Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Gdyby ktokolwiek zapytał Audrey o to, co było najgorsze w tym całym wypadku z pewnością odpowiedziałaby, że okres rekonwalescencji. Bo o ile samo postrzelenie wiązało się z okrutnym bólem oraz strachem, tak ten stan umknął niezwykle szybko, pozostawiając po sobie ból (który dało się tolerować przy pomocy tabletek przeciwólowych), nieprzyjemne ciągnięcie szwów oraz zalecenia lekarza, które wydawały się dziewczynie być karą za wszystkie przewinienia jej krótkiego życia. Audrey Bree Clark od najmłodszych lat była osobą niezwykle nadpobudliwą, ciągle szukającą nowych zajęć i pędzącą z miejsca na miejsce. Nic więc też dziwnego że teraz, gdy nie mogła dźwigać, a gwałtowne ruchy wiązały się bólem w ranie, nie potrafiła odnaleźć się w tej całej sytuacji.
I zapewne gdyby dalej mieszkała sama, już dawno posłałaby wszelkie zastrzeżenia w diabły, teraz jednak cały czas pozostawała pod czujnym okiem pana Ashworth, nie pozwalającego jej na podobną ignorancję. Z początku nowa sytuacja mieszkaniowa sprawiała, że czuła się odrobinę niezręcznie, szybko jednak niezręczność zamieniła się w zwyczajne zadowolenia z faktu, że był pierwszą osobą na którą przyszło jej spojrzeć z rana i ostatnią której mogła przyglądać się przed snem.
Nawet uraz jednak nie sprawił, że obowiązki panienki Clark zmalały. Wręcz przeciwnie - cały czas zdawało się ich przybywać, a pani weterynarz doskonale wiedziała, że w niektórych przypadkach nie mogła pozwolić sobie na choćby jeden dzień opóźnienia w terapii. I tak oto, ubrana w pracowniczy uniform składający się z zielonych spodni oraz koszuli w tym samym kolorze z czerwonym napisem weterynarz siedziała w fordzie swojego chłopaka, kierując go wprost do Sanktuarium.
- Zaparkuj tutaj, na miejscu A15. Jest dla mnie. - Poprosiła, wskazując odpowiednie miejsce znajdujące się tuż koło wejścia do Sanktuarium. A po tym wyskoczyła z samochodu, aby podejść do pana Ashworth i spleść swoją dłoń z jego dłonią. Fakt, że nie musieli się już ukrywać był niezwykle przyjemnym i to również za jego sprawą na pełnych wargach dziewczęcia pojawił się szeroki uśmiech. - Mój gabinet znajduje się na samym końcu Sanktuarium, czeka nas mały spacer. - Wyjawiła gdy przechodzili przez bramkę miejsca, z wyraźną ekscytacją w głosie. Nie dało się ukryć, że Sanktuarium oraz znajdujące się w nim zwierzęta były dla panienki Clark niezwykle ważne. A fakt, że mogła się z nimi podzielić z ukochanym, wprowadzając go w skrawek świata który był tylko jej znaczył dla niej naprawdę bardzo wiele - nic więc też dziwnego, że odrobina stresu wkradła się gdzieś do jej serduszka sprawiając, że odrobinę mocniej zacisnęła palce na jego dłoni. Bo co, jeśli mu się tu nie spodoba? Niedługo to miejsce miało być i jej własnością i gdzieś w środku Audrey zwyczajnie nie chciała, aby było mu obce. - W Sanktuarium mamy jakby dwie części, na wybiegach znajdują się te zwierzęta, które nie były by w stanie przetrwać na wolności przez to, co im zrobiono zaś w szpitalu koło mojego gabinetu są te, które wrócą na wolność. - Brązowe oczęta co chwilę z zaciekawieniem kierowały się w stronę buzi Jebbediaha, a gdy znaleźli się przy pierwszym wybiegu, przystanęła na chwilę.
- Tutaj trzymamy psy dingo. - Wyjawiła to, co zapisane było na niewielkiej tabliczce. A po tym zagwizdała, przywołując do siebie jednego ze swoich ulubieńców... Bo mimo iż uwielbiała wszystkie zwierzaki po równo, niektóre niezwykle mocno skradły jej serce. Chwilę później do barierki podbiegł dingo, będący obrazem siedmiu nieszczęść - bez jednej nogi, z brakami w tkance uszu oraz mętnym spojrzeniem jednego oka. - To Puszek, jeden z moich ulubieńców. - Przedstawiła zwierzaka Jebowi z uśmiechem zatapiając smukłe palce w psim futrze, drapiąc zwierzaka za uszkiem. - Znaleźli go na Carnelian Land, któryś z naszych sąsiadów skatował go prętem, ledwo udało mi się go odratować. - Smutek wybrzmiał w głosie dziewczęcia, a dingo z zaciekawieniem zerknął na Jebbediaha, łapkę układając na dłoni panienki Clark, chcąc tym samym zatrzymać ją przy swoim futrze.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Jeśli ktoś stwierdziłby kilka miesięcy temu, że on, Jebbediah Ashworth zamieni się w najbardziej troskliwą i oddaną pielęgniarkę, to popukałby mu w czoło i kazał sprawdzić swoje umiejętności wróżenia, bo to żadne proroctwo od Boga, a jakieś szatańskie konszachty i na dodatek kłamliwe. Nie sądził nigdy, że będzie osobą, która będzie się kimś opiekować. Zazwyczaj miał wrażenie, że po zawale to on wymaga nieustannej opieki, więc z czym w ogóle do ludzi? Na dodatek przy całych swych uczuciach do pozostałych narzeczonych to nigdy nie pozwoliłby żadnej ze sobą zamieszkać bez ślubu. Tak naprawdę był klasycznym, starym kawalerem i nie zanosiło się na żadną zmianę w jego obyczajach. A przynajmniej tak myślał i mógł teraz pluć sobie w brodę, że był takim ślepcem, bo nim się obejrzał, a już przenosił z uśmiechem rzeczy swojej dziewczyny do siebie i gotował jej rosołek (po którym chorowali dwa dni), by tylko doszła do siebie. Najwyraźniej tylko krowa nie zmienia zdania, bo nawet ten zatwardziały hipochondryk dołożył wszelkich starań, by Audrey w jego domu czuła się nie tylko jak u siebie, ale zaopiekowana na tyle, by mogła zapomnieć o traumie związanej z postrzałem przez własnego ojca.
Jak wcześniej był niespokojny, obecnie Jeb raczej zbyt często budził się z krzykiem albo zupełnie nie spał, bojąc się, że ją straci. Fakt, że ten pieprzony wampir Laurent wrócił również nie pomagała, więc był zmęczony, wręcz wyczerpany, ale nie dawał tego po sobie poznać, bo wiedział, że panienka Clark musi odwiedzać zwierzęta. Inaczej nie zatrzymałby jej na żadnym okresie rekonwalescencji, a zależało mu, by nie dopuścić do otwarcia rany bądź zakażenia. Już on widział pogrzeby zaczynające się z tego typu drobnej niedogodności, a kończące na kopaniu odpowiedniego szerokiego dołu i zanoszenia hymnów ku prawicy Ojca Najwyższego.
Tak sobie to wyobrażał (bądź wracał pamięcią do pogrzebów wszelakich), gdy nakazała mu zajęcie miejsca parkingowego.
- Godzina – codziennie dodawał jej łaskawie kwadrans do pracy, choć dziś pierwszy raz mieli pojawiać się u zwierzaków. Wcześniej pracowała z domu, więc nie było żadnego podekscytowania, którym teraz wręcz promieniała. – Może dwie… - parsknął, bo naprawdę miło się na nią patrzyło, podobną radość widział tylko wówczas, gdy dorwała się do jego alpak i lam, choć pewnie na jej standardy i gusta były one dla niej zbyt puchate. Dał się złapać za rękę, a sam delikatnie owinął własną wokół jej pasa, dając wszystkim szczeniaków do zrozumienia, że panienka jest jego i teraz może to manifestować do woli.
- Wiesz jak się czuję? – mruknął jej na ucho. – Zupełnie tak jakbyś przedstawiała mi swoich rodziców – zaśmiał się, bo znali się już na tyle, że wyczuł jej mocne zdenerwowanie. – Jak ich przygotujecie do powrotu do natury? Jak wygląda ten proces? – był ciekaw i dawał również jej się wykazać, pierwszy raz widział ją w środowisku, który dla niej było najważniejsze i obserwował z uśmiechem jej czułość w stosunku do zwierząt. Nie ufał ludziom, którzy byli w stanie skrzywdzić jakiegokolwiek z młodszych braci.
Dlatego, gdy pokazała mu psa, aż coś się w nim zagotowało, delikatnie poklepał go po główce.
- Który skurwysyn? – wycedził przez zęby, przy niej przeklinał naprawdę rzadko, więc była w tym jakaś ukryta groźba, ale nie miał ani cienia sympatii bądź współczucia dla kogoś, kto znęcał się nad słabszymi od siebie, niezależnie czy było to dziecko czy też zwierzak, który teraz wpatrywał się w niego swoimi smutnymi oczami. Pewnie już nikomu nie zaufa, choć Jeb też tak myślał, a teraz był przy swojej dziewczynie. – I co z nim będzie? Zaadoptuje go ktoś? – choć znał odpowiedź na to pytanie. Kto chciałby takiego psa? Wszyscy podążali za wszystkim, co nowe i młode, oprócz panienki Audrey, oczywiście.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Troska z jaką Jebbediah dbał o jej zdrowie roztapiała serduszko dziewczęcia, które z dnia na dzień patrzyło na niego z coraz większym zachwytem oraz miłością, błyszczącymi w brązowych oczętach. Nie dość, że zadbał o nią wtedy, gdy kula przebiła jej ciało i nie opuścił choćby na chwilę w szpitalu, to jeszcze teraz nie spuszczał z niej czujnego oka - a Audrey nabierała przekonania, że jeśli prawdziwa miłość istniała, z pewnością przybierała właśnie takie barwy. I chyba tylko dla niego odpuszczała z pracą czy dodatkowymi obowiązkami (choć starała się wykonywać niektóre z domowych obowiązków - powolutku i z ostrożnością), by nie przysparzać mu kolejnych zmartwień i nie przyprawiać o dodatkowy strach, gdyby coś zadziało się z raną… Sama z resztą miała już dość wypadków na najbliższe kilka lat.
Uśmiechnęła się więc ślicznie do pana Ashworth, gdy przydzielił jej limit czasowy dzisiejszej pracy. Sama wiedziała, że w większości będą to lekkie zadania, nie wymagające większego kłopotania - i z pewnością okraszone przerwą na kiepską kawę z automatu. Zadowolenie pojawiło się na delikatnej twarzyczce, gdy jego ręka owinęła się wokół jej ciała, a sama panienka Clark bezwiednie przylgnęła do męskiego boku, ani na chwilkę się od niego nie odsuwając.
Ciepły oddech gdzieś na jej ciele i słowa, jakie niósł radiowy głos sprawiły, że na jej policzku pojawił się delikatny rumieniec.
- No wiesz… Nigdy wcześniej nikogo tu nie zapraszałam, nawet moi rodzice nie mieli okazji poznać moich ulubieńców… I chyba mniej denerwowałabym się, gdybym przedstawiała ci nawet dziadka. - Przyznała na chwilę uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Audrey uważała Sanktuarium za swój niewielki kawałek nieba na ziemi - i to stało za faktem, że zwyczajnie mało kogo tutaj zapraszała, doskonale wiedząc, że sporo osób nie było w stanie zaakceptować jej bezgranicznej miłości do zwierzaków, z których co najmniej połowa widziana była jako groźna i niebezpieczna. I nawet jeśli wiedziała, że Jeb również przepada za zwierzakami, tak jego alpaki były chodzącą puchatością, pozbawioną blizn czy braków w kończynach. - To wszystko zależy od gatunku i wieku danego zwierzaka. Wychodzę z założenia, że każde z nich wymaga personalnego podejścia… i kreatywności. Przede wszystkim je leczę, później jeśli to młode zwierzę wymyślam sposób na stymulację naturalnych instynktów oraz sposobów zdobywania pożywienia. Jeśli zwierzę jest dorosłe sprawdzam boźce i wszelkie kwestie behawioralne, przez cały czas leczenia do mają niewielką styczność z ludźmi. A później znajdujemy dla nich bezpieczne miejsce, wszczepiamy nadajnik i wypuszczamy. - W bardzo dużym skrócie opisała, jak wygląda cały proces, pomijając godziny spędzone na kombinowaniu coraz to lepszych i bardziej naturalnych sposobów na stymulację zwierzaków. - Wiesz, chyba nigdy nie widziałam piękniejszego widoku. - Przyznała z odrobiną wzruszenia w głosie, które sugerowało, że rozklejała się za każdym razem gdy przyszło jej wypuszczać podopiecznego na wolność. Taki już chyba był urok panienki Clark, w której sercu było miejsce dla każdego zwierzątka, jakie tylko stanęło na jej drodze.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy brązowe spojrzenie wpatrywało się w dingo.
- Nie wiem. - Przyznała, a szorstki język psiaka przesunął się po dłoni Jebbediaha. - Ciągle trąbię, że jak mają jakiś problem z dzikim zwierzakiem, żeby zadzwonili do mnie i się tym zajmę, ale niektórym nie przetłumaczysz… Za takie rzeczy powinni karać. - Zacisnęła na chwilę usta w wąską linię w wyrazie zwyczajnej złości. Nie znosiła, gdy ktoś krzywdził bezbronne zwierzaki, w dodatku w tak bestialski sposób. - Dingo to nienajlepsze psy domowe, w dodatku Puszek po za brakiem łapy niedowidzi na lewe oko i wymaga nadzoru weterynaryjnego, więc pewnie zostanie tutaj. - Uśmiechnęła się delikatnie, gdyż jej to nie przeszkadzało, nie bez powodu w końcu zwierzak był jej ulubieńcem. Audrey delikatnie ujęła psi pysk, aby sprawdzić stan jego zębów. - Wiesz, że dingo nie potrafią szczekać? - Spytała, po czym po raz ostatni z czułością przesunęła po psim futrze, aby ruszyć dalej - Sanktuarium było spore, a ona miała kilka rzeczy do zrobienia w swoim gabinecie. A gdy tylko odeszli trochę od barierek, dingo począł wydawać z siebie dźwięki, będące hybrydą wycia i dźwięku, jaki wydaje naciśnięty gumowy kurczak. Audrey zaśmiała się pod nosem, po czym poprowadziła ukochanego dalej drogą.
- Tam mamy koale, większość z nich jest odratowana ze spalonego buszu. - Z tymi słowami wskazała na wybieg, będący odrobinę pod drewnianym mostkiem, którym właśnie przechodzili. - Nie wszystkie przywykły jeszcze do ludzi, dlatego te które można głaskać trzymamy na innym wybiegu… A ten tam, między nimi to właśnie Dawsey. - Wzruszyła ramieniem, nie machając jednak w stronę kolegi ani nie próbując zwrócić na siebie jego uwagi - mieli jeszcze kilka obowiązkowych punktów na swojej drodze.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Starał się zapewnić jej najlepszą opiekę, ale też nie namawiał, by została przy nim. Nie chciał dla niej konfliktu z ojcem i znajomymi, więc ta sytuacja nie była dla niego komfortowa, choć skłamałby, gdyby nie cieszył się z faktu, że zbliżały się święta, a oni byli po prostu razem i poznawali się, grając wieczorem w planszówki w towarzystwie Boo, który oczywiście, z miejsca pokochał nową panią. Czasami łapał się na tym, że mógłby przywyknąć do ich codzienności, choć wiadomo, ta była wyjątkowa, bo ledwo pozwalał sobie na (nie)spokojny sen obok niej. Bał się zerwania szwów, więc w grę nie wchodziło nic poza trzymaniem jej przy sobie, ale i tak w ciągu tych kilu dni był szczęśliwy z jej obecności. I równie smutny i zmęczony z powodu przedłużającego się okresu paniki o jej życie i zdrowie. Na dodatek dochodził też konflikt z ojcem, którego jednak świadomie nie wywlekał na wierzch, wierząc, że czas wszystko rozwiąże na ich korzyść i jeszcze będą się z tego śmiać, a wraz z nimi dzieci i wnuki.
Naprawdę zaczynał w to wierzyć, więc gdy wyznała mu, że jest pierwszą osobą z bliskich, która odwiedza to miejsce, uśmiechnął się i musnął wargami jej policzek, kłując niesamowicie. Potrzebował golenia, ale ostatnio znowu się zapuścił, poświęcając się zupełnie opiece nad nią.
- Jak zaczynasz opowiadać o dziadku… To mam wrażenie, że będzie gorzej niż z ojcem. Wiesz co? Na kanwie tych historii moglibyśmy nagrać jakąś głupią komedię rodem z Fabryki Snów – zaśmiał się. – W pierwszej części Jak poznałem twojego ojca, w drugiej Starcie z dziadkiem, a w trzeciej Jebbediah i wszystkie zwierzątka zaśmiał się. Widać i jemu wyjście do ludzi albo do jej czworonożnych przyjaciół zrobiło dobrze, bo wreszcie był rozluźniony i mógł skupić się na tym, co pragnie mu pokazać.
Samo to wydawało mu się bardziej intymne niż jakkolwiek rozmowa bądź romantyczne wyjazd, jaki odbył z byłymi w przeszłości. Ale Audrey nie była taka sama jak tamte, powtarzał to sobie do znudzenia, gdy łapał się na tym, że nadal cholernie bał się, że ją skrzywdzi. A jak można było złamać serce tak czystej istocie, która z uśmiechem opowiadała mu o swojej największej pasji?
- A kupujesz chusteczki hurtowo? – uśmiechnął się i przesunął dłonią po jej policzku, jego mała wrażliwa dusza. Pocałował ją w nos i ruszył do psa, który chyba na dobre rozerwał mu serce na strzępy. Zapewne na jego farmie, wśród alpak i puchatości nie odnalazłby się, ale postanowił sobie solennie, że znajdzie tego typa, który mu to zrobił i wówczas nie zawaha się nad ukaraniem go. Miał w nosie w tym momencie całe australijskie prawo, koślawe tak bardzo, skoro taki sadysta chodził wolno.
- Audrey, tacy ludzie nie chcą pomóc zwierzakom. Oni pragną się na nich wyżyć… - i dokończyłby, ale wiedział, że to tylko sprawi jej przykrość, więc skupił się na zwierzaku, na jego chropowatym języku. Parsknął. – Wiesz, skoro nie szczeka, to mógłby być idealnym psem. Gdyby ten przeklęty Fiodor nie wydawał dźwięków, to Arizona by żyła – po raz pierwszy jednak o tym swobodnie, bez łamania głosu, bo i widmo Jordan Pollard w jego życiu robiło się bledsze. Może i była jego wielką miłością, ale nareszcie, z upływem lat zrozumiał, że i w życiu nie ma tej jednej, właściwej, a zazwyczaj ta pierwsza przynosi tylko ogromny ból i rozczarowanie. Odeszło ono w zapomnienie, bo wreszcie był pewny, że chce spędzić lata u boku młodej panienki Clark. Tyle, że gdy tak beztrosko sobie medytował nad pojęciem miłości nieskończonej niby mimochodem zwróciła jego uwagę na wspomnianego już wcześniej Dawseya i nim się zorientował, przystanął przy koalach, ale tym razem nie słuchał jej opowiadania, a skupił swój wzrok na mężczyźnie, któremu dziewczyna ufała i który mimo wszystko był młodszy od niego i nie wyglądał jak zarośnięty, leśny dziad, w sam raz do balkoniku, a nie u boku pięknej dziewczyny.
- Ładne te… koale – ale patrzył jedynie na mężczyznę.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Uśmiech wyrysował się na pełnych wargach, gdy poczuła na policzku znajome kłucie zarostu i dotyk ust, jaki temu towarzyszył. W tym całym ambarasie nie chciała sprawiać mu dodatkowych problemów swoją obecnością w jego domu, na razie jednak powstrzymywała wszelkie zapewnienia o swoim całkiem dobrym stanie, które podszyte byłyby troską o jego osobę. Wiedziała, że cały ten wypadek odbił się również i na jego nerwach, grzecznie więc słuchała kolejnych zaleceń, nie chcąc dokładać kolejnych zmartwień… I teraz nie miała zamiaru tego robić, będąc w pełni przekonaną, że najgorsza konfrontacja była już za nimi. Dźwięczny śmiech uciekł z jej piersi, gdy wspomniał o filmach.
- Obawiam się, że dwie kolejne części nie byłyby takie widowiskowe, na obecną chwilę mam dość jakichkolwiek wypadków, przynajmniej na kolejny rok. A z dziadkiem na pewno będzie lepiej, mamy lepszy kontakt i on zawsze słucha, co chcę powiedzieć. - Przyznała z cieniem rozbawienia w głosie. Jak miała dość wypadków tak była pewna, że dziadek nie zrobi wielkiej awantury z jednego, prostego powodu - nigdy nie był typem awanturnika. W tym jednak momencie większą uwagę przykuła do faktu, że jej kochany pan Ashworth zdawał się trochę rozluźnić, to też czym chętniej zapoznawała go z kolejnymi skrawkami jej świata.
Parsknęła śmiechem na jego kolejne pytanie, z ufnością wtulając swój policzek w jego dłoń.
- Starczają duże opakowania. - Odpowiedziała nadal rozbawiona, na chwilę przymykając brązowe oczęta, zwyczajnie ciesząc się panującym ułamkiem chwili. Czułość otrzymana po podobnych słowach zwyczajnie cieszyła młode dziewczę, gdyż większość znanych jej osób uważała za nierozsądne przywiązywanie się do dzikich stworzeń. Audrey jednak, zwyczajnie nie potrafiła nic na to poradzić, że te wyjątkowo szybko znajdowały drogę do jej serca, a rozstania z nimi zawsze malowały się w słodko-gorzkich smakach.
Ciche westchnienie uleciało z jej ust.
- Widzisz, tego właśnie nie rozumiem. Jak można hodować zwierzęta i się na nich wyżywać? Nie mieści mi się to w głowie… - Przyznała, kręcąc z głową z dezaprobatą do podobnych działań. I chyba nigdy nie zrozumie, jak można prezentować tak dwa, skrajnie różne podejścia do zwierzaków. Jej uwaga szybko została skierowana jednak na inny temat, to też z uśmiechem na ustach, przylgnęła do jego boku na krótką chwilę. - Z drugiej strony, gdyby nie ta cała sytuacja z Fiodorem, zapewne nie przyszłoby nam się teraz spotykać… - Wysnuła, choć nie była pewna, jak mógłby potoczyć się los, gdyby nie wysłała tamtej wiadomości. Od powrotu do Lorne Bay postać sąsiada co jakiś czas przewijała jej się przez myśli, nie była jednak pewna, czy w końcu odważyłaby się odwiedzić go pod pretekstem obiecanego absyntu. I mimo paskudnego postrzelenia oraz obecnego sporu z ojcem i tymi, którzy nie potrafili zaakceptować jej wyboru, za nic nie zmieniłaby kolei losu. W najprostszy, najszczerszy sposób była zwyczajnie szczęśliwa, że ma go obok siebie jednocześnie z każdym kolejnym dniem coraz bardziej nabierając przekonania, że to z nim chciałaby kroczyć przez resztę swojego życia. I to zapewne za sprawą tego uczucia, zakochane spojrzenie brązowych ocząt nie odrywało się jego buzi, gdy ten przyglądał się koalom, jakie znajdowały się na wybiegu.
- Ładne… - Przyznała, nie odrywając od niego swojego spojrzenia i nadal przekonana, że chodzi jedynie o puchate, drzewne misie. A skoro przystanęli na chwilę, skorzystała z okazji i delikatnie owinęła ramiona wokół jego pasa. - Ale przy panu, panie Ashworth…- Pokręciła głową, niczym znawca najznamienitszy -wypadają blado. - Komplement wypowiedziany rozbawionym tonem uleciał z jej ust, a sama Audrey wspięła się na palce, by bez choćby odrobiny skrępowania bądź zawahania skraść z jego ust słodki pocałunek. Może i była w swoim miejscu pracy w którym afiszowanie się z uczuciami nie do końca było czynnością pożądaną, nie potrafiła jednak się powstrzymać. Fakt, że ojciec o wszystkim wiedział i już nie musieli z niczym się kryć odrobinę mieszał w głowie zrzuconym z ramion ciężarem. - Chciałbyś poznać kogoś bardzo, bardzo wyjątkowego? - Spytała z ekscytacją błyszczącą w oczach gdy niechętnie odsunęła się odrobinę. Z początku planowała ominąć ten jeden, konkretny wybieg nie chcąc przypadkiem bardziej martwić ukochanego… Nie potrafiła jednak powstrzymać się przed pokazaniem mu swojej prywatnej gwiazdeczki jaśniejącej w tym miejscu.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Tak, tak, Audrey, dziadek na pewno ucieszy się, że masz faceta młodszego od niego – odpowiedział rozbawiony. Bardzo nie chciał rozbijać bańki, w której znalazła się dziewczyna, zwłaszcza że ostatnio miała mało powodów do uśmiechu, a jej zamglone spojrzenie ze stodoły wbiło mu się aż po czaszkę i sprawiało, że oblewał go zimny dreszcz. Mimo tego jednak zdawał sobie sprawę, że ich różnica wieku jest na tyle kontrowersyjna, że prędzej pójdą na noże z całą jej rodziną niż doznają objawów jakiejkolwiek akceptacji. Śmieszne, bo im bardziej czuł, że są outsiderami i że nikt nie rozumie ogromu uczucia, które ich łączyło, tym bardziej zawziął się, że będzie o nie walczył. Już raz pozwolił sobie odebrać dziewczynę, która wówczas była miłością jego życia i wiedział, że nie popełni tego błędu ponownie.
Nawet jeśli Jordan okazała się tylko i wyłącznie złudzeniem. Tym razem jednak z panienką Clark miało być zupełnie inaczej i zaklinał się na wszystko, że nie pozwoli sobie tego odebrać przez jakieś durne stereotypy, dotyczące wieku. Póki co, jego dziewczyna wydawała mu się znacznie dojrzalsza niż te wszystkie idiotki w jej wieku, choć do kuchni nie zamierzał jej dopuszczać przez najbliższą dekadę. Wystarczyło jednak obserwować z jaką miłością i oddaniem zajmowała się tutaj zwierzakami, co całkowicie podbiło jego serce. Nie miał wyobrażenia, że aż tyle to dla niej znaczy, więc z czułym uśmiechem droczył się z nią po swojemu.
- Chyba muszę ci kupić cały zestaw młodego weterynarza pod choinkę. Dużo chusteczek, skoro tak to przeżywasz, maleńka – ale nie zamierzał się z tego wyśmiewać, nie mężczyzna, który chętnie podziurawiłby widłami Laurenta, gdy przez niego ostatni oddech oddała jego ukochana lama. Nie dał sobie wmówić, że było inaczej i od tamtej pory do mężczyzny zapałał tak ogromną nienawiścią, że nie była w stanie tego zmienić nawet obecność Audrey. Tak, musiał mu być wdzięczny, że przez tę całą szopkę z jego psem stali się sobie tak bliscy, więc kiwnął głową na jej słowa.
- Ten cały Fiodor to pieprzona swatka – mruknął, psu mógł ewentualnie przebaczyć, bo miał swoje instynkty, ale właścicielowi? Miał wrażenie, że musiałby wcześniej paść trupem bądź przeżyć jakiś upiorny koniec świata, by stwierdzić, że ten pieprzony wampir nie zrobił nic złego. Na razie jednak się na to nie zanosiło, ba, dzień był całkiem piękny i zapowiadało się urocze popołudnie, z błękitnym niebem nad nimi, nad którym nagle pojawiła się jedna złowieszcza chmurka, którą mógł nazwać Dawsey.
Jebbediah rzadko bywał zazdrosny. Z prostej przyczyny, większość kobiet, którą miał, tak naprawdę mogło mieć ułożone życie, a on wchodził do niego z butami, więc to zazwyczaj on był człowiekiem, którego należało się obawiać. Tutaj role się nijako odwróciły, bo miał przed sobą mężczyznę, z którym jego dziewczyna miała budować swoje imperium i któremu ponoć tak strasznie ufała. Samo to sprawiało, że cierpła mu skóra, a jego męska duma aż wrzeszczała z rozpaczy, bo zawsze wyobrażał sobie, że to on będzie osobą, która dla niej będzie najbardziej godna zaufania. Najwyraźniej jednak ten goguś w krainie misi koala zdołał sobie jakimś cudem zaskarbić uwagę panny Audrey i po prostu mało brakowałoby, a wziąłby kij i popędził w stronę tych żyjątek, by pokazać temu kretynowi, że jego dziewczyny się nie tyka.
Zacisnął jednak zęby i jak się okazało, całkiem słusznie, bo po chwili Clarkówna nagrodziła go czułym pocałunkiem. Przez tę jej rekonwalescencję zapomniał jak to jest mieć ją tak blisko, czuć jej słodkie wargi na swoich, więc nie przejmował się miejscem publicznym, po prostu przyciągnął ją zachłannie do siebie, pokazując temu cwaniakowi i jego misiom, że może się wypchać. Najlepiej dosłownie, bo z chęcią powiesiłby jego truchło u bram sanktuarium jako wskazówkę na temat zakazu polowania na zwierzęta.
Może i był zbyt ostry w swoich myślach, ale nic nie mógł na to poradzić, zwłaszcza gdy jego dziewczyna oderwała się od niego (za szybko) i oświadczyła, że czas, by poznał tego ktosia. Przewrócił oczami, ale do ust przykleił całkiem sztuczny uśmiech, a jego palce zacisnęły się mocniej na jej ramieniu.
- Jasne, prowadź – i pamiętaj, żeby nie dawać mi niczego ostrego.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Wystarczyła jedna chwila, zwykły ułamek sekundy w którym ich wargi złączyły się ze sobą, a panienka Clark zapomniała o całym bożym świecie jaki ich otaczał, uwagę ogniskując na swoim chłopaku, pocałunku oraz dotyku jego dłoni zachłannie przyciągających go do niego. Zapewne w innej sytuacji nie pozwoliłaby sobie na takie gesty w miejscu swojej pracy, lecz będąc świeżo po wypadku którego wspomnienie ciągle przewijało się przez jej umysł, nie miała zamiaru rezygnować choćby z najmniejszej chwili bliskości, obfitującej w poczucie bezpieczeństwa, przyjemne ciepło gdzieś w piersi i przyspieszone bicie serca. Z przyjemnością więc przylgnęła do jego ciała, owijając ramiona wokół jego szyi i walcząc z pokusą zaciągnięcia go wprost do gabinetu, gdzie choć przez kilkanaście długich chwil mogliby pozostać sami…
Uśmiechnęła się ślicznie, gdy odsunęła się od jego ust, ten uśmiech jednak szybko zgasł gdy zauważyła, jak ten przewraca swoimi oczami na jej propozycję. Bo czy przypadkiem nie wrzuciła go na zbyt głęboką wodę? Chciała pokazać mu kawałek jej świata, tego do którego mało kto miał wstęp, ale może jednak ilość tych wszystkich dzikich zwierzaków go przytłoczyła? Może powinna zrezygnować ze złożonej mu propozycji? Wahanie pojawiło się na jej buzi, gdy przez chwilę zwyczajnie wlepiała spojrzenie w niebiskie tęczówki, jakby próbowała w nich wyczytać czy aby przypadkiem nie przesadziła z tą całą wycieczką. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a smukłe palce powędrowały do męskiego policzka, aby przesunąć po nim w czułym geście. I już, już chciała coś powiedzieć; przyznać jak wiele podobna wycieczka dla niej znaczy, wtedy jednak Jebbediah przystał na jej propozycję, co odrobinę uspokoiło młode dziewczę.
- To dla mnie ważne, wiesz? - Zaczęła, gdy ponownie otoczyła jego pas swoim ramieniem, delikatnie wtulając się w jego bok aby ruszyć w doskonale sobie znanym kierunku. - To taki mój promyczek w Sanktuarium, zawsze poprawia mi humor i chyba pękłoby mi serce, gdyby nagle go zabrakło… - Zapowiedziała słowami wstępu, od początku mając na myśli swojego ulubionego krokodyla. I nawet przez myśl nie przeszło jej, że ukochany mógł myśleć o kimś innym. Kimś, kto pozostał na wybiegu koali gdy para minęła go, by za nim skręcić w jedną z alejek. Nie skręciła jednak ku bramce od wybiegu koali, a im bliżej znajdowali się celu, tym większe podekscytowanie dało się zauważyć w ruchach panienki Clark, przyspieszającej odrobinę kroku. W końcu znaleźli się przy jednej z bramek, za którą znajdowały się drewniane schody, a uśmiech zniknął z jej ust jedynie na chwilę, gdy ból ukuł w boku sprawiając, że na chwilę przyłożyła dłoń do miejsca w które trafiła kula. - Gotowy? - Spytała na chwilę przenosząc wzrok z otwieranej z klucza bramki na buzię swojego chłopaka, by po chwili poprowadzić go w górę po kilkunastu schodkach, skąd rozpościerał się widok na… wybieg krokodyli słodkowodnych. A po jego samym środku wielki, ponad siedmiometrowy krokodyl właśnie skradał się do jednego z mniej uważnych pracowników.
- Widzisz tam? Tego wielkiego krokodyla? - Spytała, wskazując na zwierzę, którego chyba zwyczajnie nie dało się przegapić i na którego widok oczęta panienki Clark rozbłysły czystym uwielbieniem. - To kochanie jest Mały Charlie, najbardziej wyjątkowy krokodyl różańcowy jakiego widziałam na oczy. - Przedstawiła mu zwierzę niemal oficjalnym tonem, a to zupełnie jakby chciało potwierdzić jej słowa zasyczało i kłapnęło zębami na pracownika, który odskoczył przerażony. Pracownik nie miał jednak wiele czasu na namysł, gdyż zwierzę ruszyło w jego stronę, przepędzając człowieka z wybiegu. - Żadne zwierzę nie przyprawia nam tylu kłopotów, co Mały Charlie. Niszczy ogrodzenia, terroryzuje tych mniej uważnych pracowników, robi wszystkim na złość i jest w tym absolutnie cudowny! - Zachwyt wybrzmiał w jej głosie, mimo iż cały rozsądek podpowiadał, że powinna nie znosić tego zwierzaka… Pani weterynarz nie mogła jednak nic poradzić na to, że Mały Charlie skradł jej serce. Audrey oparła się o drewnianą barierkę, brązowe oczęta wlepiając w buzię swojego chłopaka. - W tajemnicy mogę ci zdradzić… - Zaczęła, delikatnie przesuwając się w jego stronę, a odrobina niepewności wybrzmiała gdzieś w końcówkach głosek, gdyż nadal nie była pewna, czy dobrze zrobiła zabierając pana Ashworth akurat do tego wybiegu. - że jak mam gorszy dzień przychodzę tu popatrzeć jak dokucza pracownikom, zawsze poprawia mi tym humor. - Przyznała z rozbawieniem, gdyż obserwowanie tak wyjątkowego w swych zrachowaniach zwierzęcia sprawiało jej naprawdę wiele przyjemności.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Przez te dni rekonwalescencji po prostu za nią tęsknił. Nie chodziło, oczywiście, o jej fizyczną obecność, bo przecież spędzali ze sobą każdą wolną chwilę w jego chatce, ale o bliskość, do której przywykł. Nie zamierzał jednak w jakikolwiek sposób dopuścić do naruszenia jej rany, więc sam nałożył sobie embargo na wszystko, co związane z bardziej odważnymi pieszczotami. Już wcześniej zarzekał się, że chętnie poczeka, bo ją szanuje. Obecnie poprzez jej ojca i pieprzniętą przyjaciółkę, która bawiła się w matkę, zweryfikował swoje poglądy, ale nadal nie dzielił się z nią tymi refleksjami, bo jak znał wrodzone ADHD panienki Clark (a mniemał, że poznał je bardzo dobrze), to był przekonany, że zaraz rzuciłaby się na niego, a jak sprawdzał ostatnio, to z kamienia nie był, więc zdecydowanie wolał utwierdzać ją w przekonaniu, że czekają.
Albo czekali, bo gdy całowała go w ten sposób, a on swoimi dużymi i koślawymi rękami stolarza przyciągał ją zachłannie do siebie, to był o krok od wywleczenia ją z powrotem do swojego samochodu i pokazania jej odpowiedniego powitania na farmie. Oszalał na punkcie tej dziewczyny i nic nie mógł na ten temat poradzić, więc może zimny prysznic w jej wykonaniu nie był wcale takim złym pomysłem.
Tak bowiem poczytywał tę całą ideę poznania Dawseya albo innego konkurenta w jego własnym środowisku. Gdyby byli na farmie Ashworthów i miałby w zanadrzu swoje alpaki, to czułby się zupełnie inaczej. Jasne, te zwierzaki raczej zalizałyby tego pajaca na śmierć, ale ich właściciel zawsze mógłby podskoczyć po widły i pokazać temu dzieciakowi, że odbierać to on może najwyżej wezwanie od Najwyższego, a nie jego panienkę. Dlatego usiłował się migać jak tylko mógł od tego spotkania, ale na widok błagalnych oczu Audrey, przestał wznosić te swoje do nieba. Skoro było to dla niej ważne, to nie było odwrotu, nawet jeśli wolałby obecnie wywozić gnój z większych zwierząt niż poznawać tego gogusia.
- Prowadź, skarbie – złagodniał, bo ostatnie czego pragnął, to zrobienie jej przykrości, a najwyraźniej na tym jej mocno zależało, więc już szukał prawicę do mocnego uścisku i niewerbalnego przekazania temu człowiekowi, że promyczkiem to on może być niedługo sześć stóp pod ziemią, więc na jego miejscu by uważał. I tak trwał w swoich myślach i uporze, że dopiero po chwili odkrył, że znaleźli się przy bramce, a nie przy wybiegu dla koali.
- Boli cię? – bardziej skupił się na grymasie na jej twarzy niż na tym, co robiła. Bał się o nią niesamowicie, a dodatkowo nadwyrężał ją tymi spacerami…
- Cholera jasna, to krokodyl! – zakrzyknął, gdy jego oczom ukazało się to kilkumetrowe maleństwo, droczące się z pracownikiem sanktuarium. - Cały czas mówiłaś o nim? – doznał podobnego objawienia jak wówczas, gdy okazało się, że dziewczyna jest w niego delikatnie wpatrzona i jego uczucia skierowane w jej stronę nie są jednostronne. Uśmiechnął się. Wiele nie wiedział o krokodylach różańcowych, ale na pewno tylko Audrey mogła go nazwać małym. Pokręcił głową z rozbawieniem i delikatnie objął ją ramieniem, gdy tak stali i patrzyli w jej zwierzątko. Powinien skrupulatnie przemyśleć randki z tą dziewczyną, bo jeśli się rozstaną, to podrzuci mu taki okaz do ogródka.
- Jesteś niesamowita, wiesz? – mruknął jej na ucho. – Tam gdzie wszyscy widzą bestię albo… cóż, starego alkoholika – wskazał palcem na siebie – ty widzisz coś pięknego – delikatnie odgarnął kosmyki włosów z jej twarzy. – To opowiedz mi, co im robi i skąd do cholery, wzięłaś pomysł, by nazwać go Charlie, bo rozumiem, że mały to tak ironicznie – zaśmiał się, kilka metrów, ostre zęby i świadomość, że gdyby byli w innym miejscu to krokodyl mógłby uznać, że przyniesiono im smakowity lunch.
Może to jest dobry pomysł na poradzenie sobie z Dawsey’em? Ciekawe, czy Charlie miał określony gust czy wszamał mięso jak leci. Bardzo był tego ciekaw.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie była pewna, czemu Jebbediah tak zareagował na jej słowa, zasiewając w dziewczynie ziarenko niepewności. Nie w stosunku do ich związku - fakt, że chciała tworzyć z nim wspólną przyszłość wydawał jej się jasny jak australijskie słońce w południe lecz w stosunku do decyzji, dotyczącej pokazania mu tego najbardziej ulubionego ze wszystkich ulubieńców. Cała ta wycieczka była dla panienki Clark niezwykle intymna, gdyż pozwalała mu poznać to, czego nie przedstawiała jeszcze nikomu, łącznie z otwartością, z jaką przyznawała się do tych wszystkich uczuć, jakie posiadała nawet do tych najmniej urokliwych stworzeń - a tego nie potrafili zrozumieć nawet jej znajomi z roku, wybierając bardziej normalne specjalizacje, powiązane z pracą z puchatymi kotkami niżli dzikimi stworzeniami. Nic więc też dziwnego, że stres mieszał się z ekscytacją gdy prowadziła swojego mężczyznę wprost do miejsca, z którego mogli obserwować jej promyczka.
- Bardziej ciągnie. - Przyznała, a fakt, że jeszcze nie do końca wiedziała jak łagodzić swoje, zwykle porywcze i spontaniczne ruchy wydawał jej się oczywistością. To szybko jednak zeszło na dalszy plan, gdyż w końcu mogła pokazać Jebowi żywą legendę Sanktuarium (przynajmniej w jej skromnej opinii). Uśmiechnęła się, gdy bystrze zauważył, że mogą właśnie oglądać krokodyla, a gdy kolejne pytanie padło z jego ust wyraz konsternacji pojawił się na jej delikatnej buzi. Audrey była do tej pory pewna, że jej słowa dotyczą któregoś ze zwierzaków. - No tak… A ty myślałeś, że o kim mówię? - Zaciekawienie błysnęło w brązowych oczętach, jakoś nie będąc w stanie dopisać do podobnego opisu kogokolwiek innego. O przyjaciołach nie zwykła mówić w podobnych określeniach, zaś samego pana Ashworth zapewne określiłaby innymi słowami, jednocześnie bardziej się przy tym rumieniąc jeśli mógłby usłyszeć podobne słowa. Ciche westchnienie zadowolenia wyrwało się z jej ust gdy ponownie znalazła się w uścisku bezpiecznych ramion, a stres powoli zaczynał opuszczać jej drobne ciałko, bo skoro jeszcze nie uznał, że jest z nią coś nie tak gdyż pała miłością do takiego stworzenia, byli na bardzo dobrej drodze.
- To tylko etykiety, a ja bardzo nie lubię ich używania… - Przyznała, rumieniąc się delikatnie na komplement, jaki powędrował w jej stronę. - Widzisz, takie krokodyle. Ludzie widzą w nich mordercze bestie i nie wiedzą, że to największe gady na ziemi, w dodatku chodzące po niej od 4 milionów lat. Krokodyle różańcowe jako jedyne są w stanie żyć również w słonych wodach, mają specjalną technikę polowania, a żadne inne zwierzę nie posiada równie silnego nacisku szczęki. W dodatku każdy ma swój charakter. Zapominają również, że większość wypadków wydarza się przez ludzką głupotę i niedoinformowanie, już pominę fakt, że prawie je wybito aby przerabiać je na torebki, a teraz są pod ścisłą ochroną… - Ciche westchnienie opuściło jej usta, gdy skończyła wypowiadać słowa z wyraźnym zachwytem. Bo fakt, że była zachwycona tymi stworzeniami wydawał jej się niezwykle oczywisty. Brązowe oczęta przeniosły się z gada wprost na buzię Jebbediaha. - Tak samo jest z tobą, kochanie. Zawsze wiedziałam, że jest w tobie o wiele więcej, niż nadana przez innych etykieta… I z każdym dniem to wszystko podoba mi się coraz bardziej. - Przyznała, wspinając się na palce aby cmoknąć go w nos. Od pierwszego ich spotkania była pewna, że kryje się w nim znacznie więcej i z każdym dniem upewniała się w tym przekonaniu, zwyczajnie zakochując się w nim po sam czubek swojej głowy. Brązowe oczęta powróciły w kierunku krokodyla, a uśmiech na jej ustach przybrał na sile.
- Powiedział mi, patrz… - Stwierdziła beztrosko, wzruszając wątłymi ramionami, po czym przyłożyła dłonie do ust. - Charlie! - Zawołała, a wielki krokodyl jak na komendę zawarczał przenikliwie po czym kłapnął wielkimi zębiskami w czasie, gdy inne krokodyle pozostawały niewzruszone. Nie wiedziała, z czego wynikało zachowanie zwierzaka, reakcja powtarzała się jednak za każdym razem, gdy padało to imię - szybko więc uznała, że krokodyl powinien je nosić. Roziskrzone spojrzenie dziewczęcia powędrowało w kierunku buzi pana Ashworth. - Najbardziej chyba lubi ich straszyć, zwłaszcza kilku za którymi nie przepada. Goni ich, syczy, wyskakuje na nich z wody… Mam kilka filmików, później ci pokażę. - Uśmiechnęła się, będąc pewną, że zdolności krokodyla najlepiej było zaprezentować, gdyż opowieści temu nie dorównywały.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Ze szwami musisz trochę bardziej uważać, kochanie – i poczuł się winny za tę chwilową lekkomyślność, gdy tak mocno ją całował bez opamiętania i bez ostrożności. Ciągle zapominał o postrzale, chcąc już nareszcie żyć normalnie ze swoją panienką Clark, ale najwyraźniej mieli jeszcze skutki tego zamieszania odczuwać przez kolejne tygodnie. Najbardziej, oczywiście, ona, choć i jego życie wykonało potężny przewrót, gdy dziewczyna postanowiła z nim zamieszkać. Jak na razie, tymczasowo, ale wiedział już, że całkiem spodobała mu się wizja powrotu do domu, w którym poza Boo czeka na niego ktoś jeszcze.
Uśmiechnął się do tej wizji, ale krokodyl skutecznie wybił mu to wszystko z głowy. Jak i jej pytanie. Wahał się, czy powinien powiedzieć cokolwiek. Niesamowite, że ten człowiek, znany wcześniej z tego, że potrafił palnąć każdą głupotę bądź wystrzelić jak z rakiety z niezręcznościami czy też groźbami spłonięcia w piekle, obecnie ważył dosłownie każde słowo. Nie chciał jej nigdy sprawiać przykrości, a na dodatek czuł się trochę jak na polu minowym, unikając odpowiedzi na te trudniejsze z pytań. Nie zamierzał jej jednak okłamywać, więc przez to wszystko na pewno nabawi się migreny i to wszystko przez to pieprzone dziecko w krainie koali.
- O tym całym Dawsey’u – machnął ręką, żeby nie myślała, że to było znaczące. Modlił się gorliwie i długo, co by dziewczyna przypadkiem nie powiązała za szybko faktów i nie doszło do niej, że tak, był zazdrosny. Na szczęście pomagała mu w tym bestia, która wyglądała na wiecznie wkurzoną i mocno głodną, więc bez trudności zwróciła jego uwagę. Jebbediah nie miał zamiłowania do zwierząt aż tak dzikich i nieokiełznanych, ale jednocześnie nie wadziły mu. Jedynie te przeklęte kangury sprawiały, że robił się zdenerwowany. Dziobak również był dla niego wytworem nie tego Boga, co trzeba. Stawiał, że ten od baptystów wymyślił to całe karykaturalne zwierzę i skutki były opłakane. Zaś krokodyl… Był cudny, zwracał jego uwagę, ale tylko na tyle, na ile cokolwiek i ktokolwiek mogło oderwać go od patrzenia na panienkę Audrey. W swoim żywiole – zarumienioną, uśmiechniętą, szczęśliwą.
- Nie rozumiem jak można nosić torebkę z gadów – aż się cały wzdrygnął, choć znał jedną osobę, którą za takie buty by zabiła niejednego drapieżnika. W porównaniu do niej Clarkówna wydawała się postacią z innej bajki. Albo tym dobrym charakterem, któremu na koniec funduje się piękny happy end. Szkoda tylko, że akurat on nie nadawał się na bycie księciem, więc gdy wspięła się na palcach i go pocałowała w nos, uśmiechnął się szeroko.
- Pani weterynarz, czyżby się pani zakochała? –
ale nie sprecyzował, czy chodzi mu o siebie czy o tego fikuśnego krokodyla, za którym posłusznie spoglądał. – W ogóle co on tutaj robi? Był ranny? – i roześmiał się, gdy zobaczył jego wielkie zębiska. – I nie boicie się, że zeżre wam któregoś z pracowników? – wskazał na mężczyznę, który z ewidentnym strachem podchodził do jej Charliego. – Ciebie nie, bo pewnie lubi ładne dziewczyny. Na takiego wygląda, wiesz? – uśmiechnął się i złapał ją za rękę. – Dziękuję, Audrey. Że mi to wszystko pokazujesz – wyjaśnił, rzadko czuł się wzruszony czy też czymkolwiek dotknięty, a dzięki niej te uczucia pojawiały się coraz częściej i choć początkowo budziły w nim strach, obecnie czuł się spokojny jak nigdy dotąd.
Oko w oko z krokodylem.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Sam fakt, że Jebbediah wykazywał chęci aby poznać jej kawałeczek świata sprawiał, że z ust panienki Clark nie schodził szeroki uśmiech będący oznaką zwykłego, prostego szczęścia jakie przepełniało ją, gdy mogła opowiadać ukochanemu o swoich zwierzątkach, które skradły jej serduszko. Nigdy nie kryła się z faktem, że jej praca była jej największą pasją… I wiedziała, że jeśli ten by tego zaakceptował, raczej mogliby zapomnieć o słodkiej wizji wspólnej przyszłości. Myśli jednak szybko poszły w odstawkę, gdy jej chłopak podzielił się z nią tym, kogo uważał za osobę przez nią opisywaną. Na tę wieść panienka Clark zwyczajnie roześmiała się dźwięcznie, wyraźnie rozbawiona podobną teorię… Bo nigdy nie przyszło jej opisywać ludźmi (nie licząc jej pana Ashworth oczywiście) podobnymi, ciepłymi epitetami.
- Nigdy nie określiłabym go takimi słowami. - Przyznała nadal rozbawiona, przesuwając smukłą dłonią wzdłuż męskiego kręgosłupa, jakby tym gestem chciała jedynie potwierdzić swoje słowa. I mimo iż korciło ją, aby podrążyć ten temat (bo myśl, że mógł być o nią zazdrosny odrobinkę jej schlebiała) odpuściła, woląc skupić się na ich wycieczce oraz Małym Charliem, którego mieli okazję oglądać. Trudno było jej ukryć zwyczajne zadowolenie spowodowane faktem, że Jebbediah jeszcze nie uznał ją za wariatkę przez to, jak opowiadała o swoim ulubionym krokodylu, miast tego drążąc temat i chyba również zaczynając pałać do niego sympatią. - Ja też nie. - Przyznała z cieniem smutku w głosie, zwyczajnie nie rozumiejąc jak można było przerabiać te piękne zwierzęta na jakąkolwiek część garderoby. Dzieliła się więc z nim swoimi przemyśleniami, chyba przy nim jedynym pozwalając sobie na tak śmiałe ich wypowiadanie, nawet jeśli gdzieś z tyłu głowy nadal pojawiał się cichy głosik podszeptujący, że nadal mogła nadejść chwila, w której jej słowa mogłyby zasiać w nim wątpliwość dotyczącą wyboru jej na swoją dziewczynę.
- A czy to nie oczywiste, panie Ashworth? - Odpowiedziała, wlepiając w niego zakochane spojrzenie brązowych ocząt. Przez kilka miesięcy podczas których Mały Charlie znajdował się w Sanktuarium dziewczyna zdążyła go pokochać niczym własne, domowe zwierzątko… Kochała również Jebbediaha, gdy jednak leżała wykrwawiając się w stodole obiecała, że powtórzy mu to w określonych warunkach. - Zaszedł za skórę kilku rybakom, którzy łowili na jego terytorium a oni uznali, że przerobią go na torebkę. Jeden stracił przedramię, drugi stopę więc skrzyknęli znajomych… - Wzdrygnęła się na samo wspomnienie tego, w jakim stanie przyjechał do niej Mały Charlie. - Składałam go pięć i pół godziny. - Przyznała, spojrzenie przenosząc na krokodyla i delikatnie uśmiechając się widząc, że z dnia na dzień ze zwierzakiem dzieje się coraz lepiej. - Wiesz, mam sposoby na takich kawalerów… Mogę pokazać ci jeden z nich. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie, a panna Clark oparła swoją głowę o ramię ukochanego. - Kiedyś się nauczą. Wielu sądzi, że jak są duzi poradzą sobie z dużymi zwierzakami, a Charlie bardzo szybko wybija im nadmierną pewność siebie. - Wzruszyła delikatni ramieniem, zręcznie pomijając fakt, że zdrowie swoich zwierząt stawiała na pierwszym miejscu. To nie było kwestią najistotniejszą, zwłaszcza teraz, gdy wypowiadał słowa przyprawiające o szybsze bicie serca oraz przyjemne ciepło rozlewające się gdzieś w jej środku. Roziskrzone spojrzenie brązowych ocząt wlepiło się w jego buzię. - Cieszę się, że chciałeś to wszystko poznać. - Przyznała, palcami niesplecionej z jego dłonią ręki łapiąc za męską koszulkę, aby przyciągnąć go do siebie i złączyć ich usta w pocałunku. Chciała, aby nie miał jakichkolwiek wątpliwości co do tego, ile to wszystko dla niej znaczyło. Do tej pory nikt z jej najbliższego grona nie wykazał choćby ułamka chęci, aby poznać to czym zajmowała się w tym miejscu i nie potrafiła słowami wyrazić, jak cholernie ciepło robiło jej się na sercu na samą myśl, że on chciał to wszystko zobaczyć. I nawet postrzelony bok nie potrafił jej powstrzymać, przed okazywaniem mu bliskości. Zwłaszcza teraz, gdy nie wisiało nad nimi żadne widmo, a uraz sprawiał, że duże dłonie stolarza rzadziej spotykały się z jej skórą.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nigdy nie sądził, że człowiekowi jego pokroju będzie trudno mierzyć się z narastającą zazdrością. Najwyraźniej jednak nie chodziło wcale o doświadczenie, choć Jebbediah początkowo przypuszczał, że z biegiem lat tak trywialne emocje muszą ustąpić rozumowi, który może był prosty jak budowa cepa (zwłaszcza u niego), ale zakładał, że skoro dziewczyna z nim jest, to oznacza to właśnie tyle, że chce z nim być i nie trzeba mieszać do tego żadnych podgatunków, zwłaszcza takich lichych jak ten goguś. Mimo wszystko, gdy miał jednak do czynienia z sercem i nieznanymi dotąd uczuciami, okazywało się, że skupiał uwagę na tym, że ów pasjonat koali z nią pracuje i że to z nim zakłada swój pierwszy biznes. Stąd już było krótko do wzajemnych krachów i sukcesów, okupionych butelką dobrego wina i nareszcie zdradą.
Tak, znał Audrey i wiedział, że nie jest zdolna do skrzywdzenia kogokolwiek, człowieka czy zwierzęcia w ten sposób, ale czy ktokolwiek chciałby zostać w związku z czystej litości bądź dobrego serca? Odpowiedź, która przychodziła mu do głowy, nijak się miała z jej szczerym śmiechem, na który musiał odetchnąć z ulgą.
- Nie róbmy z tego wielkiej sprawy, co? – zastrzegł, bo nie chciał, by myślała, że jest zaborczym zazdrośnikiem, choć na pewno nie czuł się absolutnie pewny, ale niewiele wspólnego miała z tym ona, raczej rozmowa z Eve w szpitalu wytrąciła go z przyjemnego i błogiego stanu czystego zakochania. Bardzo chciałby odwrócić bieg wydarzeń i przestać się obwiniać, ale najwyraźniej jeszcze nie był gotów, zwłaszcza gdy Audrey nadal toczyła wojnę podjazdową z ojcem, a oni beztrosko oglądali sobie zwierzaki.
Albo to jedno, konkretne bydlę, które kłapało na niego zębiskami i powoli zdobywało jego sympatię. Właśnie dlatego, że obaj byli kompletnie niezrozumianymi przez społeczeństwo jednostkami, choć musiał przyznać jedno temu skurwysynowi – miał znacznie lepszy arsenał obrony niż Ashworth, który uzbrojony był jedynie w widły i zasieki, które budował nieustannie na granicy swojej farmy. Oficjalnie, by strzec się przed dzikimi zwierzętami, ale każdy kto znał Jeba nieco dłużej (w tym panienka Clark), wiedział, że akurat fauna zawsze mu sprzyjała. To ludzie byli od dawna wrogami jego pokręconej rodziny i dziedziczonej klątwy, która miała dopełnić się już za siedem lat.
Robił wszystko, by to były najszczęśliwsze wiosny w jego życiu i gdy tak patrzył na swoją dziewczynę, musiał przyznać, że powoli zaczynało mu się to udawać.
- Wiesz, mówiłem o małym krokodylku – droczył się z nią i kiwnął głową, gdy podzieliła się z nim swoją opowieścią. Tak jak myślał, ludzie byli absolutnie nieznośni, pazerni i nie szanowali tego, co tak naprawdę zostało im ofiarowane przez Pana na wieczne posiadanie. Z tym, że chyba mimo biblijnych założeń Jeb był nieco bardziej zielony i sprzyjał ekologom, którzy nakazywali korzystać z dóbr ziemskich w sposób mądry i wyważony. – Gdzie go w końcu wypuścicie? Jest cudowny, ale chyba wolałbym go nie spotkać na spacerze – zaśmiał się. On też był duży i zazwyczaj emanował ogromną pewnością siebie, ale jednocześnie nie był kretynem i zdawał sobie sprawę, że z takimi bestiami nie powinno się zadzierać. Sympatia sympatią, ale był bardzo przywiązany do swojej ręki, która właśnie znalazła się na plecach Audrey i powoli droczyła się z jej sweterkiem, podczas gdy jej właściciel całował ją zachłannie. Tęsknił za nią, a ostatnie wydarzenia w stodole sprawiły, że najchętniej schowałby ją u siebie przed całym światem, ale nie było to żadne rozwiązanie, więc westchnął i odsunął się od niej z kaprysem na pełnych ustach.
- Szwy – wyjaśnił krótko, robił tak już od dłuższego czasu, bo bał się śmiertelnie o powikłania po postrzale i wbrew temu klekotaniu Paxton umiał się nią zająć jak nikt inny. – Chodź, kochanie, rozpiszesz wszystko i wrócimy do domu, żebyś się położyła, bo zaraz słońce będzie nieznośne – nie brzmiało to może najbardziej romantycznie, ale pieprzył wzniosłe banały, byle by tylko dziewczyna doszła do siebie, a on jej wszystko inne wynagrodzi.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ