23 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
and everything
we need
is just too far
#1

Skłębiona wata obłoków pod turkusowym, rześkim wyrazem nieba; zmarszczone oblicze wody pofałdowanej jak sędziwa twarz starca, rozprowadzone, daleko, aż po oś widnokręgu. Spienione ogony fal, szurające po tafli jasnego, czystego piasku, wysokie, wznoszące się kręgosłupy palm, zwieńczone pióropuszami zieleni. Częste i natarczywe, żwawe zaloty zrywów chłodniejszego powietrza, szum, który chwieje się powtarzalnie w skupionych przestrzeniach usznych, za każdym razem zmieniając nieznacznie ton.
Morski, ruchliwy pejzaż, był niesłychanie odległy od monotonii.
Spokojnie, spokojnie, spokojnie. Rytm, wyznaczany przez kroki, był nieskalany pośpiechem, podeszwy ocierały się powłóczyście o grząskie, sypkie podłoże. Dusza, ożywiona, niesforna w nadarzającym się na ten moment, błogim odosobnieniu, zaczęła się spontanicznie odklejać od fundamentu ciała – fizycznej masy, błądziła w nadmiarze myśli, które przypominały rój pracowitych insektów. Zamyślenie spowijające świadomość było głęboką studnią, w którą opuszczał się, nie doznając twardej, zimnej granicy dna – zamyślony raz, zamyślał się z przyjemnością raz jeszcze. Doceniał podobne miejsca, niewypełnione po brzegi przez intruzów-przechodniów, miejsca, wiodące własne, w pełni odrębne życie, w których pojawiał się, nieistotny, niewielki. Przed nim, z niekłamaną radością dreptał pociesznie Brutus, zadowolony z okazji wspólnej przechadzki.
Zatrzymał się w pewnej chwili; wiatr, korzystając z nadarzającej się sposobności, zanurkował natychmiast w kosmykach włosów, podrzucając je w wymyślonym kaprysie nagłego tańca. Ręka wbiła się, jak kotwica, w jedną z kieszeni spodni. Wyciągnął z lekkim, przymglonym grymasem znużenia własny telefon. Opuszki palców ślizgały się po ekranie.
Cicha, gardłowa skarga Brutusa wdrożyła się precyzyjnym, niespodziewanym klinem w otępiałą uwagę. Zieleń spojrzenia oderwała się płynnie od prostokątnej źrenicy ekranu. Zerknął na czworonoga, który, w oczekiwaniu przekrzywił ciekawsko głowę.
No, dalej – krótkie, figlarne drgnięcie kącików ust stało się zapowiedzią dalszej, wspólnej wędrówki. Wiedzieli, jak uważał, oboje, że mieli do siebie słabość. Brutus, jak promień słońca, nakłuwał szarą, nieprzyjemną codzienność, pełną, jeszcze niedawno, grzmotów rodzicielskiego gniewu. Nie wierzył, do tej pory, że buldog został mu najzwyczajniej wciśnięty przez jedną z ciotek, dla jakiej przeciągające się rytuały wizyt w gabinecie weterynarza – zupełnie, jakby nie miała najmniejszego pojęcia, z jakim rodzajem rasy będzie mieć do czynienia – okazały się niemożliwą do przekroczenia przeszkodą.
Podczas ostatnich miesięcy, wiele (zbyt wiele?) cząstek w skomplikowanej, piętrzącej się układance życia, uległo zuchwałej zmianie, zmianie, dojrzewającej w nim przez ostatnie lata, która, jak rozwijany, oblany czerwienią pagórek opuchlizny, nie mogła już dłużej zostać zignorowana. Cieszył się, mimo tego, z rozwoju obecnych zdarzeń, czuł, że nareszcie zyskał stery kontroli, choćby częściowej, nad trasą własnego życia.
Prowadź.
Miękki, stłumiony głos zakołysał się w okolicznym powietrzu. Dotknięty nagłym impulsem zaciekawienia, pozwolił czworonogowi samemu wyznaczyć trasę, nieświadomy, dokąd wkrótce – do kogo – zdołają powieść ich kroki.

Audrey Bree Clark
Obrazek
ambitny krab
pierogi leniwe#8581
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Cichy pomruk zadowolenia wyrwał się z malinowych ust zwiastując, iż oto ciemnowłose dziewczę znalazło się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, by móc rozkoszować się otoczeniem. Ostatnie dni panny Clark przepełnione były pracą głównie w pomieszczeniach zamkniętych, posiadających jedynie jedno, niewielkie okieneczko - a to wywoływało w dziewczynie tęsknotę za wszechobecnym, wścibskim słońcem. I tak teraz gorące promienie słońca przesuwały się po membranie nagiej skóry, wywołując nań niewielkie kropelki potu oraz ogromne zadowolenie organizmu, mającego okazję nacieszyć się większą porcją witaminy D. Było przyjemnie. Gorąc rozlewał się po jej ciele, przerywany przyjemną bryzą znad oceanu, wywołującą gęsią skórkę na przegrzanej skórze. Dźwięki otoczenia oddzielone były grubą ścianą wygłuszających słuchawek, z których snuła się melodia jednej z jej ulubionych piosenek. Sielska idylla. Cisza, niezapowiadająca żadnych, choćby najmniejszych komplikacji... I chyba to powinno wprawić dziewczynę w stan podejrzliwości, teraz jednak, upojona ciepłem rozlewającym się po ciele oraz oceanicznym powietrzem, nie potrafiła pozbyć się nazbyt optymistycznego toku myślenia.
Pierwsze zaskoczenie przyszło z e strony szorstkiego języka, jaki przejechał po jej policzku. Nie, nie było to niczym nietypowym dla pani weterynarz, jedynie nie spodziewała się tego w tej chwili, w tym momencie, gdy jej ukochany owczarek australijski pozostał na farmie. Panna Clark zamrugała w zaskoczeniu, niemal natychmiast jednak na jej buzi wykwitł szeroki uśmiech.
- Cześć, przystojniaku! - Rzuciła wesoło, posuwając psu swoją dłoń, aby zapoznał się z jej zapachem. Serce Audrey Bree Clark pozostawało szeroko otwarte na wszystkie zwierzaki, niezależnie czy był to wąż, mysz, krowa czy pies - brunetka kochała je wszystkie, nie potrafiąc przejść obok nich obojętnie. Smukła dłoń przesunęła się po psiej sierści buldożka, a panna Clark uniosła się na łokciu, w poszukiwaniu właściciela tego, jakże uroczego, zwierzęcia. A gdy brązowe oczęta spoczęły na tym, który kroczył w ich kierunku dziwny dreszcz przeszył jej ciało od karku aż po sam koniec kręgosłupa. Znała tą sylwetkę; krok, jakim zbliżała się w jej stronę; rysy twarzy oraz zamyślenie, zwykle widniejące w tych niebieskich oczach.
Ile to już minęło? Nie pamiętała już, z jakiej to okazji wysłała mu ostatnio życzenia, będące tę samą wiadomością wysyłaną do tych, do których podobną wiadomość wypadało wysłać. W charakterystycznym dla siebie odruchu przygryzła dolną wargę, nie będąc pewną, jak powinna zachować się w tej sytuacji. Bo jak powinno się przywitać kogoś, z kim było się nierozłącznym przez większość swojego życia teraz, gdy od kilku lat nie łączyło ich praktycznie nic? W jej głowie pojawiło się kilka scenariuszy. Pierwszy, podpowiadany przez sentyment, skrywaną tęsknotę oraz przyzwyczajenie pchał ją, by wstać z kolorowego ręcznika, przeskoczyć te kilka kroków i owinąć ramiona mocno wokół jego szyi. Drugi, podpowiadany przez niezręczność oraz dziwne poczucie winny (bo czy i ona nie była winna temu, jak potoczyła się ich znajomość?) podpowiadał, by zwiać do wody, zanurkować głęboko pod jej taflę i wynurzyć się dopiero, kiedy ten zniknie z pola widzenia. Trzeci, dyktowany wyrzutami sumienia podpowiadał, aby przeprosić oraz błagać o wybaczenie... Z tych scenariuszy, żaden jednak nie znalazł odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Czy nadal czytasz mi w myślach, Hay?
- Haydn! - Wyrzuciła z siebie jako pierwsze, nadal nie wiedząc co więcej powinna powiedzieć. Dobrze Cię widzieć? Tęskniłam? Dobrze wyglądasz? Cholera, nic nie brzmiało tak, jak powinno. W odrobinę nerwowym geście panna Clark poprawiła skąpe bikini, przystrojone nadrukiem pomarańczowych kwiatów hibiskusa. - Ja... Hej! - Wydusiła z siebie w końcu, niemal od razu ganiąc się w myślach za banalność swoich słów, nie była jednak przygotowana na takie spotkanie, w zasadzie nawet nie wiedząc, iż dawny przyjaciel wrócił do Lorne Bay z wielkiego Sydney. Gdzieś w środku czuła jednak promyczek ciepła, spowodowany znajomą buzią.

Haydn Greenwood
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
23 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
and everything
we need
is just too far
Zapadnia kolejnych myśli otworzyła się nagle, niespodziewanie, strącając go w głąb karceru przeszłości, zawieruszonej i ciemnej, porastającej włochatą pleśnią zaniedbań i zapomnienia. Odkąd pamiętał, uważał, że poskąpiono mu dostatecznej władzy i kontroli nad życiem, które, niczym oślizgły, wyginający się robal, umiało pospiesznie uciec z jarzma ucisku, pełzając zaciekle w swoim, niepoznanym kierunku. Czuł się jak marny pionek, chwycony między palcami niedostrzegalnej, kapryśnej dłoni demiurga, ciskany, bez pomyślunku na szachownicę skrajności, tracąc doszczętnie wszystko, co chciał przy sobie zatrzymać, zyskując, w zamian, ogromy spraw i wydarzeń, których obawiał się i wystrzegał, których usilnie, całym duchem się brzydził.
Podburzony ocean świadomości, potrzebował zaledwie pojedynczego impulsu – trajektorii spojrzenia, ścieżki, rzucanej przez połyskliwe kręgi tęczówek, aby rozjuszyć się, uderzając o kostny klif jego czaszki. Mieszanka obrazów wspomnień, kadrów, wyrwanych z przebiegu chwil, ziarenek zdań oraz słów, zasianych w glebie pamięci, uśmiechów, których blask wschodził niepowściągliwie na horyzoncie ust, rozlała się w jego wnętrzu nieokiełznaną masą. Dreszcz, nieprzyjemny i chłodny, zjeżdżał po esowatej poręczy kręgów, cierń niepokoju wbijał się w naprężoną skórę, kiedy nieubłaganie zbliżał się do sylwetki, z którą dzielił radosne (czyżby?) epizody dzieciństwa. Jego emocje, rwące się wewnątrz głowy, zlewały się między sobą w równie nieznaną breję, ich smak, słodko-gorzki, rozlewał się na powierzchni języka awanturą sprzeczności.
Niepewność, wymierzona w kierunku nawet samego siebie.
Niepewność, której nie mógł ujawnić, która nie mogła przezierać jak niebieskawe żyły przez zmizerniałą skórę.
Brutus sam się przedstawił.
Krótka, delikatna wesołość, marne – ale skuteczne – zagranie, aby odebrać większą porcyjkę czasu, niewielką, drakońską rację, przyznaną na ostudzenie myśli. Ochłonął, z tchnieniem kolejnych sekund, jawił się rozluźniony, pogrążony w niewielkiej, częściowej skazie zamyślenia. Brutus zareagował ze szczerym, psim entuzjazmem na dźwięk własnego imienia, jako jedyny nieprzytłoczony ciężarem grymaśnego przypadku.
Cześć – przyjemna treść powitania, wtopiona w łagodny odcień pogodnego uśmiechu. Nadesłana przez instynkt, porywista wątpliwość, wbiła się w pomarszczone zwoje umysłu niczym dotkliwa drzazga – na ile mogli się zmienić? Nieodwracalnie, bez dostrzegalnej drogi możliwego powrotu? Pytanie, rozkrzewiało się, narastało jak gruba, wyniosła łodyga chwastu, wydając cierpkie owoce nowych, nękających rozważań. Na ile postąpiły w nich zmiany, dokonały się w ich pozornie podobnych, znajomych naczyniach ciał?
Kiedy zdecydowałaś się wrócić? – wyrzucił, najzupełniej swobodnie i przysiadł na suchym piasku, nadal, utrzymując stosowny, dzielący ich obydwoje dystans, zawieszając przez kilka, najbliższych momentów wzrok, przez kilka interwałów stłumionej jedynie szumem fal ciszy, na plaży i granatowej, kolebiącej się płachcie wody. Zawód weterynarza dawał wiele perspektyw, nie tylko w Sydney, co w innych, większych, budzących ciekawość miastach.
Dziwne.
Oboje, nieuchronnie wybrali niepozorną miejscowość.

Audrey Bree Clark
Obrazek
ambitny krab
pierogi leniwe#8581
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Brązowe oczęta panny Clark powędrowały w kierunku uroczego bludożka, gdy tylko został wspomniany przez swojego opiekuna. Och, jak można było być tak cudownie uroczym? Nawet, jeśli panna Clark nie popierała tworzenia podobnych ras (głównie przez ich problemy ze zdrowiem) nie potrafiła nie rozczulać się nad urokiem zwierzaka. Fakt, iż reagowała tak na każde stworzenie należało w tym momencie zwyczajnie pominąć. Po za tym, skupienie się na zwierzęciu pozwalało umysłowi odetchnąć, gdy trybiki przegrzewały się od analizowania różnych scenariuszy oraz jeszcze różniejszych wątpliwości.
- Przedstawił. - Przytaknęła ze ślicznym uśmiechem, w jaki ponownie ułożyły się malinowe wargi. - Od dawna go masz? - Spytała odrobinę niepewnie. Bo czy była w pozycji, w której mogła zadawać jakiekolwiek pytania? Nie była pewna. Z jednej strony pytania po tak długiej rozłące wydawały jej się czymś, zupełnie naturalnym. Ich ścieżki mocno się od siebie oddaliły i naturalna ciekawość rozpływała się gdzieś pod skórą, żądając wypuszczenia na światło dzienne w towarzystwie całej masy najróżniejszych pytań. Z drugiej jednak strony nie posiadała pewności, iż chciał aby zadawała jakiekolwiek pytania...
A mimo to cześć wypowiedziane tak doskonale znanym jej głosem sprawiło, że uśmiechnęła się. Tym razem nie do psa lecz do niego; delikatnie, z odrobiną nieśmiałości oraz spojrzeniem, które utkwiło wprost w znajomych oczach. Zupełnie jakby próbowała dojrzeć te wszystkie zmiany, jakie poznaczyły jego duszę; odnaleźć moment w którym oddzieliła się ona od jej duszy, idąc własną drogą, zapominając o dawnym połączeniu.
- Ja? Och... - Wyrazy zdziwienia uleciały z jej ust, gdy zaskoczyła ją prostota zadanego pytania. Powinien to wiedzieć. Powinien, lecz nie wiedział, do czego zapewne i ona sama miała okazję się przyczynić. Smukłe palce powędrowały do jej twarzy, by zasunąć pasmo długich, brązowych włosów za dziewczęce ucho. - Kilka tygodni po otrzymaniu dyplomu. Widzisz, miałam pracować w klinice, w której odbywałam praktyki... - Mówiła, a badawcze spojrzenie próbowało wybadać w którym momencie studenckiego życia ich drogi tak drastycznie się rozjechały. Czy zdążyła mu powiedzieć o wymarzonych praktykach? Wstyd przyznać, lecz nie pamiętała. -... ale dowiedziałam się, że Sakntuarium Koali desperacko potrzebuje weterynarza. O dziwo wybór był prosty. - Odpowiedziała delikatnie wzruszając ramieniem. Kochała Sydney. Całym swoim sercem uwielbiała australijską stolicę, z której posiadała praktycznie same dobre wspomnienia... Dziwne poczucie misji nie pozwoliło jej jednak tam pozostać. Dzikie zwierzęta również potrzebowały pomocy, a jej dłonie okazały się nieocenione gdy pożary trawiły busz, a tysiące zwierząt potrzebowały pomocy. W tym wszystkim jednak nie sądziła, iż przyjdzie jej właśnie w tych stronach spotkać dawnego przyjaciela. - A jak było z Tobą? - Spytała z nieśmiałością w głosie, głowę przekręcając lekko w bok, niemal w gołębim odruchu. Była ciekawa. Szczerze, niewinnie ciekawa jak potoczyły się jego losy, iż oto znalazł się ponownie w tym miejscu. - Od dawna jesteś w Lorne Bay? I... - Brunetka zawahała się delikatnie, przez chwilę ważąc słowa na języku, jakoby nie była pewna, czy będą tymi odpowiednimi. - Jak poszły Ci studia? Zostałeś na architekturze? - Ciekawość wygrała sprawiając, że od razu zadała kolejne pytania. Nieznane napięcie pojawiło się w jej mięśniach, gdy oczekiwała odpowiedzi. Lata rozłąki minęły, Audrey jednak nadal życzyła mu wszystkiego, co najlepsze. I miała wielką nadzieję, że Haydn zebrał się na odwagę i ruszył własną ścieżką, porzucając ambicje jego ojca.

Haydn Greenwood
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
23 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
and everything
we need
is just too far
Chciał zbadać wyrwę milczenia; kilometry rozłąki, wyżarty wąwóz porzuconego kontaktu. Poznać, dowiedzieć się, jak daleko znajdują się aktualnie od siebie, z wargami ociężałymi od oszczędności wpisanej w rozdarty dystans, niegdyś zupełnie obce, niewykonalne zjawisko (bo przecież – zdawali się nierozłączni, dzieląc ze sobą skarby szczęśliwych chwil). Czuł, jak ich ciała rozdziela lico zimnego i wyniosłego muru, bezdusznej, powściągliwej budowli, której nie mogli zburzyć najprostszym dźwiękiem pytania, jedną, spontaniczną rozmową – błądzili wciąż po omacku, próbując, pokracznie i nieudolnie na nowo odnaleźć siebie.
Czy mogli – kiedykolwiek – odszukać wszystko, co utracili w przeszłości?
Kilka miesięcy – wyjaśnił. – Był wcześniej psem mojej ciotki. – Nie pochlebiał jej rozwiązania; było niemniej zgoła lepsze od porzucenia zwierzęcia pośród gęstwiny lasu albo beztroskiego oddania go do schroniska. Brutus, mimo wszystko, nadal był czworonożnym członkiem rodziny Greenwoodów, zmienił tylko-aż troszczącego się opiekuna.
W głębi jego umysłu panoszyły się wizje wspomnień – wspólnych wypraw na plażę, kroków, stawianych na rozpalonym od słońca, złocistym piasku. Dawniej, w samym dzieciństwie, wszystko wydawało się proste, pełne niepowstrzymanych salw śmiechu, rozmów, przedłużających się bezlitośnie szlabanów, których nie wydawali się przenigdy żałować.
Proste.
A teraz?
Nie.
Prosta, zamaszysta odpowiedź. Otwierał się – jak zawsze – niechętnie, poruszał się z ostrożnością, dawkował słowa z niemal aptekarską precyzją.
Nie wiedział – jeszcze – nie zyskał gruntu pewności, na ile chce się ujawnić, nie mogąc zasadniczo przewidzieć, czy wszystko nie skończy się ledwie na pojedynczej rozmowie.
Pracuję w antykwariacie – wyjaśnił. Postanowił, na ten moment, nie dzielić się informacją o rozwijaniu kariery ilustratora. Musiał czuć się bezpiecznie, zanim przystąpi do innych szczegółów życia.
Wystarczy.
Tyle wystarczy.
Znajduje się w Tingaree, dokładnie jak sanktuarium – zauważył. Ironia, słodko-gorzka ironia, tląca się w przedstawionym stwierdzeniu; oboje mieli odłączyć się od miasteczka, lecz powrócili, przyparci przez nieustanne wybryki rozkapryszonych losów. Wrócili, spędzając chwile nawet w podobnych dzielnicach – wciąż ironicznie bliscy, zupełnie, jakby świat, spoglądając na nich, zanosił się obłąkańczym śmiechem.
Możesz mnie kiedyś odwiedzić.
Co za łaskawe pozwolenie!
Słowa nieuchronnie pomknęły, nasączone bukietem ciekawości; bębniącym w jego umyśle, uporczywym pytaniem, w jaki dokładnie sposób zareaguje Audrey, czy wkrótce rozejdą się – znowu – czy może, zdołają się jeszcze spotkać bez zarządzenia przypadku. Nie chciał się jej narzucać, z drugiej strony, bezgłośnie, wewnętrznie niemal błagając – aby nie okazali się przeraźliwie odlegli, aby wrócili, aby dawna oziębłość minęła niczym okrutny sen.

Audrey Bree Clark
Obrazek
ambitny krab
pierogi leniwe#8581
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Przeciągłe: - Ooch... - Wyrwało się z pełnych warg, gdy tajemnica pochodzenia zwierzęcia została rozwiązana. I gdzieś w środku panny Clark pojawiło się nieprzyjemne ukłucie, gdyż nieodpowiedzialni właściciele byli czymś, czego szczerze nie znosiła, a kości podpowiadały jej, iż właśnie takim człowiekiem była ciotka Haydna... W tym momencie nie była jednak sobie w stanie przypomnieć, czy którąkolwiek z nich miała okazję poznać. Smukła dłoń ponownie przesunęła po szorstkiej sierści, gdy brązowe oczęta przyglądały się zwierzakowi w automatycznym odruchu. - Ta rasa bywa problematyczna, jakbyś potrzebował pomocy to... - dzwoń o każdej porze cisnęło się na usta, propozycja jednak uwięzła jej w gardle, zupełnie jakoby panna Clark zwyczajnie obawiają się ją wypowiedzieć. Niepewna czy w ogóle była w pozycji pozwalającej na jakiekolwiek propozycje. Długie lata rozłąki odebrały jej tę pewność, która kiedyś zdawała się być nie do naruszenia. Brązowe spojrzenie powędrowało ku jego buzi odnajdując zieleń jego tęczówek, a kąciki ust uniosły się w delikatnym, niepewnym uniesieniu. No wiesz... Mówiły jej oczy, z nadzieją, iż ten nie stracił umiejętności odczytywania zawartych w nich emocji. Brak pewności, morze dobrych chęci naznaczone sentymentem oraz tęsknotą natury której nie była w stanie w pełni zrozumieć... No wiesz... Bo musiał wiedzieć. Pamiętać ten niewielki szczegół, to tradycyjne ułożenie ciągu łów, jakie zawsze wieńczyło wszelkie propozycje możliwej pomocy, jakie kierowała w jego stronę. Żywiła nadzieję, że wie. Powinien wiedzieć.
Powinien... ale czy na pewno pamiętał?
Kąciki różowych ust uniosły się wyżej; w pewniejszym geście gdy doczekała się odpowiedzi na zadane pytanie. Dobrze, bardzo dobrze. Brązowe spojrzenie błysnęło trzymaną na wodzy radością bo gdzieś w środku miała ochotę owinąć ramiona wokół jego szyi, złożyć całusa na bladym policzku i wyćwierkać mu do ucha jak bardzo jest z niego dumna. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, zęby przygryzły dolną wargę w charakterystycznym dla niej wyrazie zamyślenia, a brązowe oczęta na chwilę przeniosły się w kierunku oceanicznych fal próbujących wkraść się na plażowy piasek.
- Cieszę się. - W dwóch słowach wypowiedzianych ciepłymi tonami głosu zawarła wszystkie pragnienia, skryte gdzieś głęboko w duszy; związane liną niepewności oraz rozłąki. - Naprawdę. - Dodała jeszcze powracając ku niemu spojrzeniem, by nie miał wątpliwości powiązanych z prawdziwością wypowiadanych przez nią słów. Chwilę później przymrużyła odrobinę oczęta, jakoby próbowała ocenić doskonale znane rysy twarzy, w poszukiwaniu tylko sobie znanych szczegółów. Wydoroślał... mimo iż dzielili ten sam rok zapisany w dacie urodzenia. - Jestem w stanie wyobrazić sobie Ciebie w antykwariacie. - Wysnuła w końcu, nieświadomie przenosząc ciężar ciała odrobinę w przód, nim brwi panny Clark powędrowały ku górze, w niemałym zaskoczeniu. Tingaree. A więc to tak. Dwie drogi niegdyś splecione rozplotły się, by ponownie spotkać się w podobnym punkcie. Zapewne za kilka godzin odnajdzie w tym fakcie odrobinę zabawności. Największym zaskoczeniem była jednak propozycja, jaka padła zaraz po tych słowach. Czy istniała jeszcze jakakolwiek szansa, iż dawna zażyłość wróci? Nie wiedziała.
- Jasne, odwiedzę cię kiedyś. - Bo chciała. Faktycznie chciała spotkać się bez łap przypadku, ciekawa czy ta znajomość mogła w ogóle kiedykolwiek jeszcze istnieć. - I wiesz, Ty też możesz do mnie wpaść... - Zaczęła z entuzjazmem, by pochylić się jeszcze bardziej w przód, przykładając smukłą dłoń do ust, zupełnie jakby za chwilę miała przekazać mu najtajniejszy ze wszystkich sekretów świata. - ...mogę załatwić głaskanie koali za darmo. - Dodała półszeptem, by połać mu psotny uśmiech oraz perskie oczko. Praca w sanktuarium wiązała się z pewnymi profitami w postaci słodkich futrzaków - a te zawsze skradały serduszko panny Clark. Audrey wyprostowała się, by zmienić pozycję w jakiej siedziała. Dłoń napotkała jej komórkę, przypominając o niewielkim szczególe. - To zabrzmi bardzo dziwnie, ale masz jeszcze mój numer? - Niepewne pytanie opuściło jej usta, gdy umysł przyswajał abstrakcję, jaką było akurat to pytanie zadane akurat tej osobie. Ona nadal nie usunęła tych kilku cyfr, zapisanych pod jego imieniem, do tej pory nie będąc pewną dlaczego.

Haydn Greenwood
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
23 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
and everything
we need
is just too far
Zaczynał wątpić.
Czy rzeczywiście – od ostatniego spotkania – minęło tak wiele czasu?
Lat, zespolonych grubymi nićmi złowrogiej, obejmującej ciszy? Miesięcy, zakażonych toksyną obojętności?
Dni zamaszyście mijały, żywe jak nurt górskiego, srebrzystego potoku, który rozcina niską, skarłowaciałą zieleń. Dni, podczas których – zwyczajnie, bez pokładanych starań – odwykli od wspólnych spotkań, od obecności, rozmów i zadawanych pytań. Nie czuł, w tym wyjątkowym przypadku ciężaru własnej przeszłości; poddawał się naiwnemu wrażeniu, zupełnie, jakby zdołali żegnać się jeszcze wczoraj, rozchodząc się w strony swoich rodzinnych domów. Trudno pokładać wiarę, że wszystko było tak inne.
A jednak.
Poczciwy, zwierzęcy kompan usiadł wiernie w pobliżu. Zanurzył dłoń w jego sierści; w przeciwieństwie do ciotki, był gotów oddać za niego każdą, wyłuskaną oszczędność.
Przyjaźń nie miała ceny – nie był do końca dobrym i prostodusznym człowiekiem – jednak nie można było go podejrzewać o identyczną, haniebną interesowność.
Dzięki.
Odsiecz, wtłoczona w formę ciepłego, przykrótkiego stwierdzenia. Wiedział, jakie zalążki słów pozostały w jej gardle, zamierając w przestrzeni, kończąc swój żywot jeszcze, zanim przyszły na świat.
Nie musiała nic mówić – jeśli coś pozostało, była tym nadal cząstka porozumienia, lśniący, wrażliwy kryształ inkrustujący duszę. Był w zupełności świadomy, że kochała zwierzęta, będąc z pewnością dla wielu z pomniejszych braci, nieocenioną nadzieją na lepszą przyszłość, oparciem, przed którym zwykli się bronić, lecz które czyniło wszystko wyłącznie w ramach ich dobra.
Nie myliła się – pasował o wiele bardziej do wnętrza antykwariatu niż do ojcowskich marzeń, których drastyczny ciężar dźwigał przez większość lat. Ojciec, przez większość czasu żył w wąskiej, wyliczonej przestrzeni zdolnych do odniesienia zysków, skoncentrowany wyłącznie na kalkulacjach jak dorożkarski koń o stłamszonym klapkami własnym polu widzenia. Nie znał swojego syna, pojąc go bezustannie breją nadprogramowych ambicji, pozostawiając dotkliwe otarcia uwag i groteskowych wyrzutów.
Słowa były słowami; zdradliwym, ulotnym strzępkiem obcym właściwym czynom, lecz mimo tej filozofii ufał, że w niedalekiej przyszłości odwiedzą się w miejscach pracy.
Brzmi jak oferta, której nie można odrzucić – ciepło uśmiechu po raz kolejny rozpogodziło twarz. Wierzył, że złożą sobie nawzajem wizytę – byłby po stokroć głupcem, gdyby nie wykorzystał podobnej, zaistniałej okazji, by przyjrzeć się Sanktuarium z bliska.
Drgnął, słysząc dalsze, zapadające słowa. Znał doskonale odpowiedź, jednak zanim przedarła się w niedaleką przestrzeń, sięgnął dla upewnienia się po telefon. Przesunął listę kontaktów. Nie był w najmniejszym błędzie.
Tak, mam.
Odwrócił wzrok od ekranu i schował urządzenie z powrotem. Nie zmienił dotąd numeru ani tym bardziej nie usunął jej spośród zapisanych numerów; nie odczuł takiej potrzeby, przez większość chwil pogrążony w mantrze swojego, osobistego życia. Nie czuł się urażony, zdradzony, z powodu rozpadu relacji; był on, bez względu na wszystko, ich obopólną decyzją.
Zwyczajnie, biernie – żałośnie? – przyjął ten werdykt losu, nie drążył, nie dopytywał, uznając, że tak po prostu musiało się między nimi wydarzyć.
Zdaje się, że wypada zrobić z tego użytek – lekka żartobliwość wpleciona w poważny przekaz.
Czy byli w stanie powrócić do kontaktu sprzed lat?
Czy – mimo wszystko – powinni teraz spróbować?

Audrey Bree Clark
Obrazek
ambitny krab
pierogi leniwe#8581
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Czas z pewnością był pojęciem niezwykle plastycznym, potrafiącym wydłużać się oraz skracać zależnie od czynników, o których nie raz nie przyszło nam nawet pomyśleć. Pozornie określony, nie raz oddziałowywał na każdego w otoczeniu w zupełnie inny, specyficzny sposób. I tak panna Clark w tym momencie poczęła mieć wrażenie, iż okres ciszy oraz jej studenckich wojaży skrócił się, zaś moment, w którym spotkali się na tej plaży wydłużał się, w pewien sposób zaburzając fakturę muru wybudowanego z milczenia, chłodu oraz przeciwnych dróg, jakie obrali.
Pewniejszy uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy tylko słowa podziękowania dotarły do jej uszu. A jednak wiedział. Nie zapomniał. Nadal posiadał umiejętność odczytywania tego, co dla innych mogło pozostać nierozszyfrowane; wiedział, co chciał wypowiedzieć delikatny głos, gdy usta nie były w stanie ułożyć się w odpowiednie brzmienia. Zupełnie jakby nawiązane kiedyś połączenie nie rozpadło się, jedynie luzując swoje więzy pod wpływem rozłąki. I gdzieś w środku poczuła ukłucie przyjemnego ciepła; radości powiązanej z przekonaniem o niewielkimi zwycięstwie, nawet jeśli żadna konkurencja nie istniała.
A może jednak to nie był jeszcze koniec?
Panna Clark zabawnie poruszyła brwiami, doskonale wiedząc, że jej oferta była tą, z kategorii nie do odrzucenia. Małe, futrzaste pyszczki o jeszcze mniejszych, uroczych łapkach potrafiły ująć za serce oraz przekonać do siebie najzatwardzialszego ze wszystkich twardzieli.
- Nie można, zakazują tego Konwencje Genewskie czy jakiś inny ważny dokument. - Rzuciła z wyraźnym rozbawieniem w głosie, chcąc jedynie upewnić go w przekonaniu, iż odmowy z pewnością nie przyjmie. A jeśli to nie podziała, posiadała całą kolekcję zdjęć słodkich, zwierzęcych spojrzeń które mogłaby wykorzystać do szantażu... Kiedyś, gdyby czuła się odrobinę pewniej w tym, jakże nietypowym, układzie.
Kolejny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy okazało się, że nie usunął jej numeru, zupełnie jakby nie chciał wyrzucić jej ze swojej rzeczywistości... Albo ona przywiązywała zbyt wielką wartość do niewielkich, pozornie nieistotnych szczegółów. - Owszem, wypada... - Zaczęła i już chciała coś dodać, gdy dźwięki The Devil You Know nagranego przez X Ambassadors wybrzmiały w otoczeniu, zwiastując nadchodzące połączenie. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy tylko zauważyła imię wypisane na wyświetlaczu. - Przepraszam, muszę się zbierać... - Wyrzuciła z siebie, w biegu podrywając się z ręcznika i zbierając przyniesione przez siebie graty. Obowiązki wzywały, a spóźnienia były czymś, czego z oślim uporem próbowała wyzbyć się ze swojego charakteru. Szybko schowała wszystkie rzeczy do dużej torby, by niemal w biegu nachylić się nad dawnym przyjacielem. - Do zobaczenia. - Słowa pożegnania opuściły jej usta, które chwilę później delikatnie musnęły skórę jego policzka, by finalnie ułożyć się w ostatni uśmiech, jaki powędrował w jego kierunku nim ruszyła w tylko sobie znanym kierunku.

| zt. <3 Haydn Greenwood
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
ODPOWIEDZ