32 yo — 171 cm
Awatar użytkownika
about
Aborygenka wyrywająca się trochę oczekiwaniom rodziny i społeczności, z miłością jednak wciąż przelewająca kulturę swoich przodków na płótna. Rehabilitantka w miejscowym domu starości, zajmująca się również prywatnymi klientami. Dość świeżo upieczona narzeczona Dawseya, któremu nie przyznała się jeszcze, że właśnie straciła ich dziecko...
  • jeden
Rzadko tu bywała. Ostatnimi czasy właściwie prawie wcale. To nie tak, że zapomniała czy że o Judith przestała myśleć - obie te rzeczy byłyby chyba niemożliwe. Jak dotąd po prostu nigdy nie odczuwała takiej potrzeby. Pogrzeb i żałoba w kulturze Aborygenów były czymś, co odprawiało się i odczuwało wspólnie - nie tyle nawet rodzinnie, co wręcz całą społecznością. Samotnie pojawiając się na cmentarzu, czuła się więc niezręcznie. Nie na miejscu. Jakby łamała w ten sposób pradawną zasadę. Jakby niepotrzebnie naruszała w ten sposób spokój dusz. Jakby wszelki ból i smutek po stracie przyjaciółki - a dla innych siostry czy córki - miał w całości spłynąć na nią... a ona miała go nie udźwignąć.
Dziś nie było inaczej. Tym bardziej, że przywiódł ją tutaj tym razem dość egoistyczny powód. Musiała jednak w końcu coś z siebie wyrzucić. I to komuś, nie milczącym skałom, lasom czy wodzie. Wyjazdy za miasto, w odludne zakamarki Queensland powoli przestawały zdawać egzamin, a nie zamierzała przecież obciążać innych swoimi problemami. Z Judith jednak zawsze było inaczej. Choć młodsza i w o wiele cięższej sytuacji życiowej, jak nikt potrafiła Wandę odczytać, zrozumieć i uspokoić. Takie cechy nie znikają przecież wraz z nadejściem śmierci. A przynajmniej Lynwood w to właśnie wierzyła.
Mimo to wciąż nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów. Siedziała po turecku, na ziemi przed grobem Hargrove, umyślnie utrzymując spojrzenie z daleka od wypisanych na nich imion czy dodanych ewentualnie wizerunków i skupiając wzrok na znajdującym się niżej epitafium. Może jednak to był błąd. Przychodzenie tutaj. Nie bez powodu Judith śniła jej się ostatnio co noc. Na pewno nie pomagała w tej chwili w zapewnieniu spokoju jej ducha.
I już miała wstać. Już odejść. Już otwierała usta, by przeprosić za tę nieprzemyślaną decyzję, gdy nagle usłyszała gdzieś za plecami czyjeś kroki. Szybko przetarła dłońmi twarz, chcąc pozbyć się łez, które nie wiadomo nawet kiedy zaczęły spływać po jej policzkach, podniosła się i dopiero wtedy spojrzała przez ramię. - Ben - wymknęło się z jej ust, nim zdołała się powstrzymać. Powinna odejść? Zostać? - Właśnie miałam... - nie dokończyła, niewielkim ruchem ręki wskazując nieokreślony kierunek, chyba nawet nie ten prowadzący w stronę wyjścia z cmentarza. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu tak długo, że teraz nie wiedziała nawet, co powiedzieć. Czy w ogóle chciał z nią rozmawiać? Czy ona chciała? Mijające miesiące i lata w końcu zrobiły swoje, prawda? Co mogło ich jeszcze łączyć, poza wspomnieniami i miłością do jednej, zmarłej osoby? Nie do wszystkiego da się przecież wrócić.
A jednak mimo tego wszystkiego, wciąż pozostała w tym samym miejscu. Ze spojrzeniem wilgotnych wciąż oczu, wlepionych w jego twarz i z milionem słów na języku, których nigdy (lub po prostu od bardzo dawna) nie dane jej było w jego stronę wypowiedzieć. - Cześć - w końcu sięgnęła po jedno z nich, to najbezpieczniejsze. Od czegoś trzeba przecież zacząć...

benjamin hargrove
ambitny krab
ejmi
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
— cztery —


Mieli taką umowę, że nie będzie jej odwiedzać.
To było jakieś pół roku przed śmiercią J.; upalny dzień uprzykrzał jej życie wywołując silne duszności, wobec czego Ben musiał wziąć urlop na żądanie. Nie pomagało wtedy nic — ani lekarstwa, ani inhalacje, ani specjalnie zaprojektowane dla niej ćwiczenia. Mówiąc w skrócie, było tragicznie i Ben był pewien, że Judy nie dożyje świtu. Dużo się wtedy działo. Wezwana karetka utknęła w korku, śmigłowca nie chciano przysłać, a w miejscowej przychodni mieli jakąś podejrzaną plagę niby-grypy, więc zabranie tam J. nie wchodziło w grę. Poprawiło się jej dopiero pod wieczór, gdy upał nieco zelżał, a ona była w stanie uspokoić się na tyle, by zapanować nad oddechem. Ben czuł wtedy, że są to ich ostatnie chwile, że J. niedługo odejdzie, że oto w końcu stanie się to, na co przygotowywali się od dawna. I nie był wobec tego w stanie z nią rozmawiać. Jasnym się stało, że temat śmierci nie jest dla niego; zachowując siłę w tak wielu kwestiach, ta jedna go pokonywała. No i wtedy to powiedziała. Że nie chce, żeby przychodził na jej grób, bo nie chce, żeby się smucił. Protestował początkowo, ale uległ jej namowom — argumenty zresztą miała niezłe. Wygłoszona wówczas tyrada na zawsze pozostała w jego pamięci, a on zrozumiał, że nie musi wcale odwiedzać nagrobku, by o niej pamiętać. Bo to tylko kamień z ckliwą inskrypcją, a nie faktyczny monument.
No ale dzisiaj musiał przyjść. Musiał, bo minęło zbyt dużo czasu, a on potrzebował upewnić się, że to wszystko prawda, że nagrobek J. jest w tym samym miejscu, że zarasta go trawa, że nikt nie wyrwał chwastów rosnących obok. To miała być szybka wycieczka; jedno zerknięcie na kamienną płytę, uparcie trzykrotne przeczytanie epitafium i w końcu powrót do spraw przyziemnych. Coś jednak było nie tak. Ktoś zakłócił swoją obecnością ten uporządkowany w jego głowie obrazek; ktoś, kto nawet widziany z dużej odległości, został przez niego zidentyfikowany. Powinien był wtedy zawrócić. Po pierwsze, nie chciał Wandy oglądać. Po drugie, nie chciał z Wandą rozmawiać. Nogi niosły go jednak same przed siebie, a on na próżno upominał się, że te jego rzadkie wycieczki na cmentarz pozostać miały nieodkryte. To była opowieść tylko dla niego, którą z nikim się dzielić nie chciał. Ale za kilka kroków dojść miał już do celu, pozostało dwadzieścia metrów, dziesięć, jeden...
Ciężko było się przywitać czy choćby uśmiechnąć pogodnie. Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej niepewnie, co jakiś czas zerkając na nagrobek, jakby niepewny co też Wanda mogła robić w tym miejscu. Ale to było głupie i on był głupi, więc ostatecznie kąciki jego ust drgnęły, a on wbrew obawom, że nie będzie w stanie, posłał jej ciepły uśmiech. — Hej — odpowiedział w końcu, zamierając w jednym miejscu. — Często tu przychodzisz? — spytał, by przerwać jakoś tę ciszę. No i nie wiedział, co innego mógłby powiedzieć. A to... było też ważne, nawet jeśli brzmiało jak jeden z tych tandetnych barowych podrywów. Na cmentarzach jednak na szczęście obowiązywały inne zasady.

Wanda Lynwood
32 yo — 171 cm
Awatar użytkownika
about
Aborygenka wyrywająca się trochę oczekiwaniom rodziny i społeczności, z miłością jednak wciąż przelewająca kulturę swoich przodków na płótna. Rehabilitantka w miejscowym domu starości, zajmująca się również prywatnymi klientami. Dość świeżo upieczona narzeczona Dawseya, któremu nie przyznała się jeszcze, że właśnie straciła ich dziecko...
Trochę głupio i bez sensu nie wzięła nawet pod uwagę, że kogoś mogłaby tu spotkać. Że w tym samym momencie ktoś również mógłby zdecydować się odwiedzić Judith. Tym bardziej, że - jak nagle zdała sobie sprawę, widząc przed sobą Bena - właśnie dzisiaj wypadała trzecia rocznica jej śmierci. - Nie chciałam przeszkadzać - wtrąciła więc, mimowolnie jednak odwzajemniając jego lekki uśmiech. Czuła przedziwną ulgę, mogąc choć przez chwilę przebywać w jego towarzystwie, usłyszeć znów jego głos, który kiedyś potrafił ją zawsze uspokoić i którym - między innymi - zdobył kiedyś jej serce. Skupiona na własnych problemach, nie myślała o nim od tak dawna - sądząc, że cała ich relacja pozostanie już zawsze tylko wspomnieniem i przekonując sama siebie, iż już dawno przestało jej (i jemu) zależeć - że teraz nie do końca potrafiła zrozumieć własne odczucia. Całą tęsknotę i ból po stracie jego siostry przelewała właśnie na niego... czy może jednak to on był tym brakującym elementem puzzli w jej sercu, którego postanowiła w pewnym momencie już przestać szukać? Sama już nie wiedziała. I chyba nie była w odpowiednim stanie psychicznym, by móc to w tej chwili odpowiednio przeanalizować.
- Nie - odpowiedziała krótko, ale z wyraźną goryczą w głosie. Nagle nie była też w stanie spojrzeć mu w oczy, więc odwróciła się znów w stronę nagrobka i skupiła spojrzenie po raz kolejny na epitafium. Domyślała się, że Ben pewnie bywał tu często, o ile nie przy każdej możliwej okazji. I chyba dlatego postanowiła się jakoś wytłumaczyć... Żeby Hargrove nie pomyślał, że ona o Judy zapomniała. Że jakkolwiek przestała być dla Wandy ważna. - Pewnie tego nie zrozumiesz, ale... Mam zawsze wrażenie, że przychodząc tutaj zakłócam spokój tym wszystkim duszom. Za dużo tu imion i zdjęć zmarłych - przyznała. - Dziś też nie powinnam... - dodała jeszcze ciszej, przełykając w ostatniej chwili "ale", które cisnęło jej się na usta. Zbyt łatwo wróciło uczucie, że może mu tak po prostu o wszystkim mówić. Jak dawniej.
Nie mogła. Nie powinna. Nie chciała.

benjamin hargrove
ambitny krab
ejmi
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Zdumiewającym miało być dostrzeżenie, jak ciche jest to miejsce. Jak spokojnie szumią w nim korony potężnych drzew, jak wśród zwierząt panuje zmowa milczenia, jak ludzie snujący się w cieniu, między kamiennymi krzyżami, zapominają, czym są słowa. Martwe było tu więc wszystko; uśmiercone wspomnienia i marzenia, nienależące już do nikogo, zalegały kilka metrów pod ziemią. To dlatego nie lubił tu bywać. Czy rozmawianie z niebytem ma jakikolwiek sens? Czy życie przeszłością prowadzić mogło do czegokolwiek dobrego? Nie. Tylko dzisiaj, ten jeden raz — jeden jedyny — postanowił tu zerknąć, zbadać tę inną planetę, sprawdzając, czy to życie—nieżycie na niej uległo jakiejś zmianie. Nie zabrał ze sobą nawet niczego, co jawić mogłoby się jako hołd. Nie, Benjamin po prostu chciał się upewnić, że płyta kamienna wciąż tu stoi, to wszystko.
— Każdy może tu przyjść — odparł, wzruszywszy ramionami. Nie będąc szczególnym mistrzem w toczeniu rozmów krótkich i zwięzłych, starał się ignorować to, w jakim stanie Wanda była. Pielęgnując w sobie złość i gorycz, nie mógł pozwalać sobie na sympatię względem niej — nawet jeśli w tych swoich obietnicach zwierał dziecięcy upór. W imię czego nie wiedział nawet, ale dawno przestał już rozmyślać o tej ich nieaktualnej już przyjaźni. Pokiwał głową na jej wyznanie, wciąż nieco z daleka się jej przyglądając. To jak ucieka spojrzeniem, jak przenosi je na epitafium, szukając na nim jakby odpowiedzi na to wszystko, co w życiu niejasne. Otrzymał więc kolejną szansę na prędką ewakuację, w której wymówka nie byłaby nawet potrzebna. A mimo to, znów wbrew sobie, wykonał kilka kroków do przodu, przystając tuż obok Wandy. — Dla mnie po prostu to miejsce jest odpychające — odparł, siląc się o wesoły ton, który nieco rozluźniłby atmosferę. — Ja też tu w ogóle nie bywam, Wanda — wyjawił jej, podążywszy za jej spojrzeniem, skupiając się już tylko na płycie nagrobnej. Nie interesowało go zdanie innych na ten temat, możliwe kąśliwości i krytyka za to, że zmarłej siostrze nie oddaje należytego szacunku. Nie zamierzał po prostu skupiać się wyłącznie na tym, co należało już do przeszłości, jako że żadne myśli i słowa nie mogły zmienić tego, co się stało. — Ale dobrze, że tu jesteś — dodał nieco ciszej, tym razem wzrok przenosząc na nią. I właśnie w tej chwili poczuł, że gotowy jest zapytać o to, co od trzech lat prześladowało go bez przerwy. To jedno krótkie pytanie, tak ważne w swej naiwności. Dlaczego się odcięłaś, Wanda? Zamiast jednak wypowiedzieć te słowa, które czyniłyby z niego swego rodzaju egoistę, obserwował ją w ciszy. Bo nie chodziło tu wcale o nich, a o Judy, prawda? Tematu wspomnianych przez nią dusz nie zamierzał podejmować — pamiętając, że dla Lynwood kwestie wierzeń są ważne, nie chciał swoją ignorancją jakkolwiek jej urazić. Dla niego ten ezoteryczny świat stanowił zawsze zagadkę, w którą zagłębiać się nie chciał — bo i po co, skoro liczyły się dla niego wyłącznie sprawy przyziemne.

Wanda Lynwood
32 yo — 171 cm
Awatar użytkownika
about
Aborygenka wyrywająca się trochę oczekiwaniom rodziny i społeczności, z miłością jednak wciąż przelewająca kulturę swoich przodków na płótna. Rehabilitantka w miejscowym domu starości, zajmująca się również prywatnymi klientami. Dość świeżo upieczona narzeczona Dawseya, któremu nie przyznała się jeszcze, że właśnie straciła ich dziecko...
- No tak, ale... - znów urwała, nie będąc pewną, jak chce w ogóle dokończyć to zdanie. I czy w ogóle chce. Ale nie każdy jest tu mile widziany...? Myślała, że jej tu nie chciał, ale wątpiła, by miał jej to powiedzieć wprost. Nie zamierzała sama podsuwać mu tych słów, wyręczać go. Tym bardziej, że chciała tu jeszcze zostać, choć przez chwilę. Przez krótki moment pożyć wspomnieniem relacji, która ich łączyła. Nie łudziła się, że wróci - nie była tak naiwna. Zresztą nawet by tego nie chciała, nie wierzyła, że mają szansę wszystko nadrobić i naprawić. A jednak miło (choć boleśnie) było znów być we troje. Wzruszyła ramionami, po troszę kończąc w ten sposób niedokończone zdanie, po troszę odpowiadając własnym, niezrozumiałym emocjom.
Zaskoczył ją swoimi słowami. Nie zdziwiło jej jednak to, że tu nie bywał, bo to przecież na własnym przykładzie potrafiła zrozumieć. Bardziej to, że pomimo swojego podejścia do cmentarzy zdecydował się przyjść właśnie dzisiaj, w tej godzinie, akurat wtedy, kiedy i ona tu była. Nagle wszystko zaczynało nabierać sensu. Jej ostatnie sny, przemożna potrzeba przyjścia tutaj, obecność Benjamina. Nie wierzyła w przeznaczenie, ale w to, że zmarli potrafią w pewien sposób komunikować się z żyjącymi już tak. I powoli dochodziła do wniosku, że właśnie to ich dzisiaj spotkało, to ich tutaj sprowadziło. Judith. - To ona - wyszeptała, próbując zepchnąć na bok ten przyjemnie ciepły ognik gdzieś w jej wnętrzu, który Ben wzniecił tym jednym zdaniem. Dobrze, że tu jesteś. Miała ochotę pytać, czy mówił serio i co właściwie miał na myśli, ale to nie miało już chyba większego znaczenia, prawda? Nawet jeśli cieszył się gdzieś w duchu na jej widok - nie ze względu na siostrę, ale siebie samego - to... co z tego? Choć w ten sposób starała się spłycić jego słowa, te i tak krążyły jej po głowie nawet wtedy, gdy zdecydowała się rozwinąć na głos własną, wcześniejszą myśl. - To ona - obróciła się całym ciałem w stronę Hargrove'a, nie mając pojęcia, jak ten zareaguje na jej kolejne słowa. - Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi pewnie niedorzecznie, ale proszę, wysłuchaj mnie, dobrze? Jeśli nie ze względu na naszą dawną przyjaźń, to ze względu na nią - zrobiła nieznaczny ruch głowy w stronę nagrobka, nie odrywając jednak uważnego spojrzenia od twarzy Benjamina. - To jej duch nawiedza ostatnio moje sny. Pewnie też twoje myśli. Dlatego przyszliśmy tu oboje. Ja... myślę, że coś ją tu wciąż trzyma. Jakieś niedokończone sprawy albo... Rytuał! - zawołała nagle pewnie odrobinę za głośno. Judith co prawda nie wywodziła się od Aborygenów i nie podzielała ich wiary, ale widocznie dla duszy nie miało to większego znaczenia. Może pogrzeb i cały katolicki obrządek dał spokój jej duchowi na ostatnie trzy lata, ale nie wystarczał, by pójść dalej? A może to ona niepokoiła jej duszę, od kiedy w myślach zaczęła nazywać jej imieniem swoje nienarodzone dziecko? Może nawet obie potrzebowały pomocy w dalszej drodze? - Ben... Myślę, że ona czeka na rytuał. Jeden z tych, które wykonujemy u nas w trakcie pogrzebów - rozwinęła w końcu przed nim swoją myśl, nie zdradzając jednak wszystkiego. Nie musiał w końcu wiedzieć, że mieliby pożegnać dwie istoty o tym samym imieniu...

benjamin hargrove
ambitny krab
ejmi
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Choć ogień przeszłości zgasł już na zawsze, blaskiem swym nie docierając do nich nawet na krótkie, niewinne chwile, Ben nie zamierzał Wandy traktować jak wroga. Mieszkająca w jego sercu zadra zabraniała mu gestów poniekąd przyjacielskich, wobec których te jej oczy zapłakane mogły go ruszyć jakkolwiek; zadra ta jednak przypominała mu, że oboje w tym swoim sporze są winni. Sporze, który sporem nawet nie był; po prostu chyba przestali się dla siebie liczyć. Tak więc nawet jeśli oglądanie jej, jak i przebywanie tuż obok nie sprawiało mu przyjemności, przywodząc na myśl wszelkie bolesne chwile, Benjamin wcale nie powiedziałby jej, że jest niemile widziana. Nie zwróciwszy więc uwagi na jej próbę protestu, począł zastanawiać się, kiedy powinien odejść. I co powiedzieć przy tym; czy zwykłym “do zobaczenia” dać znać, że nie spotkają się już nigdy, czy perfidniej kłamiąc uznać, że muszą się kiedyś zdzwonić. Zdziwiony więc niezwykle wlepił w nią spojrzenie, gdy przecięła ciszę tak przedziwnym wskazaniem. To ona zdawało się nie mówić nic i wszystko jednocześnie. A Ben nie wiedząc jeszcze, do czego to zmierza, westchnął cicho, kręcąc przy tym głową. — Nie, to nie… — począł mówić, ale nie zdążył ubrać nawet w słowa tych swoich chaotycznych myśli. Judy nie żyła, martwi nie mają prawa głosu. Martwych w ogóle tu nie ma, i chwała za to bogu. Zmarszczył jednak czoło tylko, bacznie się Wandzie przyglądając; to jej pobudzenie nagłe, zmiana narracji, było dość niepokojące. — Nadal tu stoję — zauważył zgryźliwie, z półuśmiechem namalowanym na twarzy, w odpowiedzi na tę jej przedłużającą się prośbę. Wolałby jej nie słuchać, wolałby odejść, ale intrygowała go tą swoją postawą. No i to była Wanda, którą kochał niegdyś, na miłość boską. — Po pierwsze, mnie nic nie nawiedza — zaoponował, kręcąc przy tym głową. Nieważne co by powiedziała, raczej by nie podzielił jej zdania. Mimo to nie zachował się nieuprzejmie, własne opinie zachowując wyłącznie dla siebie. — Rytuał — powtórzył za nią, z lekkim niedowierzaniem, spoglądając to na Wandę, to na nagrobek. Rodzina Hargrove nie wierzyła w nic. Ojciec uparł się jednak na katolicki pochówek, co spotkało się z oburzeniem Benjamina, ale dla świętego spokoju przystał na tenże wymóg. Judy prawdopodobnie i tak byłoby obojętne to, co dziać się z nią miało po śmierci. On sam raczej nie interesował się tym, czy ciało jego zostałoby spalone, umieszczone pod ziemią czy w ramach eksperymentów naukowych wysłane w kosmos. — Nie wiem, ja… Ty byś chciała wykonać taki rytuał? A ja nie byłbym potrzebny? — spytał zmartwionym dość głosem, bo jeśli chciała bawić się w coś takiego, to miała prawo. Tyle że Ben niekoniecznie chciał być tego częścią.

Wanda Lynwood
32 yo — 171 cm
Awatar użytkownika
about
Aborygenka wyrywająca się trochę oczekiwaniom rodziny i społeczności, z miłością jednak wciąż przelewająca kulturę swoich przodków na płótna. Rehabilitantka w miejscowym domu starości, zajmująca się również prywatnymi klientami. Dość świeżo upieczona narzeczona Dawseya, któremu nie przyznała się jeszcze, że właśnie straciła ich dziecko...
Zdawała sobie sprawę z tego, że nie zachowuje się odpowiednio. Cmentarz nie był właściwym miejscem na tego typu podekscytowanie, podnoszenie głosu i w końcu na szeroki uśmiech, który pojawił się na jej twarzy pomimo sceptycznych słów Benjamina. Ulga była w tym momencie jednak silniejsza, niż konwenanse. W końcu zrozumiała, co powinna zrobić nie tylko po to, by pomóc duszy Judith, ale również samej sobie. By odzyskać spokojny sen i pogodzić się ze wszystkim, co działo się w ostatnim czasie. Wszystko miał rozwiązać odpowiedni rytuał... Dlaczego wcześniej nawet o tym nie pomyślała?!
- To jak wytłumaczysz to, że dziś się tutaj spotkaliśmy? Skoro oboje twierdzimy, że tu nie przychodzimy... A jednak przyszliśmy. Właśnie dzisiaj. Teraz - zapytała, wyzywająco zaplatając ramiona na klatce piersiowej, wciąż zwrócona w jego stronę. Nie musiał wierzyć w to samo, co ona. Mógł pozostawać sceptyczny. Liczyła jednak na jego obecność, na jego udział w całym przedsięwzięciu, a w nim najbardziej istotne były intencje. Jeśli miał złe lub nie miał żadnych, może wcale nie powinna kontynuować tu i teraz tego tematu? Może nie powinna go zapraszać do dalszej części? Tylko... Z kim innym miałaby niby żegnać Judith? Nie wyobrażała sobie w takiej chwili przy swoim boku nikogo innego. Nawet po tylu latach.
- Rytuał - powtórzyła znów za nim, przytakując lekko głową i dając mu chwilę na oswojenie się z tą myślą. Przez moment przez głowę jej przeszło, że może powinna wprowadzić go jednak w cały, naprędce przygotowany w głowie plan. Wyznać, że nie chodziło tylko o jego siostrę. Że w tym całym podekscytowaniu kryła się też bardziej egoistyczna ulga. Ugryzła się jednak przysłowiowo w język. Bała się, że nie zrozumiałby. Bo dlaczego miałby... - Chciałabym wykonać taki rytuał z tobą - podkreśliła dobitnie. Widziała, że nie był przekonany. Nawet więcej - że może w ogóle nie miał ochoty mieć z tym wszystkim cokolwiek wspólnego. Ale musiała jeszcze spróbować. - To powinieneś być ty, Ben - dodała już spokojniej, miękko. Opuściła ręce wzdłuż ciała, poniekąd się na niego otwierając. - Jeśli nie wierzysz w to wszystko... W to, że twoja siostra wciąż tu gdzieś jest, błąka się, że nie zaznała jeszcze spokoju, że na coś czeka... To okej, wracaj do siebie i zapomnij o tej rozmowie. Ale jeśli choć malutka cząsteczka ciebie wątpi... Jeśli choć przez sekundę przeszło lub przejdzie ci przez głowę to "a może...", to proszę, przyjdź w niedzielę wieczorem do Tingaree - zakończyła nieco błagalnie. Czy miał się zgodzić czy nie, i tak zamierzała chociaż spróbować przeprowadzić cały rytuał w pojedynkę. Po prostu czuła, że i on powinien tam być. I gdyby nie to, że pewnie by tym go bardziej przestraszyła, przyznałaby przed nim na głos, że to właśnie Judith sprowadza na nią to przeczucie.

benjamin hargrove
ambitny krab
ejmi
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Smutnym wzrokiem wpatrując się Wandę usiłował sprawić, by przestała, by zrozumiała, by pozwoliła mu odejść. Nie chodziło już wyłącznie o jego niechęć czy brak wiary w mistycyzm, a tę niemoc powrotu do przeszłości. Przeprawa przez te minione trzy lata była zbyt ciężka, by mógł pozwolić sobie na dopuszczenie znów do siebie całego tego bólu, który tak skrzętnie przed całym światem ukrywał. Nie, Benjamin ruszył już naprzód i nie zamierzał w swym życiu poszukiwać obecności Judy, prawdziwej czy wymyślonej — nie miało to znaczenia. Nie chcąc jednak z Wandą się kłócić, nie teraz, nie tutaj, nie miał pojęcia jak uświadomić jej, że rani go tym wszystkim co mówi. — To wcale nie jest takie dziwne — podsumował tylko, gdy skończyła już wymawiać każde ze słów — żałował chyba tylko, że jej nie przerwał wcześniej. — Powinniśmy przewidzieć, że tu na siebie wpadniemy — a z całą pewnością nie powinni poszukiwać w tymże spotkaniu sensu, wierząc w los, przeznaczenie i kierujące nimi duchy. Szanował zawsze Wandę. Jej wierzenia i tradycje, którym pozostawała wierna. Tyle że Ben, jako ateista, nie poszukiwał wyjaśnień czegokolwiek w życiu — śmierć była końcem, naturalną konsekwencją trwania, a gdy serce już wygasało, człowiek człowiekiem przestawał być. To wszystko.
Wzdychając ukrył twarz w dłoniach, usiłując obmyślić jakoś prędko odpowiednią strategię. Irytacja mieszająca się ze zmęczeniem sprawiała, że gotów byłby uciec prędko, bo przecież i tak nie musiałby się z tego jej wcale tłumaczyć. Coś jednak nakazywało mu zostać, wobec czego lekko pokiwał głową. — Ze mną — mruknął, podczas gdy dłonie odnajdywały już miejsce w kieszeniach spodni. — Judy by się to spodobało — podsumował w końcu, lewy kącik ust unosząc w lekkim uśmiechu. Jasne, że by się jej spodobało. Nie tylko dlatego, że ślepo słuchała zawsze Wandy, ale też po prostu dlatego, że uznałaby to za zabawne. — Nie będę tańczyć. I śpiewać. Zapomnij też o składaniu owiec w ofierze — przedstawił jej poważnym tonem swoje warunki, nie wierząc trochę jeszcze w to, na co właśnie się zgadza. Jeśli zależało jej aż tak, mógł się pojawić. Stać obok i trzymać jej może jakiś słoik z ziołami, ale to wszystko; na większe zaangażowanie nie zamierzał się decydować. — Ale to wcale nie znaczy, że ci wierzę — dodał stanowczo, nawet jeśli nie miało spotkać się to z jej zadowoleniem. Ciężko w ułamku sekundy zmienić czyjeś zdanie na dany temat, wyrabiane pieczołowicie przez całe swe długie życie.

Wanda Lynwood
32 yo — 171 cm
Awatar użytkownika
about
Aborygenka wyrywająca się trochę oczekiwaniom rodziny i społeczności, z miłością jednak wciąż przelewająca kulturę swoich przodków na płótna. Rehabilitantka w miejscowym domu starości, zajmująca się również prywatnymi klientami. Dość świeżo upieczona narzeczona Dawseya, któremu nie przyznała się jeszcze, że właśnie straciła ich dziecko...
Nie dostrzegała tego, jak bardzo chciał odejść. Zbyt mocno już uczepiła się myśli, że potrzebowali pomocy całą trójką - Judith, Wanda i Ben - by widzieć cokolwiek innego. By zrozumieć, że on wcale tego wszystkiego nie chciał. I że naprawdę tylko ona doszukiwała się w tym ich przypadkowym spotkaniu czegoś więcej, niż rzeczywiście było. - Gdyby to się stało wcześniej, tak. Ale dzisiaj, po trzech latach? - nie ustępowała, uparcie trzymając się swojego stanowiska, że coś - a raczej ktoś - ich tu oboje sprowadził. Wiedziała, że Ben odrzucał wiarę w jakichkolwiek bogów i siły nadprzyrodzone, ale przecież musiał dostrzegać, że czyjaś ręka (lub chociaż palec) musiał mieć swój udział w sprowadzeniu ich w to miejsce w tym samym momencie. Może po prostu nie chciał jeszcze tego przyznać na głos?
Dała mu chwilę na przetrawienie sobie tej rzuconej mu przez nią propozycji. Liczyła się z tym, że mimo wszystko odmówi. Dopiero dochodziło do niej tak w pełni, jak obsesyjnie musiało wyglądać jej zachowanie i jej słowa, ale niczego nie wycofała. Wiedziała, że gdyby tylko na moment zrobiła krok w tył, Ben z marszu by to wykorzystał i jej odmówił. Już i tak dała mu furtkę na powiedzenie "nie", nie zamierzała jej jeszcze powiększać. - Prawda - potwierdziła cicho, gdy wspomniał swoją siostrę. Chociaż coś ścisnęło ją w klatce piersiowej, kiedy tylko wypowiedział na głos imię Judy, kąciki jej ust również zadrgały i poszerzyły na nowo jej uśmiech. Wiedziała już, że Ben się zgodzi. - Nie składamy ofiar - zapewniła go, krzywiąc się lekko i powstrzymując przed kontynuowaniem tematu. Jej przodkowie rzeczywiście praktykowali tego rodzaju sposoby na oddawanie hołdu duchom i nawiązywanie z nimi kontaktu, ale przybycie Brytyjczyków na ich ziemię na tyle nadszarpnęło równowagę całego ekosystemu, że ich dalsze kontynuowanie - przynajmniej dla jej ludu - było nie do przyjęcia. Wanda wierzyła, że duchom również by się to nie podobało. Postanowiła jednak oszczędzić Benowi brnięcia w ten temat - głównie po to, by go jednak nie odstraszyć robieniem mu jakichś wykładów. Może kiedyś, jeśli jeszcze będzie miała okazję... - I w porządku, ja zajmę się większością, ty po prostu miałbyś tam być, dobrze o niej myśleć i w takim razie przynajmniej duchowo ułożyć dla niej pożegnanie - dodała jeszcze. O to się martwić nie musiał, nie zamierzała go zmuszać do śpiewu i tańca, których nawet nie znał. Choć oczywiście nie zamierzała go też powstrzymywać, gdyby jednak na miejscu już zmienił zdanie. - Wiem - odpowiedziała z lekkim westchnieniem. - Będę wierzyć za nas oboje. Tylko... mam jeszcze jedną, mała prośbę - wtrąciła szybko, póki jeszcze nie odszedł. - Postaraj się nie wymawiać na głos jej imienia aż do rytuału, dobrze?

benjamin hargrove
ambitny krab
ejmi
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Nie było już jednak tej ich trójki, a może nie było jej nigdy; może to miraż, fałszywie namalowany w myślach obraz, który prezentowany światu od lat uwypuklał wszelkie swe niedociągnięcia. Bo gdyby było inaczej nie byliby częścią tak abstrakcyjnej scenki, w której przybierając role dawnych znajomych, grali niepewnie i z żalem o to, że nie są już dla siebie kimś, kim zwykli być. Rzekomo. Trzymać się jednak wolał tego, że to wszystko nigdy nie było, że się tylko im ubzdurało i oto świat w końcu zweryfikował te ich projekcje. Więc nie, nie los, nie duchy i z pewnością nie Judy kierowały dziś ich krokami. Ale ciszą obdarzył jej pytanie, może przez wzgląd na znamiona sympatii, a może w wyniku zwykłej kurtuazji. Istotne było to, że dla niego to wciąż był przypadek, możliwy w przewidzeniu; prędzej uwierzyłby w to, że przebywając na tym cmentarzu sekretnie liczył na to, że kiedyś odnajdzie na nim Wandę, jej ciemne oczy i żal w nich skryty.
I znów doszukiwać mogło się w jego zmianie narracji czegoś więcej, wskazującego na sympatię, przyjaźń, samą Judy. Wyjaśnienie jednak, niezwykle proste, odnosiło się do jego charakteru, który od zawsze stawiał na swego rodzaju uległość. Jeśli coś ważne było dla Wandy, ważne musiało być także dla niego. Po prostu. Prawdopodobnie gdyby to obca osoba prezentowała przed nim podobne żądania, przystałby także na nie. Cofając się jednak teraz wspomnieniami do spraw sprzed lat krzywdził samego siebie, pozwalając znów na to, by jego siostra nadawała rytm jego życiu. Wanda nie była jedyną osobą skrywającą jakieś sekrety — gdyby tylko Ben mógł, wykrzyczałby światu, że swej siostry nienawidził czasem niezwykle, że i teraz to uczucie wypełniało jego serce. Ale nie mógł, więc wmuszał w siebie uśmiechy, uważnie przysłuchując się objaśnieniom Wandy. — Jasne, jestem w stanie na to przystać — odparł kiwając głową, zastanawiając się jednak, czy aby na pewno da radę. Myśleć o niej ciepło. Znów ją żegnać, choć zrobił to przed laty z oddechem ulgi, niezauważonym przez nikogo. Prawda jednak była taka, że nie musiał niczego. Pojawi się, postoi, poudaje, pomilczy. Wandzie powie, że spełnił jej wymagania. A potem rozejdą się, a składając sobie fałszywe obietnice nie spotkają się do czasu kolejnego przypadkowej wizyty na cmentarzu. — Myślę, że nie będę mieć z tym problemu — cień rozbawienia przemknął przez jego usta, jako że niewspominanie Judy przychodziło mu z łatwością. Wściekając się wtedy, gdy ktoś poruszał jej temat, delektował się tym codziennym brakiem jej w swoim życiu. Tak więc nie musiał o niej mówić, nie chciał jej imienia wymieniać i pewien był, że jeśli jakkolwiek wesprzeć może ten cały rytuał, to właśnie w ten sposób — nie myśląc i nie mówiąc o siostrze, która nie była już częścią jego świata. Nie chcąc jednak przedłużać tegoż spotkania, ustalili z Wandą dokładne miejsce i czas spotkania po czym rozeszli się, on niepewny jeszcze, czy aby na pewno spełni rzuconą obietnicę.

koniec

Wanda Lynwood
ODPOWIEDZ