- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
- On umiera, Rissa! - zakomunikowała rozgorączkowanym tonem, gdy przekroczyła drzwi kwiaciarni. W objęciach trzymając poszkodowanego, podbiegła ostrożnie do lady i ułożyła go z najwyższą delikatnością na jej powierzchni. Czekając na siostrę przegryzła wargę, jakby za sprawą czego czas miałby na chwilę zwolnić. - Dasz radę go uratować? - zapytała, wbijając w siostrę spojrzenie przepełnione ulatującą nadzieją. Jego stan był poważny, wiedziała o tym. Tak samo jak i o tym, że dokonać będzie trzeba amputacji, bez której się teraz nie obejdzie - ciało doznało zbyt rozległych obrażeń. - Prawie włączyłam syrenę policyjną, tutaj jadąc - dodała jeszcze, zakładając ręce na klatce piersiowej i spuszczając głowę - oczywiście, że się obwiniała. Najpierw nie potrafiła zaopiekować się swoim synkiem, a teraz nim; jasno to wskazywało, że Janelle Hemingway zasługiwała na wygnanie jak nikt inny. Zsyłała wyłącznie śmierć. - Zapomniałam o nim, Laurie - wyznała jeszcze, a w kącikach jej oczu zalśniło kilka łez. Dlaczego Winfield tak przesadnym dramatyzmem postanowiła poczęstować usychającego kwiatka, którego nazwy nie potrafiła nigdy spamiętać? Dostała go od Tony'ego. Od Tony'ego i Francisa, na swoje urodziny, na kilka dni przed tym, kiedy jej synka pochłonął szpital. Wychodząc na moment z roli tej racjonalniejszej siostry (nigdy się za taką nie miała), ściągając maskę osoby, która ma wszystko pod kontrolą, dała upust swoim emocjom, licząc, że Rissa ją poratuje.

Laurissa Hemingway
ambitny krab
-
Właścicielka Fleuriste — i organizatorka imprez okolicznościowych
29 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Trochę to przykre... popadać w szaleństwo, byleby nie odczuć samotności.
7.

Ze słuchawki połączonej kabelkiem z telefonem ukrytym w głębokiej kieszeni jeansowych ogrodniczek dobiegały nieco za głośne dzięki Madonny wykonującej Like a prayer, przez którą Laurissa na jakiś czas zapominała o tym, ile ma lat, gdzie się znajduje i jakie problemy nad nią ciążą. Po prostu sprzątała resztki obciętych gałązek i fragmenty wstążek, raz po raz zawodząc wspólnie z wokalistką, bądź wykonując jakiś mało ambitny ruch, który w jej głowie jawił się jako niezwykle doprecyzowana choreografia taneczna. Była więc wielce zaskoczona, kiedy w którymś momencie, zamiast wspomnianej Madonny, do jej uszu dotarł jeszcze głos siostry. Natychmiast wyciągnęła słuchawkę, jeszcze nie wyłączając muzyki, zbyt skupiona na Jane, która niosła ze sobą rannego pacjenta. - Spokojnie, Janey, zrobię co w mojej mocy - obiecała od razu, dłonią pokazując, by nie tracić czasu. Odgarnęła wszystko, co mogło wadzić i zrobiła miejsce na stole, przyglądając się pacjentowi. - Rzeczywiście rokowania mogą być nie najlepsze - przyznała po wstępnych oględzinach, ale widząc przejęcie siostry, wiedziała już, że dołoży wszelkich starań, aby zająć się jej skarbem. - Mimo to spokojnie, wyjdzie z tego - zapewniła z mocą i ściągnęła z nadgarstka gumkę, którą upięła sobie włosy w nieszczególnie dopracowany kok. - Chcesz się napić wody? - zapytała, przyglądając się liściom. Miała już pierwszy werdykt, ale wiedziała, że Janey może nie przyjąć go zbyt spokojnie. Mimo to nie było innej drogi ratunku. - Muszę obciąć te dwa kwiaty... podtrzymywanie ich kosztuję twoją strelicję zbyt wiele zmagazynowanej wody - oznajmiła, łapiąc za nożyce, ale jeszcze nie zrobiła tego, o czym mówiła. Czekała, aż Jane ochłonie, widziała przecież, jaka jest przejęta i też nie chciała jej jeszcze bardziej dołować. Dlatego uśmiechnęła się niepewnie. - Ale dzięki temu go uratujemy - zapewniła, by siostra mogła w końcu poczuć pewnego rodzaju ulgę. Spodziewała się też, że strelicja biała leżąca przed nią na stole, nie musi być jedynym problemem, z jakim borykała się jej bliźniaczka, ale na to na pewno przyjdzie czas.

jane hemingway-winfield
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Przez wszystkie te lata, które zdecydowanie nie oszczędzały rodziny Hemingway, starała się trzymać swoje emocje na wodzy, jakby naiwnie wierząc, że tym sposobem uchroni bliskich od dalszych nieszczęść. Teraz odnosiła wrażenie, że to właśnie sobie zagwarantowała tym wyborem największe cierpienie, bo ludzie poczęli postrzegać ją jak niezniszczalną - najpierw nabrał się na to ojciec, który to właśnie w jej ręce powierzył najtrudniejszy wybór, z jakim mogą się mierzyć żyjące w bańce mydlanej dzieci; czy zostają z nim, czy z matką. Nie istniała wówczas żadna poprawna odpowiedź - młode Hemingway miały na zawsze utracić to drugie z rodziców, które niesione dumą, zamierzało wyrzec się swych córek na wieki. Tuszując smutek, który osadził się jakby pośrodku gardła, pociągnęła Laurie w ojcowskie objęcia, tym samym pozbawiając ich matczynej opieki. I po tym wszystko posypało się jak domek z kart - Leon, który okradł ją z młodości, szczęścia i miłości, a także Anthony, który wykradł z jej serca wiarę w ludzi, wpędzając jej siostrę w pustynię autodestrukcji. Najgorsze czekało ją jednak później - gdy samą siebie pragnęła oszukać, że choroba Tony'ego jest ledwie przeszkodą, z którą postanowiła zostawić Francisa samego, tym samym tracąc ich obu, choć w nieco inny sposób. I tak to jakoś płynęło; czasem nieprzenikniona pustka w oczach zdradzała jej prawdziwe emocje, czasem milczała w cudzej obecności dłużej, niż mogłoby to wydać się za stosowne, ale nigdy nie pozwoliła na to, by histeria zawładnęła jej ciałem. Do dzisiaj. Ciężko wyjaśnić, co dokładnie sprawiło, że byle kwiat wprawił ją w torsję rozpaczy, a jeszcze ciężej, dlaczego nogi pokierowały ją w stronę osoby, o którą obiecała troszczyć się po kres swoich dni. Nie chciała, by Rissa odkryła tę drugą, prawdziwą warstwę jej natury, na którą przez całe swoje życie próbowała nałożyć złudny filtr kamuflujący, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa, uparcie prowadząc ją właśnie w kierunku kwiaciarni. Uśmiechnęła się więc nieco, choć dość posępnie, gdy siostra obiecała zająć się poszkodowanym. Ukryła na moment piekące oczy pod ochronną woalką drących dłoni i zastanawiała się, co powiedzieliby o niej współpracownicy, gdyby dostrzegli ją w tak opłakanym stanie. Już nigdy nie traktowaliby jej tak samo, prawda? - Co? Nie... Nie, dziękuję, ale może mam coś tobie przynieść? Może... Może nie masz tu czegoś, może mam skoczyć do sklepu? - zapytała z nadzieją, odczuwając okrutną potrzebę ewakuowania się z tego miejsca jak najszybciej. Było ono bowiem dowodem zbrodni, jakiej dopuściła się po raz pierwszy od dawna, a wkrótce miało utonąć pod hektolitrami jej gorzkich łez. - Wyglądają jak zimorodki, prawda? - wybełkotała, pocierając dłonią nos i nie dopuszczając jakby do siebie wcale diagnozy wystawionej przed momentem przez Laurissę, ale ostatecznie odwróciła wzrok, jakby tym samym dając jej sygnał, by przystąpiła już do operacji. - To jest takie głupie, bo to... to tylko... No ale to Tony, on... - zupełnie nie potrafiła się teraz wysłowić, czując okropną gulę w gardle, która blokowała jej przepływ powietrza. - Dziękuję, Rissa - wyjąkała jeszcze, starając się wykrzesać z siebie jeszcze jeden uśmiech.

Laurissa Hemingway
ambitny krab
-
Właścicielka Fleuriste — i organizatorka imprez okolicznościowych
29 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Trochę to przykre... popadać w szaleństwo, byleby nie odczuć samotności.
Nigdy nie była najlepszą siostrą, bo gdy w dzieciństwie powinna dzielić z Janey na dwoje każdą troskę, ona wierzyła, że jej bliźniaczka we wszystkim będzie jej pomagać, że po prostu z ich dwójki ona stworzona jest do wytyczania szklaku, przytrzymywania na nim gałęzi tak długo, by Rissa mogła przejść nie obawiając się żadnego uderzenia. Zrzuciła na siostrę wielką odpowiedzialność, bo sama była tak przeraźliwie słaba, ale paradoksalnie, to właśnie dla niej próbowała znaleźć w sobie jakąś siłę. Nie wychodziło jej to najlepiej, ale bezustannie się starała, popełniając błędy, potykając się, ale mając cały czas pewność, że jeśli dla kogoś zawsze będzie próbować, to właśnie dla Janelle.
Ktoś mógłby powiedzieć, że całe to spotkanie jest mocno przerysowane, że być może Winfield przesadza, ale Laurissa wiedziała, że coś musi być na rzeczy. Z byle błahej przyczyny jej siostra by się tak nie zachowywała, za dobrze ją znała i też przez to chciała zachować się jak najbardziej profesjonalnie. Tylko, że z jednej strony była zmarniała strelicja, a z drugiej... Jane, która wcale nie zdawała się być w lepszej formie od przyniesionej przez nią rośliny.
- Nie, wszystko mam - odpowiedziała na pytanie siostry i przez moment przestała skupiać się na swoim pacjencie, a zaczęła właśnie na niej. Nie oszukujmy się, odłożenie w czasie operacji, nic wielkiego nie zmieni, a przecież Rissa widziała, że z jej bliźniaczką dzieje się coś złego. Znała rozpacz doskonale, a chociaż uważała Janelle za niesamowicie silną, to jednak potrafiła wychwycić drobne niuanse. Nieco rozbiegane spojrzenie, drżącą lekko brodę... aż zastygła w bezruchu, rozumiejąc, że jej siostra chciała uciec i dać się pochłonąć tym czarnym chmurą, które musiały nad nią zawisnąć. - Tak, są przepiękne - złagodniała, odkładając na moment nożyce. - Ale wrócą, po prostu będzie trzeba na nie czekać na nowo - wyjaśniła, posyłając jej ciepłe, chociaż niezwykle zatroskane spojrzenie. Kiedy jednak wspomniała o Tonym, nie było już możliwości, aby tak po prostu stała. Może i miała ją za silną kobietę, ale na litość boską, była jej siostrą, jak mogłaby stać i patrzeć, gdy Janey rozsypuje się przed nią na kawałki i usilnie próbuje je wszystkie sama utrzymać? Obeszła więc stolik przy którym pracowała i w jednej chwili po prostu ja do siebie przytuliła, nie pytając o pozwolenie. - Hej, skarbie... nie jestem już dzieckiem, nie musisz być przy mnie zawsze taką siłaczką - obiecała, pocierając plecy siostry, w której ramionach wiele razy sama poszukiwała oparcia. - Nie ma w tym nic głupiego. Tęsknisz za nim... my wszyscy tęsknimy, ale dla ciebie to na pewno najtrudniejsze - nie była mistrzynią pocieszania, ale mogła dać przynajmniej zrozumienia i swoją obecność, trochę ciepła i zapewnienia, że co by się nie działo, zawsze będą miały siebie.

jane hemingway-winfield
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Nic dziwnego, że Rissa obrała Janey za swój prywatny piorunochron, skoro ta pragnęła pełnić jego funkcję od najmłodszych lat. Nie winiła za to siostry, bo chęć pomocy jej płonęła w niej tak zażarcie, że nie sposób było ugasić tego płomienia i Winfield za żadne skarby świata nie pozwoliłaby go w sobie zdeptać. To bardziej życie ją zawodziło, nie ludzie. Za swoją relację z Laurissą i za wszystkie doświadczenia wspólnie przeżyte była dozgonnie wdzięczna i poza tym okrutnym epizodem z niezasługującym na siostrę Anthonym, nic by nie zmieniła. Sama czasem dostrzegała w oczach starszej Hemingway tę zaciekłość, która właśnie dla niej - dla Jane - powstała, pozwalając szatynce na pokonanie niektórych przeciwności losu i co tu dużo mówić, nic tak nie podbudowywało i nie napawało dumą jej serca.
Na próbę pocieszenia wystosowaną przez Laurissę targnęło nią jakieś przesiąknięte cierpieniem prychnięcie, które ostatecznie w sobie zdusiła, nie pozwalając mu się rozwinąć. - Gdyby to tak zawsze wyglądało - zamarzyła ponuro, zastanawiając się, dlaczego kwiaty zasługiwały na drugie życie, a ludzie już nie. Nie spodziewała się w tym wszystkim, że siostra porzuci przyniesionego przed momentem pacjenta i otoczy ją peleryną swoich uśmierzających ból ramion. Z początku nie chciała poddać się rozpaczy, ale w końcu odwzajemniła kojący uścisk, który zasłonił sobą kilka gorzkich łez opuszczających jej oczy. - Muszę, mam to w kontrakcie - zaśmiała się poprzez płacz i wtuliła twarz w jej szyję, trwając w tym zawieszeniu jeszcze przez moment. Starała się uspokoić swój oddech, który niebezpiecznie przyspieszył, zostawiając ją jakby za sobą, ale słowa o tęsknocie za Tonym wywołały w jej ciele jakby paraliż, o mało nie zatrzymując jej serca. Czy naprawdę za nim tęskniła? Czy może po prostu czuła, że powinna tęsknić i wyrzucała sobie brutalnie brak tego uczucia? Przez trzy lata nie potrafiła rozwikłać tej zagadki. Odsunęła się w końcu ostrożnie od siostry, przecierając czerwoną od płaczu twarz dłonią i pognała w kierunku lady, na której leżało pudełko chusteczek. Pochwyciła jedną i prędko wydmuchała w nią nos, który przeciekał obecnie bardziej od jej oczu. - Wszystko się ostatnio wali, Rissa. Moja praca, moje małżeństwo, ten kwiat... Chyba Lorne Bay próbuje mi pokazać, że nie ma tu dla mnie miejsca - podzieliła się z nią dręczącą ją obawą, pierwszy raz w życiu decydując się na taką szczerość. Pociągnęła potem nosem i spojrzała na nią niepewnie, żałując, że nie może cofnąć tych słów. Naturalnie ten obecny stan wiązał się jeszcze z Leonem, który był jakby monumentem wszystkiego co najgorsze w jej życiu, ale chyba nie chciała o nim teraz rozmawiać.

Laurissa Hemingway
ambitny krab
-
Właścicielka Fleuriste — i organizatorka imprez okolicznościowych
29 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Trochę to przykre... popadać w szaleństwo, byleby nie odczuć samotności.
Też żałowała, że świat ludzi nie był taki sam, jak ten należący do roślin, że nie dzieliły one tych samych zasad. Nie dało się przetrwać o wodzie i słońcu, nie dało się odciąć tego, co sprowadzało cierpienie ze świadomością, że w miejscu amputacji wyrośnie nowe, zdrowsze. Nie dało się też budzić zachwytu w innych samym swoim byciem, bez oszukiwania, bez udawania. Rośliny były o wiele prostsze... mniej skomplikowane, a przy tym bardziej łaskawe, dlatego Rissa tak je kochała. Poza tym, chociaż to najgłupsze możliwe spostrzeżenie - nie mogły od niej uciec.
Była szczerze przerażona stanem swojej siostry, nie chodziło o to, że jej rozpacz była jakaś spektakularna... to nie ogrom emocji się dla niej liczył, a samo to, że coś w życiu Jane mąciło jej spokój, karmiło ją smutkiem i każdy tego objaw dla Laurissy był już wystarczającym powodem, aby rzucić wszystko i spróbować siostrze pomóc. No bo dla kogo miałaby szukać w sobie siły, jak nie dla niej? Miały siebie od zawsze i to nie powinno się zmieniać. - Napiszę ci na dziś zwolnienie od kontraktu. Jestem starsza, to mogę - spróbowała się zaśmiać, jakby chcąc dodać tym samym Janelle otuchy, pokazać, że to nic złego czasem się popłakać, stracić kontrolę. Riss nigdy nie mogłaby jej źle ocenić, pragnęła być zawsze, gdy bliźniaczka będzie tego potrzebować, więc nie odsuwała się tak długo, jak nie poczuła, że to Winfield to robi. Pozwoliła jej wówczas odejść, wiedząc, że na pewno czuje się nieswojo z tym swoim drobnym załamaniem, więc jeśli Laurissa mogła coś teraz zrobić, to właśnie pokazywać, że nie było to tematem do żadnej afery. Tutaj we Fleuorise obie mogły się czuć swobodnie, te ściany doskonale trzymały powierzane im sekrety. Przez moment nie wiedziała jednak, jak na te ma zareagować, bo w pierwszym odruchu przypomniało jej się, że podobne słowa nie tak dawno słyszała od Leona, ale czy był to dobry moment, aby o nim teraz wspominać? Po drugie... tak jak wtedy przeraziła ją myśl, że miałby wyjechać, tak teraz przeszły ją silne dreszcze, bo przecież potrzebowała swojej siostry, bez niej nie dałaby sobie z niczym rady, ale teraz myślenie w taki sposób było dość samolubne. Musiała więc to wszystko przemyśleć, obdarzając Jane pełnym troski spojrzeniem. - To jest twój dom, Janey... to zawsze będzie twoje miejsce - czasem dom, czasem więzienie, ale Lorne takie już było. - Poza tym... może potrzebujesz innych zmian? Co dzieje się w pracy? - podpytała, jej męża zostawiając na koniec. Wcale nie zaskoczyło jej to, że ich małżeństwo się wali, ale może Jane wspomniała o tym, bo przecież ostatnio widziała się z Leonem? Czy powinna zapytać? Stresowało ją to, musiała podjąć decyzję i nie chciała też niczego przed nią zatajać. - Ze wszystkim we dwie damy sobie radę, jak zawsze - zapewniła ją jeszcze, chcąc ją chociaż trochę podbudować. - A co do Francisa... W sumie to on jest nieważny, słyszałam, że spotkałaś się ostatnio z Leonem - poinformowała ją w końcu, nie zadając jeszcze żadnych pytań, niczego nie sugerując, po prostu może kiedy Jane dowie się, że jej spotkanie z mężczyzną nie jest tajemnicą, będzie jej znacznie łatwiej odnaleźć się w tej sytuacji?

jane hemingway-winfield
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Rozpacz tę targała ze sobą całe życie; to nie tak, że nabawiła się jej dzisiejszego ranka jak zwykłej grypy, którą łatwo było zwalczyć i wyplenić z organizmu tak, by nie został po niej żaden ślad. Dotychczas po prostu… umiejętnie ją ukrywała, choć w chwili obecnej odnosiła wrażenie, że zamykając ją wewnątrz swojego serca, wyrządziła szkód nie do zreperowania. Usychała od środka tak, jak teraz usychał kwiat będący wspomnieniem jej syna.
Wykrzesała z siebie nieznaczny uśmiech, a nawet głuchy chichot, gdy Laurissa zasugerowała wypisanie jej zwolnienia. Połknęła tym samym kilka gorzkich i wartkich jak nurt rzeki łez, które przypomniały jej o pominiętym śniadaniu, objawiając się w żołądku jako niemiły ucisk. Stojąc kilka chwil później nieopodal lady z drżącymi dłońmi, przeciekającym nosem i czerwonymi oczyma, słuchała w ciszy zapewnień siostry, które odbierała na kilka różnych sposobów. Dla niej faktycznie chciała tu zostać, być silna, walczyć o swoje szczęście, z drugiej jednak strony czuła, że walkę te przegrała kilka lat temu i że nie miało być żadnej drugiej rundy. Nie w Lorne Bay. - W pracy? Nie wiem, i nic i wszystko. Westbrook próbuje mnie doprowadzić do furii, jakby tylko mnie obwiniał o brak postępów w śledztwie. Po prostu… Cholera, tam wszystko było jakieś łatwiejsze, a tutaj? Czuję się, jakbym nad niczym nie miała kontroli - wyjawiła, wzrokiem sunąc po najrozmaitszych kwiatkach ozdabiających ściany i wciąż próbując zapanować nad oddechem, jaki czasem wyrywał jej spod władzy swoją prędkością i nieskoordynowaniem. Dopiero gdy padło to zdanie, że dadzą sobie radę wspólnie, wróciła do niej spojrzeniem i już chciała się uśmiechnąć, ale… wtem Rissa wypowiedziała zakazane imię, które w Jane obudziło mieszankę palących uczuć, jakby tworzących materiał wybuchowy. - Co…? - z początku tylko to niepewne pytanie opuściło jej usta, jakby zastanawiała się, czy się nie przesłyszała. - Rozmawiałaś o mnie z Leonem? Po co? On tu nie ma nic do rzeczy! - fuknęła z rozżaleniem, jednak złości swej nie kierowała w stronę siostry, a bardziej całego świata, no i samego Leona. - To był przypadek, Rissa, zwykły przypadek. Gdybyś wpadła na Anthony’ego, też byś od razu całemu durnemu zrządzeniu losu przypisała większe znaczenie? I jak idiotka się oszukiwała, że w jego życiu jest jeszcze miejsce na ciebie, mimo że go, cholera, nienawidzisz, a on wcale się tobą nie przejmuje? - zapytała, nie panując nad własnymi słowami. Przecież… osoby takie jak oni, jak Leon i Anthony, nie zasługiwały na ich czas, na myśli, smutek i tęsknotę. Powinna go nienawidzić. Nie, cofnij, nienawidziła go, to było pewne, to on odpowiadał przecież za wszystkie defekty jej serca, on wpędził w nią ten smutek, który teraz tak dotkliwie czuła w ustach. Nie przejmowała się już kwiatem, nie przejmowała się czerwoną i opuchniętą twarzą, bo kontrolę nad rozumem przejęła chęć wyjścia z kwiaciarni, w której skonfrontowały ją dawne, niezagojone jeszcze rany. Nie złościła się na Rissę; po swych gniewnych słowach od razu ukłuł ją żal i wstyd za to wszystko, czego się dziś dopuściła, ale w obecnej chwili nie potrafiła tego naprawić. - Porozmawiamy później, muszę wracać do pracy, właściwie wcale nie powinnam była z niej wychodzić - westchnęła, na krótką chwilę przykładając kojąco lodowatą dłoń do rozgrzanej twarzy, a potem opuściła kwiaciarnię, w głowie już obmyślając słowa, którymi po służbie przeprosi siostrę.

koniec

Laurissa Hemingway
ambitny krab
-
ODPOWIEDZ