lorne bay — lorne bay
29 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
She likes to run from troubles in her high heels
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
1.

Trzask pordzewiałych drzwi odbił się echem wśród drzew po pustej okolicy, upstrzonej jedynie samotnymi stolikami, przy których nie siedział nikt. Samochód lata swojej świetności widział prawdopodobnie kiedy jego właścicielka zrezygnowała z noszenia pieluch. Mimo, że ze swoimi zasobami, stać było ją na coś znacznie lepszego niż przysłowiowa trumna na kółkach, z jakiegoś powodu darzyła sentymentem to stare pudło.
Niebo zaczynało pochmurnieć, uprzedzając mieszkańców Lorne Bay, że za chwilę ostatnie promienie piekącego słońca skryją się w gęstwinach szarej pary wodnej. Zupełnie jakby dzień wreszcie się zreflektował, nabierając powagi godnej chwili. Niedługo po pięknej pogodzie miało nie być śladu, ale może to tylko przejściowe. Jakby natura znowu chciała sobie zakpić z ludzi, ukazując swój majestat. Pokazując, że są wobec niej jedynie malutkimi jednostkami, które nie są w stanie nic zaradzić na atakujący je żywioł. W doniczkach zakwitały dopiero pierwsze kwiatki, a już ktoś kto miał się za zabawnego, powtykał w nie puste butelki po piwie. Skrzywiła się automatycznie, jak cyborg, który zaprogramowany został na stróża krajobrazu.
Okolica - niegdyś ładna - teraz miała wrażenie, że składała się głównie z pustych opakowań po chipsach, tańczących wokół studzienki ściekowej, kolorowych papierków po batonach, brązowych, potłuczonych w większości butelek po piwie i syfu jeszcze większego niż można znaleźć w damskiej torebce.
Tylko kawiarenka, choć czas jej nie oszczędzał, zdawała się z każdym rokiem stawać coraz bardziej urokliwa. Musiała przyznać, że nazwa była trafiona, choć nieco bliżej jej było do baśni braci Grimm, niż jakiegoś Andersena.
Zajęła miejsce w kącie, z daleka od niepożądanych spojrzeń, a na krześle ułożyła starannie kurtkę (na którą było zdecydowanie za gorąco) i torebkę.
Wbrew zdrowym nawykom żywieniowym, jakie próbowała jej wpoić niejedna osoba, zdecydowała się na bombę cukrową, w postaci mrożonej kawy z mieszanką syropów, bliskich przyprawienia o zawał serca. Jej ciało zniosło już pierwszorzędną terapię szokową, którą zafundowała mu w ostatnim czasie, więc wierzyła, że taki mały grzeszek nie zatrzyma nagle akcji jej serca na środku kawiarni. Sęk w tym, że była tak zapatrzona we własny kubek, że nie zauważyła serwetki, którą ktoś zrzucił ze stolika, a gdy jej stopa tylko się z nią zetknęła, nadała jej całej filigranowej postaci takiego pędu, który mogłaby zatrzymać jedynie inna osoba, bądź jej stolik. Huk, który się rozległ kilka sekund później zwiastował wygraną stolika, z którego spadł kubek jego właściciela, a po którym rozlała się ciemna, lepka od cukru maź, którą z namaszczeniem niosła od lady.
- Przepraszam - bąknęła pod nosem, siląc żeby zabrzmieć jak osoba, która rzeczywiście prosiła o wybaczenie, a mnie wkurwiony emeryta, który w przerwie między narzekaniem na śmieci i dzieci, postanowił sprawdzić stan kawiarnianej podłogi. - Ja, eee, odkupię tą kawę. Jak trzeba to i za pralnię zapłacę - i już wzrok zaczęła unosić, by oszacować ewentualne straty (wszak plama pod stolikiem rosła z sekundy na sekundę), ale zamarła, albo to jej serce stanęło i do gardła się poderwało, bo w gruncie rzeczy Alec Carnegie był jedną z ostatnich osób, jakich się w tym miejscu spodziewała.
ambitny krab
kasandra
30 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
leczy kangury, kaczki i koale, po godzinach próbując zapomnieć o uczuciach do najlepszej przyjaciółki
Sześć lat.
Kilka dni temu minęło sześć lat, odkąd widział ją po raz ostatni. Dla Carnegie te sześć lat nie należało do najprostszych. Przepełnione było złymi decyzjami, rozdrapywaniem starych ran, tworzeniem nowych i wielokrotnym podejmowaniem prób złagodzenia tego, co wcześniej celowo zmieniane było w ogień. Bez skutku. Przez jakiś czas wierzył, że wszystko zapoczątkowało jej zniknięcie; że to od tamtego dnia dokonywał coraz to gorszych wyborów, ich konsekwencje znosząc za każdym razem z coraz większym trudem. Zamiast winić siebie, starał się winić ją - ale i to okazywało się bezskuteczne. Dlaczego? Odpowiedź była prosta - nie potrafił. Nie potrafił czuć do niej odrazy, nie potrafił zamienić związanych z nią ciepłych wspomnień w żywą nienawiść. Dopiero z czasem nauczył się, że jej wyjazd był jedynie małą cząstką jego własnego życia, która nie miała nic wspólnego z tym, że w którymś momencie się pogubił; zrozumiał też, że wyjechała, bo po prostu musiała, a on sam zapomniał do czego tak naprawdę niegdyś dążył.
Po czasie zapomniał i o niej. Ułożył sobie życie, ożenił się, małą kartkę z krótkim wyjaśnieniem wyrzucił. Podejmował kolejne decyzje, po czasie ich żałował, ale zapomniał; wspomnienia z wspólnie spędzonych miesięcy czy powody jej wyjazdu, które przez jakiś czas układał we własnych myślach, naiwnie licząc, że kiedyś stworzą jakąś logiczną całość, zeszły do podświadomości. Mógłby sobie o nich przypomnieć, gdyby tego chciał. I tak się stało - gdy do jego rąk trafił list. Schowana głęboko między rzeczami z pierwszego, dawno sprzedanego mieszkania pożółkła kartka, zapisana słowami, których nigdy wcześniej nie widział. W niczym nie przypominała tej, którą znalazł po zniknięciu Panam - była dłuższa, bardziej zawiła, wyjaśniała więcej. Wyjaśniała wszystko; wszystko to, o co chciał ją wtedy zapytać.
I choć powinien, nie czuł się wtedy rozdarty. Wręcz przeciwnie - to dzięki tej starej kartce papieru zrozumiał, co tak naprawdę powinien zrobić. To ta kartka papieru stała się przysłowiowym gwoździem do trumny jego małżeństwa, które od dawna było o krok od upadku. To dzięki niej żal, który pojawił się jako pierwszy i na moment zawładnął jego ciałem, dość szybko ustąpił miejsca zrozumieniu; w końcu zrozumiał nie tylko to, że nadszedł czas, by wreszcie się rozwieść, ale i że wtedy, te sześć lat wcześniej, prawdopodobnie widział ją po raz ostatni.
Dlatego znów zapomniał - tak jak niegdyś Panam, tak i list odszedł na jakiś czas w zapomnienie, robiąc miejsce bieżącym sprawom i bieżącym problemom, z którymi Alec musiał się uporać. Bo choć decyzję o rozwodzie podjął kilka miesięcy wcześniej, nadal nie był rozwiedziony. Nie rozumiał dlaczego. Nie potrafił też zrozumieć dlaczego zwykle tak pełna kawiarnia tego poranka jest tak spokojna. Odgłos rozmów obcych ludzi nie zagłusza jego myśli, a muzyka płynąca z głośników jest cichsza niż zwykle.
W pierwszym momencie nie zrozumiał też dlaczego jego kawa wylądowała na podłodze. Dopiero w drugim wszystko stało się jasne - Panam. Ta sama Panam, której nie spodziewał się zobaczyć już nigdy. Po której został mu tylko zapomniany list, mgliste wspomnienia i... która stała tuż przed nim, zaskoczona tym spotkaniem równie mocno, co on sam. – Nie, przestań, nie – wydarło się wreszcie z jego ust, gdy dotarło do niego znaczenie wypowiedzianych przez nią słów; nie dotarło natomiast, że nie bez powodu wspomina o pralni. Druga kawa, wylana dla odmiany na stolik przy którym siedział, stworzyła właśnie wielką ciemną plamę na jego spodniach. – Ja... Nie szkodzi, nie przejmuj się tym – odruchowo podniósł się z miejsca, łapiąc za leżącą gdzieś obok serwetkę, chociaż zdawał już sobie sprawę z tego, że to nic nie da. W tym stanie będzie musiał wyjść z kawiarni i dojechać albo do kliniki albo do domu, gdzie najprościej będzie się przebrać. – Nic ci nie jest? – dodał pośpiesznie, spojrzenie przenosząc na Palmer; tak jakby sam nie wiedział czy pyta o sytuację sprzed chwili, czy o tą, która miała miejsce sześć lat temu.

Panam Palmer
ambitny krab
-
lorne bay — lorne bay
29 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
She likes to run from troubles in her high heels
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
Pamiętała.
Ten dzień, w którym coś wprawiło w ruch zastałe trybiki i przestrach jaki nią zawładnął, paraliżując każdą kończynę. Bo co jeśli zostanie choć dzień jeszcze dłużej? Od dnia się zaczyna i w tygodnie, miesiące, lata zamienia. Wszak rok już tutaj spędziła, po pędzel sięgając wyłącznie w wolnych chwilach, by machnąć nim kilka razy, to poprawić, tam cienie dołożyć i na powrót pod sztalugą umieścić w skórzanej torbie, która nieruszana już zesztywnieć zdążyła.
Noc też w pamięci miała, równie żywą jak sześć lat temu. Wyślizgnęła się wtedy z łóżka, powoli, po cichu, z pieleszy się wydobywając i kroki stawiała bezszelestne aż do momentu, w którym z kajecikiem pod pachą i długopisem zwykłym, plastikowym, niebieskim, schowała się we wnętrzu łazienki. Nie wychodziła z niej przez najbliższą godzinę, a może i dłużej? Na pewno gdy drzwi otworzyła już świtało, a ona jeszcze wyboru nie podjęła. Czy tą zapisaną dwustronnie kartkę, drobnym, pochyłym pismem położyć na poduszce obok jego twarzy? Czy może tą krótszą, w lakoniczne wyjaśnienia ubraną, co raz na zawsze odcinała pępowinę?
Wybrała wolność. Dla siebie, dla niego. Kartka w raptem parę słów zapisana, zawisła na skraju poduszki. Ta druga, zmięta w garści, skapnęła nawet na nią samotna łezka, gdy decyzję podjęła, do kosza trafiła i miała nigdy nie zostać odnaleziona.
To nigdy by się nie skończyło, gdyby wybór padł inny. On, równie mocno owładnięty uczuciem co ona, nie pozwoliłby. Życie swoje być może na szali położył, rzucił wszystko jak ona rok wcześniej i poniechałby marzeń, a na to pozwolić nie mogła. Istniało ryzyko również, że nie zrobiłby nic. A to zabolałoby najmocniej. Choć ucieczka już wyjątkowo bolesna się zdawać była, serce rozrywała na pół, pozwoliwszy by rozszczepiało się z każdym dniem na coraz mniejsze atomy. Aż w końcu przestało, bo już bardziej się nie dało.
Z każdym dniem sklejało się wbrew woli, nierówno, nieco krzywo, ale ku całości dążyło.
Nie można więc mieć pretensji, że dysfunkcje pewne to serce miało, i że zadrżało na widok echa przeszłości, które nigdy do końca nie ucichło, przewijając się krótkimi klatkami wśród zatartych wspomnień.
Poderwała się do góry, o włos uniknąwszy zderzenia głową z rantem stołu, co skończyć mogłoby się niechybną tragedią, znacznie większą niż ów rosnąca plama na Alecowych spodniach. Choć i ta rozmiarów pokaźnych była. I plama, i tragedia. Za serwetkę chwyciła, a w zasadzie sięgnąć spróbowała, gdyż on szybszy był i pierwszy ją zabrał, a jej dłoń jedynie zawisła w powietrzu, twarzą w twarz zawiesiwszy się z mężczyzną, którego od lat nie widziała, w odległości zaledwie kilku centymetrów. Nagle świat cały stanął. Przestał się obracać wokół własnej osi. I wskazówki zegara ucichły, jakby czas wziął z niego przykład. Tylko serce biło, mocno jakoś, głośno i w dodatku gorąco jej się zrobiło.
- A-ale na pewno? Całe spodnie mokre... Może... - może co? Może tym razem zostanie i pranie wstawi? Sama nie wiedziała "może co". Choć w pierwszym odruchu chciała zagarnąć nogi za pas i uciec stąd albo chociaż zapaść się pod ziemie, równocześnie coś powstrzymywało ją przed kolejną ucieczką. - Mi nie - oczy otworzyły się szerzej, jakby skanowały jego postać, nanosząc poprawki na ostatnio zapamiętany obraz. Miała wrażenie, jakby tych sześciu lat przerwy nagle nie było i choć pojawiło się kilka drobnych zmarszczek tu i ówdzie, wciąż wyglądał tak samo. Może poważniej nieco. - A Tobie? - ona też pytała o tą kawę rozlaną, ale i o dni wszystkie, te od razu po rozstaniu i wszystkie kolejne. - Nie poparzyłam Cię? - wargę przygryzła ze stresu odrobinę za mocno, skrzywiła się.

Alec Carnegie
ambitny krab
kasandra
ODPOWIEDZ