Zresztą, w razie czego zawsze mógłbym się zwrócić do - Prawie wymówił imię Coopera, ale coś go powstrzymało. Może spojrzenie Ala, wczoraj, kiedy opowiadał mu - zdawkowo - o relacjach z dziś-trzydziestodwulatkiem - Kogoś ze znajomych. Dam sobie radę, proszę pana. Nothing to worry about - Wstał, wycierając wyłącznie sprawną dłoń w materiał spodni - tak odruchowo, jak i nieporadnie - Chciałbym się tylko pożegnać, okay? Z koniem - Hidalgo - I z chłopcem - Noah. Czuł, jak - odrywając imiona od noszących je istot - sam jakby odrywa się od tutejszej rzeczywistości. Lou, mimo wszystko, stąpał po ziemi twardo. W dodatku jedną nogą nadal jeszcze tutaj, ale drugą - już w podróży - Bez niepotrzebnych scen. Po południu już mnie tu nie będzie.

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
W porządku. Mogę poprosić Alexandra, żeby podwiózł cię do-

[akapit]

Wystarczyło jednak wyjść naprzeciw spojrzenia posłanego przez Al-Attala, żeby temat zamknąć przytakującym skinieniem głowy. Dziwny to był chłopak – ten nomada stacjonujący na jego farmie. Dziwny wcale nie z racji śniadych kolorytów cery, ani wyraźnej twarzy, jakby obrysowanej grubą czernią konturu. Sęk w tym, że zawsze nosił się dumnie – nawet teraz, z podkuloną łapą i nadal podpuchniętą twarzą – więc i z cieniem sinawego półksiężyca, tym swoim sierpem zakotwiczony od łuku brwiowego, aż po dolną powiekę.

[akapit]

A dumę miał nietutejszą – przenośną, ale nie metaforyczną. Przydatną w ciągłej podróży, jak kieszonkowe zegarki odmierzające czas pomiędzy przystankami na mapie świata albo malutki słowniczek, w którym upchnięto najpotrzebniejsze zwroty i formułki (jeśli, z jakiegoś powodu, prędzej wolało się zajrzeć w papier, niż w ekran telefonu). Kieszonkowa duma – tak, ale i, dość ironicznie – niedająca schować się do kieszeni.

[akapit]

I to – chociaż chciał myśleć, że do Milouda żywił jakiś rodzaj szczerej sympatii, i cenił jego podejście do pracy – pozostawało dla pięćdziesięciosześciolatka niepojęte. Swoją dumę przywiązywał bowiem do miejsc (jak wierne psisko na łańcuchu), zbyt ciężką i nieporęczną, żeby mógł od tak zabierać ją ze sobą, jak podręczny bagaż. Więc choć Marcus Hawkins człowiekiem był bez wątpienia dumnym, to tę dumę trzymać zwykł pod jednym tylko adresem.

[akapit]

Duma Lou właśnie dlatego wydawała mu się zupełnie obca, bo pochodziła z wewnątrz – źródło miała może gdzieś pod sercem albo tuż nad przeponą, podczas kiedy Marcus swoją dumą otaczał się tak, jak otaczał się rodziną. Jego duma była ziemią, po której duma Al-Attala mogła się tylko przechadzać. Była zasadzonym trzydzieści lat temu drzewkiem, pod jakim Arab mógł się tylko, co najwyżej, zdrzemnąć albo odlać.

[akapit]

Symbolicznie albo i nie. Ale przecież od tego, czasami, była symbolika – żeby podług własnej miary dzielić i segregować ludzi naokół siebie. Taki był już niepisany przywilej kultur, tradycji i wiary, ale przede wszystkim – większości.
Polubiliście się, co? Noah dużo o tobie mówi. – Pokiwał głową. Potem się wyprostował, oderwawszy wreszcie lędźwie od rantu biurka. – No, zawsze dużo mówi, ale i tak. – Machnął ręką, odpędzając od siebie jakąś nie tyle może niemile widzianą, co niepotrzebną myśl. – Oczywiście, że możesz się z nim pożegnać. Jak już mówiłem – masz tyle czasu, ile potrzebujesz. – Zacisnął usta, cmoknąwszy naprędce. – Tylko, Lou, jeśli mogę cię prosić… nie obiecuj mu zbyt wiele. – Na przykład – że jeszcze go odwiedzi. Albo, że będzie o nim pamiętał i regularnie pisał, zdając relacje ze swoich "absolutnie niesamowitych przygód" (to w sumie śmieszne – i przykre – że dla Hawkinsów będąc byle przybłędą, dla chłopca pozostawał podróżnikiem). Marcus sam nie był pewien, czy tą prośbą dbał o małego Noah, czy o swoją córkę – która i tak wystarczająco często musiała odpowiadać na niewygodne pytania, z założenia zmierzające w jednym kierunku. Ostatnio – częściej niż zwykle.

[akapit]

Dlaczego ktoś był, a teraz go nie ma?

[akapit]

Tata, Mazikeen, Alexander (z tą swoją przyszłością zawsze stawianą pod znakiem zapytania) – nawet jeśli chłopiec był za mały, żeby z imionami wiązać najskromniejszy choćby komplet wspomnień – i tak na każdym kroku natrafiał na ślady ich obecności. Zdjęcia, opowieści, smutne spojrzenia wymieniane pomiędzy mamą i dziadkami; i całkiem obcymi ludźmi – jak ci, którzy wczoraj zebrali się na u-ro-czy-sto-ści, sprawiając jednocześnie, że sam czuł się, jakby w domu, na rzecz zmarłej Mazie, zabrakło dla niego miejsca. Na całe szczęście miał swojego Tantou. Tantou był dużo fajniejszy od stypy – nawet jeśli nie był prawdziwym pieskiem.

[akapit]

A teraz był Milo – Milo, który był naprawdę; i – równie naprawdę – niedługo miało go nie być.
Tak, jak mówisz. Bez niepotrzebnych scen. – Westchnął. – To wszystko.

[koniec]

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ