26 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
Całe swoje dotychczasowe życie spędziła w głównej mierze w australijskim Melbourne. Można powiedzieć, że do Lorne Bay przyprowadziło ją serce - czuje, że musi odszukać jakichkolwiek śladów po bardzo bliskiej osobie.
#2

Dzień pierwszy
Jakkolwiek niedorzecznie to zabrzmi, dzień ten rozpoczął się nocą zważywszy na fakt, że właśnie w akompaniamencie tej części doby po raz pierwszy ujrzała Lorne Bay - miasto posiadające uprzywilejowane, szczególne miejsce na mapie jej zdruzgotanego aktualnie serca. Czas podróży zaczął zakrawać o nieskończoność, a konieczność kilkukrotnej zmiany środka transportu jeszcze bardziej potęgowało poczucie znużenia i zmęczenia. Dlatego też ściśle zaciskając dłoń na rączce czarnej, połyskującej walizki postanowiła skorzystać z pierwszego postoju taksówek jaki tylko zdołały napotkać jej czekoladowe tęczówki. Droga do motelu, w którym zarezerwowała pokój kilkanaście dni temu nie zajęła więcej niż kwadrans, który upłynął jej na nieustającym wpatrywaniu się w okno pasażera. Prędko doszła do wniosku, że Lorne Bay niewiele ma wspólnego z ogromnym Melbourne, które o tej porze zazwyczaj tętniło życiem towarzyskim, stukotem szklanek wypełnionych brunatnym napojem i mnóstwem żarzących się świateł.
Po odbyciu dłuższej, uprzejmej pogawędki z recepcjonistką wreszcie mogła przekręcić metalowy, cienki kluczyk w sfatygowanym zamku i opaść bezładnie na wbrew pozorom, przytulne łóżko.
Kilka godzin później została bezdusznie  wybudzona ze snu, który przyszedł dziś  wyjątkowo łatwo. Zbyt łatwo.
Wszystkiemu winien był senny koszmar - choć obraz ten nie miał zupełnie nic wspólnego z teraźniejszością, a często i rzeczywistością jednocześnie wydawał się być tak bardzo prawdziwy. Wdzierał się do umysłu zupełnie nieproszony posiadając przy tym niezidentyfikowaną moc, która potrafiła zahipnotyzować aż do tego stopnia, że niemal każdy człowiek ślepo godził się na to by stać się jednym z głównych bohaterów brutalnego zdarzenia-widmo.
Grace również w tej kwestii nie należała do wyjątków.
On zginął w tym wypadku, Grace...
On zginął...

Dzień drugi
Dzień kompletnie zmarnowany i zupełnie nic nie wnoszący by choć w najmniejszym stopniu przybliżyć ją do realizacji celu tej wyprawy. Właściwie przez znaczną jego część szwędała  się po bliższej lub dalszej okolicy szukając śladów Tuckera. Unosiła wzrok, kiedy na horyzoncie pojawiał się jakikolwiek szyld piekarni, maleńkiego sklepu z artykułami pierwszej potrzeby, kawiarni czy miejscowego pubu z nadzieją, że dostrzeże tam nazwisko Hoskins i jakimś cudem (a ona przecież już w cuda nie wierzyła) okaże się, że lokal należy do krewnych Tucka. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.
Czy więc brak wiary w cuda należało karcić?

Dzień trzeci
Dzień ten spędziła w motelowym pokoju nie opuszczając go choćby na krótką chwilę. Trzy oznaczało martwy punkt, oznaczało załamanie i bezradność. Nie mogła pójść... Tam. Nie mogła, bo jeśli znajdzie to, co spodziewała się znaleźć i tym samym słowa jej rodziców zyskają namacalne potwierdzenie... Będzie to oznaczało koniec. Koniec życia w przeświadczeniu, że jeszcze wszystko można odwrócić oraz konieczność pogodzenia się z zaistniałą sytuacją, a nie funkcjonowało w świecie nic gorszego niż przytaknięcie by móc wyruszyć w dalszą podróż.

Dzień czwarty
...

Cztery dni.
Tyle czasu upłynęło nim najrozmaitszymi metodami zdołała przekonać samą siebie, że to już najwyższy czas by zjawić się w tym miejscu.

Wręcz niemożliwością było to by pomylić te kilkaset jardów ziemi z jakimikolwiek innymi wyścielającymi powierzchnię kuli ziemskiej. Stanęła u progu żelaznej bramy, która wyjątkowo szeroko rozchyliła przed nią swoje wrota. O ile pojedyncze osoby zmierzające w podobnym Grace kierunku robiły to krokiem pewnym i niczym niepowstrzymanym, tak ciemnowłosa sprawiała wrażenie jak gdyby zdecydowanie nieśpieszno było jej do postawienia podeszwy buta na idealnie zielonym i idealnie przystrzyżonym trawniku. Wahała się przez dłuższą chwilę, lecz zaczerpnąwszy głęboki oddech, z charakterystycznym drgnięciem lada moment na nowo ruszyła przed siebie.
Jej dłonie pozostawały puste, co również było widokiem dość niezwykłym, a zabrakło tam choćby miniaturowego bukietu świeżych kwiatów. Zwyczajnie nie była w stanie myśleć o detalach mających nadać tej chwili odpowiedni charakter w tak bezdusznym dla niej momencie. Nie sądziła by Tuck miał jej to za złe - ten żywy czy też ten spoglądający teraz na nią z wysokości zachwycającego dzisiejszego dnia błękitu pewnie stwierdziłby, że to tylko masa niepotrzebnych badylów.
Po wstąpieniu na jedną ze ścieżek pozwoliła sobie na krótką chwilę roztargnienia, gdy to obserwowała sceny mające miejsce na cmentarzu w wykonaniu oczywiście odwiedzających. Staruszka nieopodal, z gołębimi włosami i o wyjątkowo drobnej posturze ustawiała znicze w perfekcyjnym, znanym tylko jej szyku tym samym porządkując nagrobek bliskiej sobie osoby. Wyobraźnia Grace natychmiast zaczęła funkcjonować na zdwojonych obrotach kreując swoją własną historię, w której kobieta ta odwiedzała jedynego, ukochanego męża, o ich kilkudziesięciu latach spędzonych niezmiennie razem, o wielkiej miłości niezakończonej nawet przez śmierć.
Jaka szkoda, że ona sama już nigdy nie będzie miała okazji zaznać podobnego życia.
Nieznajoma dostrzegła, że dziewczyna przygląda jej się od dłuższej chwili wyjątkowo nieobecnym spojrzeniem jednak to nie skłoniło jej do wygłoszenia żadnej niegrzecznej uwagi na ten temat. Nic bardziej błędnego, ofiarowała jej ciepły, współczujący uśmiech i ten sprawił, że Grace natychmiast się ocknęła, zdając sobie sprawę, że jej zachowanie może wzbudzić czyjś niepokój czy też raczej zupełnie niepotrzebny niepokój.
Nie mówiąc absolutnie nic odwróciła wzrok by niezwłocznie zniknąć z jej pola widzenia. Tym samym powróciła do mijania kolejnych kamiennych płyt przybrałych różnorakie odcienie szarości.
Anderson,
Reynolds,
Smith,
Crane,
Ho....


Ivy Hoskins
powitalny kokos
-