Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Pik. Pik. Pik...
Miarowy dźwięk aparatury monitorującej funkcje życiowe rozbrzmiewał w sterylnym pomieszczeniu, boleśnie przypominając o upływie czasu. A ten dzisiejszego dnia posiadał niezwykłą wartość, zapisaną w życiu jednego z jej podopiecznych. Problem polegał na tym, iż zwierzę od początku zdawało się nie chcieć współpracować, spędzając sen z powiek młodej pani weterynarz. Zwierzę pod jej opieką znajdowało się już od kilku lat i mimo iż już dawno winno być w pełni zdrowia, tak co chwila ponownie lądowało w jej niewielkim gabinecie. Ciche westchnienie wyrwało się z ust Audrey, skupionej w pełni na przeprowadzanej operacji. Powinno pójść gładko, bez jakichkolwiek komplikacji - tego była pewna jeszcze dwie godziny temu, gdy przygotowywała młodego psa dingo do zabiegu. Teraz jednak powoli zaczynała w to powątpiewać, mimo iż wszystkie, wykonane wcześniej badania, cała wiedza jaką w sobie posiadała właśnie na to wskazywały. Zabieg nie prosty, lecz pozbawiony jakichkolwiek problemów; półtorej godziny na sali operacyjnej, tydzień rehabilitacji oraz kolejne kilka miesięcy obserwowania wesołego zwierzęcia podczas codziennych obchodów, zupełnie przypadkowo przedłużających w jego otoczeniu. Nie powinna się przywiązywać, doskonale o tym wiedziała. Przywiązanie do pacjenta, zwłaszcza będącego dzikim zwierzęciem, zawsze kończyło się bólem oraz tęsknotą, przygłuszającymi nawet szczęście z doprowadzenia zwierzęcia do pełni zdrowia. Czasem jednak i w życiu zawodowym Audrey Bree Clark kierowała się bardziej sercem niż rozumem, pozwalając pacjentowi skraść kawałek jej serca. I tak było tym razem, gdy czarne ślepia utkwiły w jej buzi, Audrey już wiedziała, że nie będzie jej łatwo rozstać się z akurat tym podopiecznym.
Pikpikpikpikpik...
Aparatura przyspieszyła, zwiastując problemy, w której w pierwszej chwili pani weterynarz nie chciała uwierzyć. Nie tak powinno być; nie do takiego rozstania miało między nimi dojść. Marzyła, że pewnego dnia dingo wróci na wolność, a ona podczas każdego powrotu do domu, żywić będzie nadzieję iż przypadkiem napotka te same czarne ślepia - szczęśliwe i wolne, a teraz... Umierał. Na jej stole operacyjnym, pod jej dłońmi, jak zawsze starając się być na przekór jej zaleceniom. Szybko odsunęła panikę na bok wiedząc, iż z nią nic nie zdziała, by przejść do doskonale wyuczonego działania.
- Nie, nie, nie, nie! - Wysyczała wściekle, próbując zatamować krew pryskającą na błękitny fartuch. To nie mogło się tak skończyć. Nie mogła do tego dopuścić...
Pół godziny później wiedziała już, że zrobiła wszystko co mogła. I że to wszystko - badania, próby oraz starania poszły na marne, gdy ulubiony podopieczny wydał na świat ostatnie tchnienie, podłączony do medycznej aparatury. Pierwszy raz przyszło jej doświadczyć śmierci czworonogiego pacjenta; pierwszy raz nie udało jej się pomóc, zawodząc, gdy zwierzęce życie wyślizgiwało się z jej dłoni. Niczym zaprogramowany robot wypełniła potrzebną dokumentację, by na miękkich nogach wyjść przed budynek w którym przeprowadzała zabiegi. Potrzebowała powietrza; promieni słońca tańczących na jej skórze oraz kilku głębokich oddechów, aby przyswoić do wiadomości to, co akurat się wydarzyło. Ułożyć wszystko jakoś w głowie. Droga rozmywała się jej przed oczami, gdy szła w kierunku ulubionej ławki, nadal ubrana w fartuch splamiony brunatną, zwierzęcą krwią. Nie zwykła wychodzić w takim stanie, zawsze dbając, aby to co wydarzyło się na sali właśnie na niej pozostawało, tym jednak razem potrafiła skupić się jedynie na drzwiach oraz dziwnym pragnieniu ucieczki; oderwania się od zeszłych wydarzeń. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy drżącymi dłońmi próbowała zapalić trzymanego między pełnymi wargami papierosa.
Raz. Drugi. Cholera. Trzeci. Czwarty. Udało się.
Papierosowy dym nieprzyjemnie drapał podniebienie , wywołując krótki, duszący kaszel. Nie zwykła palić, nie licząc tych rzadkich chwil podczas imprez ze znajomymi, gdy pragnienie dymu podsycał buszujący w żyłach alkohol. Teraz jednak... potrzebowała tego. Zajęcia dla ciągle drżących dłoni; skupienia dla otępiałego umysłu. Czegoś, co przekieruje myśli na inny tor. Zawiodła. Spaprała robotę w przypadku, którego spaprać nigdy nie powinna; którego nie mogła spaprać, choćby przez sentyment oraz sympatię, jaka czaiła się w niej względem młodego psiaka. Poczucie smutku oraz beznadziei przepełniło serce Audrey Bree Clark mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. I mimo iż nie zwykła płakać z powodu niepowodzeń, czuła teraz jak brązowe oczy pokrywają się nieprzyjemną, odrobinę szczypiącą, wilgocią, która po ledwie kilku uderzeniach serca pokryła również zaczerwienione policzki, przysłaniając wizję brunetki. Nie powinna płakać; nie powinna okazywać podobnych emocji zwłaszcza tu, w pracy, gdzie podobne zachowania jawiły się jako niezwykle nieprofesjonalne. Nie potrafiła jednak powstrzymać kolejnych łez napływających do jej oczu, nie umiała odgonić od siebie smutku.
To będzie tylko chwila... Tylko jedna, krótka chwila słabości... Nikt nawet nie zauważy.
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
onkolog — w szpitalu w cairns
38 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
jednak przeczuwam powoli, że zacznie pierś moja bić i marzę o ludzkiej doli, chcę kochać, cierpieć, żyć
001.
since the day i saw you
i have been waiting for you
{outfit}
Często zastanawiał się czy jest dobrym człowiekiem. Czy jest wystarczająco dobrym człowiekiem by zasługiwać na odrobinę szczęścia i radości. Myślał o tym czy jakaś wina nie leży w nim, czy po prostu ma tak cholernego pecha w życiu, że stracił tak wiele. Czy może oczekiwał od życia czegoś wielkiego, nie zwracając uwagi na to, co otrzymywał. Może nie był wdzięczny za to, co miał, a przecież miał wiele, prawda? Miał Wandę, piękną, kochającą Wandę. Miał dziecko w jej brzuchu, którego się obawiał, ale który wyzwalał w nim jakąś radość. Miał mały dom, który uwielbiał. I miał swoje koale, które traktował jak własne dzieci. Kochał siadać w klatce i je przytulać, kochał je karmić, kochał owijać im chore łapki bandażami, kochał sprzątać ich wybiegi, kochał tam bywać. Nie wiedział czy jest to spowodowane rzeczywiście tymi zwierzętami czy był inny powód. Czy powód miał piękne brązowe oczy, które śmiały się w tak wyjątkowy sposób? Nie miał pojęcia. Nie wiedział też czy to w porządku wobec Wandy, że myśli o innej kobiecie w taki sposób, ale już nie raz łapał się na tym, że opierał się o łopatę i przyglądał Audrey z nieukrywaną fascynacją, kiedy wpadała zerknąć czy jego zwierzaki są w dobrym stanie. Czasami zaglądał przez okno do jej gabinetu albo chodził na inne wybiegi, by odrobinę dłużej na nią popatrzeć. Na jej uśmiech, który go czarował. Później łapał się na tym, że to nie w porządku i uciekał do swoich obowiązków albo do domu. Nie znosił tego, co się z nim wtedy działo, bo przecież kochał Wandę najbardziej jak się dało, a nawet ona nie mogła sprawić, by na jego twarzy pojawił się aż tak szeroki uśmiech. Kiedy powiedziała mu o ciąży posępniał częściej. Nie było to spowodowane faktem, że się nie cieszył. Bynajmniej. On się zwyczajnie bał. Robił się zielony ze strachu, bo na myśl zaraz przychodziła mu Lily i jej króciutkie życie. Później przypominał sobie byłą żonę i nakręcał się spiralą negatywnych zdarzeń w jego życiu. Teraz też to robił. Karmił koalę i na moment zatrzymał się, by znów wrócić do przygnębiającej przeszłości. Łzy zakręciły mu się w oczach na myśl o Lily. Otrząsnął się szybko. Musiał odnaleźć Audrey. Natychmiast. Musiał spojrzeć na jej roześmianą twarz, by na moment zapomnieć. Nie spodziewał się zobaczyć jej w takim stanie. Nigdy nie zamienili więcej niż paru zdań i nie sądził, żeby teraz również chciała mu się zwierzać, a mimo to usiadł obok i spojrzał na nią. Chciał zetrzeć jej łzy z policzków, ale powstrzymał się. Zacisnął dłonie w pięści, by nie zrobić żadnego fałszywego ruchu. - Mogę ci jakoś pomóc? Chcesz pogadać? Oprzeć się o ramię albo pomilczeć? - zapytał po prostu bez żadnych zbędnych wstępów.
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Chwila słabości eskalowała do momentu, gdy brunetka nie potrafiła zapanować nad łzami, wypływającymi z jej ciemnych oczu. Wiedziała, że nie powinna się rozklejać. Nie mogła tego robić. Nie w pracy, nie w miejscu, gdzie ktoś mógłby ją zobaczyć. I mimo iż starała się nad sobą zapanować, zwyczajnie nie potrafiła tego zrobić, jakby puściły jej jakieś wewnętrzne hamulce. Pogrążona w mieszaninie dziwnych emocji nawet nie zauważyła, gdy ktoś pojawił się w zasięgu jej zapłakanego wzroku. Drgnęła, gdy znany głos doleciał do jej uszu, niemal natychmiastowo unosząc smukłą dłoń do policzka, aby zetrzeć ślady wilgoci znaczące delikatną skórę, nie chcąc aby on oglądał ją w takim stanie. - Ja? Och, to... to nic... Coś wpadło mi do oka... - Skłamała odruchowo, uciekając brązowymi tęczówkami gdzieś na bok by ostentacyjnie przetrzeć palcami powieki. Nie mieli okazji lepiej się poznać, zamienili ze sobą ledwie kilka zdań, coś jednak w jej środku skręciło się, gdy brązowe oczęta niepewnie powędrowały w kierunku siedzącego obok mężczyzny. Czy był w stanie przejrzeć jej kłamstwo? Audrey była niemal pewna, iż nie miałby z tym większego problemu, nawet jeśli ich interakcje mogłaby wyliczyć na palcach smukłej dłoni. Nie była w stanie wytłumaczyć skąd to uczucie i nie miała zamiaru tego dociekać - nie teraz, gdy wrzuty sumienia zalęgły się gdzieś z tyłu głowy, nieprzyjemnie wgryzające się w myśli. Ciche westchnienie uleciało z dziewczęcej piersi, a niepewne spojrzenie skrzyżowało się z niebieskimi tęczówkami. Ładnymi, przywodzącymi na myśl ocean podczas słonecznego dnia. Audrey z zaskoczeniem odnotowała, iż właśnie takie lubi dziś najbardziej.
- Ja… Przepraszam, to było kiepskie kłamstwo.- Zaczęła niepewnie, nieśmiało; z trudem utrzymując bezpośrednie spojrzenie. Nie zwykła się zwierzać; wypowiadać tego, co czaiło się gdzieś w zakamarkach jej głowy, lecz jego towarzystwo zdawało się być pozbawionym tej dziwnej niezręczności. Wręcz przeciwnie - było w nim coś, co sprawiało, że nie chciała snuć sieci niewielkich kłamstewek. Zupełnie jakby trwał obok od dawna, przełamując dawne bariery. Drobna dziewczyna podciągnęła nogi ku górze, by oprzeć pięty o siedzisko ławki, dłonie zaplatając wokół własnych nóg, w bezwiednym odruchu.
- Chyba sama nie wiem, czego teraz chcę, ani co mogłoby mi pomóc, wiesz? - Wyznała szczerze, spojrzenie przenosząc przed siebie, nie blokując go jednak na żadnym, konkretnym obiekcie. Ciche westchnienie ponownie opuściło jej pierś gdy wahała się nad kolejnymi słowami.
- Dawsey, prawda? - Upewniła się, nie chcąc popełnić faux pas w momencie, gdy tym momencie. Postać opiekuna koali intrygowała w zasadzie od pierwszego, dłuższego spojrzenia jakie poczuła na swoich plecach. Czuła je za każdym razem, za każdym razem finalnie rezygnując ze śmiałych idei. - Zawiodłeś kiedyś kogoś? Ale tak bardzo, bardzo? Na całej linii, że ta osoba straciła coś niezwykle ważnego? - Spytała, spojrzenie miękko ponownie lokując na buzi jej towarzysza. Kłamstwo nie wchodziło w grę, czuła gdzieś w środku iż nie było to rozwiązaniem, obawiała się jednak że posępna prawda dzisiejszego dnia zniechęci go bądź wystraszy. - Mi po raz pierwszy zdarzyło się to kilka minut temu... I trochę nie wiem, w jaki sposób to przegryźć. - Dodała niepewnie, dokładnie oraz ostrożnie wypowiadajác każde, kolejne słowo, z badawczym spojrzeniem utkwionym w jego buzi. Czy aby nie powiedziała za dużo? Czy w ogóle powinna napominać o tej kwestii? Chciała z nim porozmawiać, nadal jednak nie była pewna, czy mogła uchylić rąbka tajemnicy powiązanego z przeszłymi wydarzeniami. Potrzebowała zachęty, niewielkiego, subtelnego zapewnienia, iż i on chce zgłębić się z nią w podobną rozmowę.

dawsey carleton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
onkolog — w szpitalu w cairns
38 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
jednak przeczuwam powoli, że zacznie pierś moja bić i marzę o ludzkiej doli, chcę kochać, cierpieć, żyć
Cóż, każdy je miewał. Dawsey był ekspertem, jeśli chodziło o chwile słabości. Owszem, nie czuł się z tym dobrze, zwłaszcza w momentach, które nie były odpowiednie, ale wiedział, że jeśli nie dokona swojego rytuału, nie przestanie zagłębiać się w myślach. Przeszłość potrafiła zaskoczyć go znienacka. Zazwyczaj liczył do dziesięciu albo negatywne wspomnienie starał się zastąpić pozytywnym. Nie zawsze zdawało to egzamin, ale próbował. Nie potrafił się przemóc, by z kimkolwiek o tym porozmawiać. W końcu nie zrobił tego ze swoją żoną, więc jakim cudem miałby porozmawiać chociażby z Wandą albo terapeutą? Wanda wiedziała, co nieco o jego życiu, ale Dawsey rzadko zagłębiał się w emocje. Po prostu przedstawił swoje życie jako suche fakty, jakby zupełnie się nimi nie przejmował. Było odwrotnie, ale nigdy nie mówił o tym na głos. Na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby uporał się z przeszłością, ale im częściej tak mu się wydawało, tym bardziej uświadamiał sobie, że tkwi w błędzie. Wszystkie straty w jego życiu nadal cholernie dawały mu w kość i nie sądził, żeby kiedykolwiek mogła nastąpić poprawa. Jedyny plus, jaki z tego wynikał był taki, że Dawsey stał się bardziej empatyczny. I teraz również odczuł potrzebę wsparcia Audrey. Może nie tylko dlatego, że była człowiekiem, ale była też kimś dla niego ważnym. Nie wiedział, czy możliwe było określanie jej mianem ważna, ale właśnie tak czuł, bo przyprawiała go sobą o uśmiech, a on naprawdę cholernie tego potrzebował. Skinął głową. Nie chciał na nią naciskać, ale nie przestał się jej przyglądać. Po prostu siedział obok i czekał aż poczuje, że to odpowiedni moment. A nawet, jeśli miała go nie poczuć, to trudno. Nadal zamierzał stać tu jak kołek i przynajmniej milczeniem spróbować dodać jej otuchy. - Nie będę zaprzeczał - odpowiedział z lekkim uśmiechem, który miał jej zasugerować, że nie jest tym specjalnie dotknięty. W rzeczywistości byli nieznajomymi. Dobrze, byli znajomymi z pracy, ale to tyle. Dawsey jednak nadal nie mógł oprzeć się wrażeniu, że znają się znacznie dłużej. Wiedział, że to niemożliwe, pamiętałby, po prostu czuł z nią jakąś dziwną… więź? Bliskość? Nawet nie potrafił tego sensownie nazwać, ponieważ to wszystko wydawało mu się absurdalne. - A ty Audrey? - zapytał. Miała piękne imię i nawet chciał to powiedzieć, ale nie wiedział, czy to na miejscu. Zrezygnował. Jej pytanie sprawiło, że poczuł ogromną gulę w gardle. Nie chciał na nie odpowiadać. Nikomu innemu by tego nie zrobił. Nie powiedziałby, że tak, tak właśnie było. - Zawiodłem wiele razy tak, że nie wiem, czemu piekło jeszcze mnie nie pochłonęło - powiedział, ale nie wdał się w żadne szczegóły. Automatycznie przypomniał sobie Lily, później swoją żonę, szpital, Wandę, którą przecież też niejednokrotnie zranił. A ona jednak cały czas przy nim tkwiła. - Myślę, że nie zrobisz tego od razu, ale musisz wybaczyć samej sobie, bo w ten sposób nigdy nie ruszysz naprzód - odpowiedział. Czy to oznaczało, że on wybaczył samemu sobie? Na pewno nie. Więc czy ruszył naprzód? Nie był pewien. Zmiana pracy i nowy związek powinno określać się tym mianem, ale Dawsey jeszcze nie opuścił przeszłości.
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Kąciki ust panny Clark uniosły się nieznacznie ku górze, sama nie była jednak pewna, czym było to dokładnie spowodowane. Może towarzystwem, może faktem, iż nie zawiodła go niewielkim kłamstewkiem, a może niewielką nicią porozumienia, jaka między nimi się nawiązała o ile można w ogóle było to nazwać nicią porozumienia? Nie była pewna, to jednak zdawało się nie mieć w tym momencie większego znaczenia, jakoby cokolwiek po za obecną sytuacją zeszło odrobinę na dalszy plan, łącznie z tragedią, jaka miała miejsce jeszcze kilka chwil temu, mimo iż jej reminiscencje nadal wybrzmiewały gdzieś z tyłu jej umysłu.
Brunetka kiwnęła delikatnie głową w potwierdzeniu, upewniając mężczyznę w przekonaniu iż nie pomylił się co do jej imienia. Czerwone, podpuchnięte od płaczu oczęta nieśmiało ulokowały się na buzi jej niespodziewanego towarzysza, w nienachalnym oczekiwaniu na... W zasadzie, nie była dokładnie pewna, na co. Pytanie jakie mu zadała należało do kategorii tych, odrobinę intymnych i nie była pewna, czy on będzie chciał zgłębić się w ten temat akurat z nią. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy wątłe ramiona trochę mocniej owinęły się wokół jej własnych nóg.
- Ponoć piekło to pojęcie względne, a los bywa nieprzewidywalny... - Wymruczała nieco ciszej, nie chcąc jednak podważać jego przekonania swoimi rozważaniami. Audrey Bree Clark była kobietą szczerze przekonaną co do istnienia przewrotnej siły znanej pod mianem losu, którą obwiniała za te wszystkie spontaniczne impulsy, jakie pchały ją do najróżniejszych (nieraz nawet nierozsądnych) działań. Te jednak nie zawsze kończyły się w negatywny sposób, nie raz przynosząc również wiele zaskakująco dobrych zbiegów okoliczności.
- A Tobie udało się już sobie wybaczyć czy jeszcze z tym walczysz? - Spytała miękko, przyciszonym głosem, brązowe oczęta lokując w buzi towarzysza, dokładniej się jej przyglądając. Był przystojny, to musiała mu przyznać, nie była jednak pewna, czy bardziej przypadł y jej do gustu jego przyjemne rysy twarzy czy bystre oraz odrobinę tajemnicze spojrzenie. Musiał coś skrywać, z pewnością... Audrey nie posiadała jednak jeszcze odwagi, aby spytać co to jest. Kolejny impuls przebiegł dziwną elektrycznością pod jej skórą, wywołując potrzebę jednego, konkretnego ruchu. Nie zwykła robić podobnych rzeczy. Nie w momencie, gdy nie przyszło jej dobrze poznać, drugiej osoby teraz jednak... Miała wrażenie, że mogła na to sobie pozwolić, choć nie była w stanie tego wytłumaczyć.
Serce dziewczęcia przyspieszyło, pompując po żyłach krew zmieszaną z czymś, na wzór adrenaliny gdy nieśmiało podejmowała się działania, wywołanego impulsem losu. Ostrożnie, w obawie przed spłoszeniem jej towarzysza, przesunęła się odrobinę na ławce w jego stronę. Centymetr po centymetrze, niepewnie, speszona dziwną elektrycznością która przebiegała gdzieś po powierzchni jej skóry, za każdym razem gdy dzieląca ich odległość zmniejszała się. A gdy była już u celu, niemal stykając się z nim ramionami, nieśmiało oparła głowę o męskie ramię, przymykając brązowe oczęta.
- Ja... - Zaczęła, chcąc jakoś wytłumaczyć swoje zachowanie, nie potrafiła jednak odnaleźć odpowiednich słów, by wytłumaczyć swoje zachowanie. Dziura widniała w jej umyśle, więc miast mówić zwyczajnie przesunęła głowę do wygodniejszej pozycji. Przyjemne ciepło rozlało się gdzieś po jej wnętrzu, zachęcając do uchylenia rąbka tajemnicy, skuszona wizją spokoju. - Ulubiony pacjent zmarł mi na stole... Nigdy wcześniej nie miałam takiej sytuacji i... - Czuła, jak łzy ponownie napływają do jej oczu, urwała więc w pół zdania mając nadzieję, że Dawsey zwyczajnie zrozumie.

dawsey carleton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
onkolog — w szpitalu w cairns
38 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
jednak przeczuwam powoli, że zacznie pierś moja bić i marzę o ludzkiej doli, chcę kochać, cierpieć, żyć
Poczuł ulgę, kiedy delikatnie się uśmiechnęła. To sprawiło, że on również to zrobił. Oznaczało to, że jego obecność tutaj nie była tak zupełnie bezużyteczna. Za wszelką cenę nie chciał taki być. Nikomu niepotrzebny. Po tym, co stało się w jego życiu, po odejściu żony i po tym jak bardzo zniszczył ich małżeństwo bał się, że wydarzy się to znowu. Że zawiedzie kolejną osobę. Ale teraz się cieszył. Egoistycznie, ale cieszył się, że może być oparciem akurat dla niej. Dla kogoś, kto nieświadomie był oparciem dla niego. Kto każdego dnia sprawiał, że jedno spojrzenie na jej uśmiechniętą twarz, dawało mu nadzieję na lepiej.
- Tak, chyba masz rację. To znaczy, po tym wszystkim mam wrażenie, że piekło jest tutaj, więc chyba skłamałem. Pochłonęło mnie - odpowiedział, ale nie miał zamiaru wchodzić w szczegóły. Mówienie ogólnikowo o swoim życiu było jego sposobem na odsunięcie tamtych wydarzeń. Nie miał zamiaru ponownie się w nie zagłębiać. A tym bardziej nie teraz, kiedy to on miał pocieszać Audrey. Nie ona jego. Zresztą, żadne słowa nie mogły być dla niego pocieszeniem, żadne czyny. Nic. Nie istniało na świecie nic, co mogłoby go ukoić. Powrót Lily? Owszem, ale to było nieosiągalne. Dlatego pokręcił głową. - Chyba nie. Nie. Gdybym sobie wybaczył, pewnie nie byłoby mnie tutaj - odpowiedział. Pewnie byłby w szpitalu. Tak zakładał, że wróci do szpitala, kiedy sobie wybaczy. Kiedy będzie w stanie przeprosić lekarzy-kolegów, których obwiniał, kiedy będzie mógł pomóc swoim pacjentom, kiedy operacje przestanie traktować jako jestestwo. Mógł leczyć bez tego, ale nie potrafił się przemóc. Jakby szpital i Lily byli jakąś symbiozą, szpital i jego żona, szpital i jego niepowodzenia? Sam nie potrafił tego wytłumaczyć. Westchnął cicho, kiedy położyła głowę na jego ramieniu. Ale bynajmniej nie było to westchnienie ze zmęczenia czy złości. Bardziej z radości? Ulgi? Chwycił jej dłoń. Sam nie wiedział dlaczego. Tłumaczył to sobie chęcią dodania jej otuchy, ale mógłby przysiąc, że jego serce przyspieszyło. Oczywiście, nie miał zamiaru o tym wspominać. Nikomu. Ale spodziewał się takiej reakcji. - Cierpisz - dokończył i delikatnie ścisnął jej dłoń. - To zrozumiałe, wiesz? Wybrałaś ten zawód, żeby pomagać za wszelką cenę, ale czasami to nie wystarcza. Powiem coś oklepanego, ale tak jest lepiej. Pomyśl, że dla twojego przyjaciela tak jest właśnie lepiej. - Właśnie zdał sobie sprawę, że nie był dobrym pocieszycielem. Nie powiedział, że wszystko będzie dobrze, choć chyba powinien, prawda?
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Dawsey Carleton był tym, kogo potrzebowała w tym momencie, chwilę po paskudnej przegranej, gdy czarne chmury zebrały się nad jej głową w okrutnym wyjątku losu. Było coś w nim, w spojrzeniu jego oczu oraz uśmiechu w jaki układały się jego usta co rozjaśniało chmury; sprawiało, że atmosfera stawała się lżejszą przynosząc ukojenie cierpiącemu sercu.
A gdy jego słowa dotarły do jej uszu, panna Clark zmarszczyła brwi w wyrazie szczerego zaskoczenia. Słowa jakie wypowiadał były... niepokojące oraz w pewnym stopniu zwyczajnie smutne. Nie wiedziała, przez co musiał przejść, lecz wszystko wskazywało na to, iż miał za sobą tragiczne doświadczenia, nie pozwalające mu dostrzec piękna otaczającego go świata.
- Dawsey’u Carleton, nie pozwolę ci mówić, że żyjemy w piekle. - Zapowiedziała niemal oficjalnym tonem, ocierając wierzchem dłoni resztkę łez, jaka czaiła się w brązowych oczach. Audrey należała do osób potrafiących zachwycić się nawet najmniejszym szczegółem, który większość spojrzeń z pewnością by pominęła. I gdzieś w środku poczuła potrzebę misji, mającej na celu trochę poprawić samopoczucie towarzyszącego jej mężczyzny, ukazując mu skrawki swojego zachwytu. Smukła dłoń powędrowała do kieszeni fartucha, by w przepastnych kieszeniach odnaleźć niewielki notatnik oraz długopis. - Trzymaj, jakbyś miał kiedyś czas, z przyjemnością spróbuję ci pokazać, że trochę jeszcze nam brakuje do piekła. - Nieśmiała, luźna propozycja powędrowała w jego kierunku wraz ze skrawkiem papieru z zapisanym jej numerem telefonu trzymanym w odrobinę drżącej dłoni. Nie sądziła, żeby się zgodził... A raczej logika podpowiadała jej, że raczej nie było to odpowiednią formą zaproszenia, mimo iż serce aż rwało się by spełnić cichą obietnicę, podrzucając coraz to nowsze pomysły na jej realizację.
Brązowe oczęta utkwiły w przystojnej twarzy. Przez chwilę przyglądała się jej, by w końcu uciec wzrokiem gdzieś przed siebie. - To smutne, wiesz? Że nadal mierzysz się z przeszłością i nie możesz pójść do przodu... Mam nadzieję, że kiedyś to ci się uda. - Wypowiedziała szczerze, naprawdę chcąc, aby udało mu się uwolnić od wszelkich demonów, niezależnie od tego jaką formę przybierały. Chwilę później delikatny rumieniec przyozdobił jej lico, gdy spojrzenie uparcie tkwiło gdzieś w przestrzeni. - Ale cieszę się, że tu jesteś. - Wyrwało się z jej ust, a Audrey nie była pewna, czy bardziej ma na myśli Lorne Bay, Saktuarium czy fakt, że siedział tu teraz obok niej, gdy białka jej oczu nadal były zaczerwienione od płaczu, a ona mierzyła się z czymś, czego nie przyszło jej wcześniej doświadczyć.
Uśmiech wyrysował się na pełnych wargach gdy poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni. Odruchowo splotła swoje palce z jego palcami, delikatnie sunąć kciukiem po wierzchu męskiej dłoni. Cierpisz padło z jego ust, a ona nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła tym słowom pewna, iż nie musiała nic mówić, zupełnie jakby czytał w jej emocjach bez większego problemu... Lecz czy to oznaczało, że był w stanie poczuć również tę całą mieszaninę, jaka wiązała się z jego bliskością?
- Rok walczyłam o jego życie... Cholera, nawet puszczałam mu filmy dokumentalne z nadzieją, że zapragnie wrócić na wolność... Ale on chyba się poddał, wiesz? Od kilku tygodni był jakiś przygaszony, zupełnie jakby zdecydował, że nie chce już dłużej żyć... Jestem na niego zła. I czuję się winna, że nie zrobiłam więcej, nawet jeśli tak faktycznie mogło być lepiej. - Mówiła cicho, niemal wprost do jego ucha, jakby obawiała się, że ktoś inny mógłby usłyszeć szczere słowa przeznaczone tylko dla niego, gdy ciepły oddech muskał męską skórę. Nie puściła jego dłoni, zupełnie jakby dotyk miał sprawić, że poczucie smutku oraz winy będą odrobinę znośniejsze w tych pierwszych chwilach.

dawsey carleton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
onkolog — w szpitalu w cairns
38 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
jednak przeczuwam powoli, że zacznie pierś moja bić i marzę o ludzkiej doli, chcę kochać, cierpieć, żyć
Gdyby powiedziała to na głos, nie uwierzyłby. Na pewno nie był człowiekiem, który potrafił przegonić czarne chmury. Był facetem, który je sprowadzał. Teraz wyjątkowo bardzo próbował zrobić coś odwrotnego i ucieszył się, widząc jaki skutek to przynosi. Tyle, że wiedział, że prędzej czy później coś zepsuje. Wiedział, że pewnego dnia Audrey Bree Clark spojrzy na niego tak, jak wiele osób w jego życiu i po prostu odejdzie. - To dobrze, że tak nie uważasz - odpowiedział. To znaczy, że jej życie było dobre, miała jeszcze dużo nadziei i radości, której jemu już brakowało. Nie zamierzał dawać jej wykładu, dlaczego jego zdanie jest właśnie takie, bo to oznaczałoby odsłonięcie się w wielu kwestiach, o których mówić nie zamierzał. Już nigdy i nikomu. Wziął od niej karteczkę i przeczytał numer kilka razy, by wyrył mu się w pamięci, a następnie włożył ją do kieszonki koszuli flanelowej, którą miał na sobie. Chciał pamiętać ten numer, by w złych momentach móc z nią porozmawiać. Nie miewał ostatnio takich, ale właśnie dała mu świetny pretekst, by mógł do niej zadzwonić. Mogła mu udowodnić, że nic nie jest stracone, a świat, który go otacza nie jest piekłem. Chyba w rzeczywistości sam w to nie wierzył, ale zarzekał się, że jest odwrotnie, bo to by oznaczało, że śmierć Lily nie miała żadnego znaczenia. A przecież miała i to ogromne. Wpływ jaki na niego wywarła sprawił, że już nigdy nie chciał być szczęśliwy. I właśnie to tworzyło jego piekło na ziemi. Ta niechęć, jakaś idiotyczna kara, którą sobie zadał. Zdarzały się jednak momenty, kiedy szczęście powracało, a wtedy miewał wyrzuty sumienia i znów uważał świat za piekielny. Koło się zamykało.
Wzruszył ramionami, bo nie chciał zagłębiać się w ten temat. Być może tak się stanie, a może nie. Był już zmęczony tym wszystkim, ale nie miał też siły, by spróbować o siebie zawalczyć. Czuł, że na to nie zasługuje.
Nic dziwnego, że w głowie nazywał ją słońcem. Bo właśnie powiedziała coś, czego nikt nie powiedział mu od bardzo dawna. Uśmiech wpłynął mu na twarz. Naprawdę szczery i bardzo szeroki. - Bardzo chciałem to usłyszeć, wiesz? To ja miałem cię wesprzeć, a mówisz tyle słów, które pomagają mi - powiedział. Był zdziwiony tym, jak łatwo było mu się przed nią otworzyć. Naprawdę nienawidził rozmawiać o emocjach, a teraz zagłębiał się w ten temat może nie z lekkością, bo do tego było mu daleko, ale z mniejszą trudnością niż zwykle?
Nie mów tak. Nie poddał się. Był silny, bo wytrzymał aż tak długo. Doceń ten czas, który mieliście - powiedział. Rok to sporo czasu po tym wszystkim, co się wydarzyło. Mogli pomóc jeszcze wielu zwierzętom i to się teraz liczyło. Nie mogli poddawać się po jednej porażce. Jednej, a Audrey powinna wziąć pod uwagę jak wiele zrobiła dotychczas.
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark, nie znając pełnej historii kolegi z pracy, nie potrafiła ocenić go w sposób negatywny... I gdzieś w środku miała wrażenie, iż niezależnie od demonów jakie ze sobą nosił, chyba zwyczajnie nie potrafiłaby spojrzeć na niego w złym świetle. Było bowiem w nim coś, co wywoływało ciepło w okolicach serca oraz jakieś dziwne poczucie zrozumienia płynącego z jego strony, których zwyczajnie nie potrafiła wyjaśnić. Znak od wszechświata? Nieznane połączenie dusz? Zwyczajny przypadek? Wszystkie teorie jakie mogły wybrzmieć w jej głowie mogłyby być zgodne z prawdą oraz fałszywe zarazem.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej buzi gdy przyjemne stwierdzenie padło z jego ust. Życie panny Clark również naznaczone było nieszczęściami, nie były jednak one tak ogromne, by zabić tkwiący w niej optymizm oraz radość, którymi, najzwyczajniej w świecie, chciała dzielić się ze światem. Brązowe spojrzenie przez chwilę utkwiło w jego rysach, przyglądając się skupionej buzi gdy ten wczytywał się w spisany przez nią numer. Ostrożnie, delikatnie, jakby gdzieś w środku nadal obawiała się, że zostanie przyłapana na zbyt długim spojrzeniu.
A gdy szczery, szeroki uśmiech pojawił się na jego buzi i panna Clark uśmiechnęła się, niezwykle ciesząc się, iż udało jej się wywołać podobną reakcję. Delikatny rumieniec przyozdobił jej lico, gdy kolejne słowa uleciały z jej ust, a dziewczyna niemal bezwiednie zacisnęła mocniej palce na jego dłoni i przysunąć się jeszcze odrobinkę bliżej, mimo iż przylegała do jego boku, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca między dwoma ciałami.
- Najwidoczniej dobrze na siebie działamy, bo mi również jest... lżej. I łatwiej. - Odpowiedziała z odrobiną nieśmiałości w głosie, lokując brązowe oczęta w jego buzi, nie pewna czy przypadkiem nie wysunęła zbyt śmiałego stwierdzenia, w końcu nie przyszło im znać się długo. Innego rozwiązania nie widziała, jednocześnie to właśnie, nie do końca jednoznaczne, rozwiązanie wydawało jej się tym, najbardziej logicznym. Musieli w jakiś sposób dobrze na siebie oddziaływać, inaczej zapewne nie poczuliby się lepiej podczas tej, krótkiej rozmowy a panna Clark nadal zalewałaby się gorzkimi łzami. Audrey uśmiechnęła się delikatnie, nadal przyglądając się temu rzadkiemu zjawisku, jakim był Dawsey uśmiechający się tak szczerze. - Ładnie wyglądasz, jak się tak uśmiechasz, wiesz? - Równie nieśmiały komplement uciekł z jej ust, a spojrzenie przesunęło się gdzieś przed nią, nie chcąc nazbyt zawstydzać swojego towarzysza.
- Za kilka dni, jak już to przetrawię, zapewne przyznam ci rację. - Bo Dawsey nie był w błędzie, w tej jednak chwili panna Clark nadal odczuwała smutek oraz poczucie niespełnionej misji. A tych pozbyć się mogła jedynie przy pomocy jednego z najlepszych lekarstw, jakie istniały na tym świecie - czasu.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy siedziała tak, przytulona do towarzyszącego jej mężczyzny, co jakiś czas kciukiem przesuwając po wierzchu jego dłoni, nadal ściśle obejmującej jej dłoń. - Niedługo będę musiała wrócić do pracy... - Cichy głos przerwał ciszę. I choć wiedziała, że niedługo powinna wracać do lecznicy mając zaplanowanych jeszcze kilku pacjentów, zupełnie nie miała na to ochoty, zwyczajnie bojąc się, że gdy tylko oddali się od Dawsey’a spokój uleci pozostawiając ją samą ze smutkiem oraz zagubieniem.

dawsey carleton
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
onkolog — w szpitalu w cairns
38 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
jednak przeczuwam powoli, że zacznie pierś moja bić i marzę o ludzkiej doli, chcę kochać, cierpieć, żyć
Ludzie mieli prawo się zmienić. Mieli prawo chcieć naprawić swoje błędy, poprawić swoje zachowanie, zmienić myślenie, mieli prawo chcieć przewartościować swoje życie. Przeszłość nikogo nie definiowała i Dawsey nie chciał, żeby tak było w jego przypadku. Chciał wszystko poprawić i silnie do tego dążył. Dlatego rzadko dzielił się przeszłością, żeby nie zostać ocenionym. Chciał być lepszym człowiekiem. To dobrze, że Audrey to zauważyła, że nie skreślała go na starcie. Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo zależy mu na akceptacji innych ludzi, skoro powinno mu zależeć wyłącznie na akceptacji Wandy. Mimo wszystko, nie chciał mieć złych stosunków z nikim, a już zwłaszcza ze współpracownikami. I nie chciał mieć ich z Audrey. Bo naprawdę sprawiała swoim uśmiechem, że jego dzień stawał się lepszy. Okazało się również, że rozmowa była równie fantastyczna, nawet jeśli opierała się wyłącznie na przygnębiających tematach. - Cieszę się - odpowiedział. Puścił jej dłoń. - Wiesz, że zawsze tutaj jestem, prawda? Gdybyś chciała pogadać, po prostu przyjdź - dodał. Nie musiała zapowiadać się telefonicznie, nie musiała go o nic prosić. Wystarczyło usiąść i zacząć mówić o tym, co leżało jej na sercu. Zawsze jej wysłucha. Chociaż w taki sposób mógł odwdzięczyć się jej za to, że rozjaśniała jego dni. Zaśmiał się cicho. Nie lubił komplementów i zupełnie nie wiedział jak na nie reagować. Nie kazał jej przestać tak mówić tylko dlatego, że nie chciał sprawić jej przykrości. Dziś przeżyła jej wystarczająco dużo. Właściwie to była jedyna reakcja na jej słowa. Skinął głową. Czas tylko mógł uleczyć te rany. Nie wiedział, ile to wszystko potrwa, bo jego rany nadal miały poszarpane brzegi, ale kiedyś musiało nastąpić ukojenie. Wiedział, że Audrey da radę. Była silną dziewczyną. Wrażliwą i delikatną, ale cholernie silną i musiała w to wierzyć. - Ja właściwie też muszę już iść. Kończę moją zmianę, a narzeczona wysłała mi cholernie długą listę zakupów - powiedział i podniósł się z ławki. Poklepał się po kieszonce, żeby uświadomić Clark, że w razie czego ma tam jej numer, a chwilę później poszedł do swoich podopiecznych, by dosypać im jedzenia. Następnie udał się do budynku, by umyć się, zabrać swoje rzeczy i wrócić do Wandy.

[z.t.]
ODPOWIEDZ