about
She likes to run from troubles in her high heels
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
Ten dzień nie mógł się skończyć dobrze, a świadczył o tym już fatalnie rozpoczęty poranek. Ciężko było stwierdzić, czy pierwszym pechowym elementem były nieszczelne okna, przez które wdzierał się zimny powiew dmącego doń wiatru, czy może hałas spadających z okien, ceramicznych doniczek, które od godziny 6:33 (to wtedy jej wpółotwarte oczy natknęły się na elektroniczny zegar), w niedzielny poranek, który skutecznie pokrzyżował dalsze plany związane z drzemaniem do południa. Horrendalna, gargantuiczna wręcz i ponadprzeciętna wściekłość, wezbrała w niej, gdy wciągu kilkuminutowej walki o spokój i ciszę za sprawą dociśniętej do ucha poduszki, wypchanej gęsim pierzem, do drzwi zapukała sąsiadka. Jedynie cichy jęk wydobył się z ust zmęczonej Panam i ten dźwięk właśnie sprawił, że postanowiła nie ruszać się z wycieraczki, nacierając z kolejną turą głośnego stukotu knykci o mahoniowe drzwi.
Musiała wstać. Wiedziała, że sąsiadka z domu na przeciwko nie odpuści. Problem okazał się wagi potężnej. Pani, mieszkająca po drugiej stronie korytarza, nie potrafiła obsłużyć pilota od telewizora. Mimo dantejskich scen rozgrywających się w jej głowie, Pam z sercem na dłoni, posłusznie zgodziła się pomóc kobiecinie, jako że samej sobie na przeważnie nie potrafiła.
Nic nie zapowiadało dogodniejszych warunków do dalszego spania, a i dmący wiatr się nasilał. Najsensowniej i zupełnie zdrowo rozsądkowo było wstać i niedomykające się okno odpowiednio zabezpieczyć, nie pozwalając żeby trawnik pod oknem jej sypialni został w całości pokryty ceramicznym, potłuczonym dywanem w różnych odcieniach rudości.
Wzdrygnęła się. Zimny dreszcz przebiegł po osłoniętej jedynie wełnianym swetrem skórze, kiedy kolejny podmuch wiatru uderzył w elewację budynku. Łzy napłynęły jej do oczu, przez chwilę rozmazując obraz świata pod nią i przed nią. Kolejny podmuch, tym razem silniejszy zakołysał jej ciałem mocniej niż ten poprzedni. Ułamek sekundy, w którym toczyła walkę z równowagą, desperacko próbując złapać się okiennej framugi, nie wystarczył, bo już leciała w dół. Zawisnąwszy na gałęzi, spróbowała podciągnąć się, wymachując dziko zwisającymi stopami. Jedna po drugiej, powoli na dół i może to by się udało, gdyby nie ten cholerny wiatr sabotażysta, wprawiający jej kończyny w mimowolny taniec.
Spadała. Nie było czego się złapać, a głowa produkowała przykłady kolejnych epitafium, które mogłyby trafić na jej nagrobek, kiedy już wbije się w pokrytą trawą ziemię we własnym ogrodzie. Bum. Cichy chrzęst kości, uderzających o coś nie do końca miękkiego, ale i nie tak twardego jak chodnik, ale równocześnie nie jak trawnik. Człowiek.
Jęknęła, próbując się podnieść, ale dopiero po chwili odzyskała dech. Ręce i nogi, rozrzucone we wszystkie strony, sprawiały wrażenie wyrzuconej przez okno, niechcianej lalki. Przekręciła głowę, dostrzegając szerokie barki, umiejscowione w dobrze zbudowanym, męskim ciele.
- Żyjesz pan? - zapytała ostrożnie, modląc się w duchu żeby nie okazało się, że stała się przyczyną cudzej śmierci. Nie teraz kiedy jej los od jakiegoś czasu przypieczętowany był zawieszeniem. Choć zmartwienie zaczynało brać górę nad pragmatyzmem, jej ciało wciąż przyciskało mężczyznę do betonu. Czyli jednak trafiła w chodnik.
Achilles Cosgrove
Musiała wstać. Wiedziała, że sąsiadka z domu na przeciwko nie odpuści. Problem okazał się wagi potężnej. Pani, mieszkająca po drugiej stronie korytarza, nie potrafiła obsłużyć pilota od telewizora. Mimo dantejskich scen rozgrywających się w jej głowie, Pam z sercem na dłoni, posłusznie zgodziła się pomóc kobiecinie, jako że samej sobie na przeważnie nie potrafiła.
Nic nie zapowiadało dogodniejszych warunków do dalszego spania, a i dmący wiatr się nasilał. Najsensowniej i zupełnie zdrowo rozsądkowo było wstać i niedomykające się okno odpowiednio zabezpieczyć, nie pozwalając żeby trawnik pod oknem jej sypialni został w całości pokryty ceramicznym, potłuczonym dywanem w różnych odcieniach rudości.
Wzdrygnęła się. Zimny dreszcz przebiegł po osłoniętej jedynie wełnianym swetrem skórze, kiedy kolejny podmuch wiatru uderzył w elewację budynku. Łzy napłynęły jej do oczu, przez chwilę rozmazując obraz świata pod nią i przed nią. Kolejny podmuch, tym razem silniejszy zakołysał jej ciałem mocniej niż ten poprzedni. Ułamek sekundy, w którym toczyła walkę z równowagą, desperacko próbując złapać się okiennej framugi, nie wystarczył, bo już leciała w dół. Zawisnąwszy na gałęzi, spróbowała podciągnąć się, wymachując dziko zwisającymi stopami. Jedna po drugiej, powoli na dół i może to by się udało, gdyby nie ten cholerny wiatr sabotażysta, wprawiający jej kończyny w mimowolny taniec.
Spadała. Nie było czego się złapać, a głowa produkowała przykłady kolejnych epitafium, które mogłyby trafić na jej nagrobek, kiedy już wbije się w pokrytą trawą ziemię we własnym ogrodzie. Bum. Cichy chrzęst kości, uderzających o coś nie do końca miękkiego, ale i nie tak twardego jak chodnik, ale równocześnie nie jak trawnik. Człowiek.
Jęknęła, próbując się podnieść, ale dopiero po chwili odzyskała dech. Ręce i nogi, rozrzucone we wszystkie strony, sprawiały wrażenie wyrzuconej przez okno, niechcianej lalki. Przekręciła głowę, dostrzegając szerokie barki, umiejscowione w dobrze zbudowanym, męskim ciele.
- Żyjesz pan? - zapytała ostrożnie, modląc się w duchu żeby nie okazało się, że stała się przyczyną cudzej śmierci. Nie teraz kiedy jej los od jakiegoś czasu przypieczętowany był zawieszeniem. Choć zmartwienie zaczynało brać górę nad pragmatyzmem, jej ciało wciąż przyciskało mężczyznę do betonu. Czyli jednak trafiła w chodnik.
Achilles Cosgrove
about
tragedię ma wpisaną w imię
- 005
Panam Palmer
about
She likes to run from troubles in her high heels
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
She loves McDonalds and she hates Beverly Hills
Chmury nad jej głową skrzyły się kolorowymi barwami, naprzemiennie, z triumfującą przewagą różu i jarzącej się zieleni. Zieleni? Wszak chyba nie tak wyglądało niebo. Choć może przed burzą? Czy niebo przed burzą zwykło bywać zielone? Niekoniecznie. Cumulonimbus capillatus przeważnie przybierał kolor granatu. Odcieniem swym powinien przechodzić płynnie z calvusowej szarości, niemalże w czerń, pochłaniając światło tak samo jak teraz upadek pochłonął jej wiarę (wychodzi na to, że płonną) w odzyskany dech. O dziwo odzyskała. Nie rzęziła, a powietrze przepływało jej przez płuca zgoła płynnie. Tylko wzrok jakby szwankował, nagromadziwszy pod powiekami mroczki, w postaci niezliczonej ilości zbyt małych by je przerachować, migoczących atomów.
Powoli jej ciało, jeszcze nie w pełni sprawne, sprawiając wrażenie upośledzonego, wciąż bezwładnego, zaczęło się zsuwać z pleców jegomościa. Kręg po kręgu, czuła jego każdy mięsień, naprężoną łopatkę i coś co trzymał w kieszeni (chyba klucze?) kurtki. Wciąż nie docierało do niej to co właśnie się stało. Jakby ostatnich kilka minut było najzwyczajniej w świecie złym snem, koszmarem, omamem, który zwykle jawi się po zjedzeniu niestrawnego posiłku.
Spojrzała na mężczyznę spode łba, zaszczycając go wzrokiem, gdy oczy przestały mrugać, a świat w końcu stanął w miejscu. Jej spojrzenie biło blaskiem neonu krzyczącego COŚ TY PAN, Z CHOINKI SPADŁ? Z tą poprawką, że to ona spadła, z parapetu i niejako z drzewa, a w każdym calu zdawała sobie sprawę z tego, że jej absolutnie nie korpulentne ciało mogło stać się narzędziem niezamierzonej zbrodni.
- To się da naprawić - fuknęła, nie kłopocząc się przepraszaniem, skoro mężczyzna nie silił się na uprzejmość. Inna sprawa, że dobór słów w ów lakonicznie rzuconym pytaniu, również nie nosił nawet szczątkowych znamion kurtuazji.
Tak naprawdę wcale nie chciała nikogo mordować. Nawet jeśli jegomość sobie by tego życzył. W końcu na utrzymaniu miała psa i co prawda dalekie od ideału, ale umiarkowanie znośne życie.
- Pani Panam, do kurew może się pan skierować tam, o, za rogiem. Ponoć nie za drogie, ale nie wiem jak z jakością - złośliwości się jej imały dzisiaj jak nigdy. Być może miało to coś wspólnego z ów blamażem sprzed krótkiej chwili, a może tak naprawdę niedawne życie cierpiętnicy pogrzebało na jakiś czas możność posługiwania się kunsztem czystej ironii.
Niemniej, uszanowała prośbę i choć mozolnie, to opuściła cudze plecy, gestem damy (do której było jej daleko), otrzepawszy się z niewidzialnego pyłku i ziemi. Całość zdążyła zebrać jej ofiara.
Spojrzawszy celem zeskanowania pana marudy, zmarszczyła czoło i przekrzywiła głowę, jakby dowierzyć nie mogła, że takie właśnie słowa padły z tak pięknych ust!
- Chilly, w moich wspomnieniach zdawałeś się być bardziej uprzejmy - uśmiech, triumfalny, zakwitł na jej twarzy, mimo że gdzieś w głębi czuła, iż ukorzyć się warto byłoby przed starym znajomym. Choć jeśli ten pamięta ją równie dobrze, porzucił już wszelakie nadzieje na skruchę z jej strony.
Achilles Cosgrove
Powoli jej ciało, jeszcze nie w pełni sprawne, sprawiając wrażenie upośledzonego, wciąż bezwładnego, zaczęło się zsuwać z pleców jegomościa. Kręg po kręgu, czuła jego każdy mięsień, naprężoną łopatkę i coś co trzymał w kieszeni (chyba klucze?) kurtki. Wciąż nie docierało do niej to co właśnie się stało. Jakby ostatnich kilka minut było najzwyczajniej w świecie złym snem, koszmarem, omamem, który zwykle jawi się po zjedzeniu niestrawnego posiłku.
Spojrzała na mężczyznę spode łba, zaszczycając go wzrokiem, gdy oczy przestały mrugać, a świat w końcu stanął w miejscu. Jej spojrzenie biło blaskiem neonu krzyczącego COŚ TY PAN, Z CHOINKI SPADŁ? Z tą poprawką, że to ona spadła, z parapetu i niejako z drzewa, a w każdym calu zdawała sobie sprawę z tego, że jej absolutnie nie korpulentne ciało mogło stać się narzędziem niezamierzonej zbrodni.
- To się da naprawić - fuknęła, nie kłopocząc się przepraszaniem, skoro mężczyzna nie silił się na uprzejmość. Inna sprawa, że dobór słów w ów lakonicznie rzuconym pytaniu, również nie nosił nawet szczątkowych znamion kurtuazji.
Tak naprawdę wcale nie chciała nikogo mordować. Nawet jeśli jegomość sobie by tego życzył. W końcu na utrzymaniu miała psa i co prawda dalekie od ideału, ale umiarkowanie znośne życie.
- Pani Panam, do kurew może się pan skierować tam, o, za rogiem. Ponoć nie za drogie, ale nie wiem jak z jakością - złośliwości się jej imały dzisiaj jak nigdy. Być może miało to coś wspólnego z ów blamażem sprzed krótkiej chwili, a może tak naprawdę niedawne życie cierpiętnicy pogrzebało na jakiś czas możność posługiwania się kunsztem czystej ironii.
Niemniej, uszanowała prośbę i choć mozolnie, to opuściła cudze plecy, gestem damy (do której było jej daleko), otrzepawszy się z niewidzialnego pyłku i ziemi. Całość zdążyła zebrać jej ofiara.
Spojrzawszy celem zeskanowania pana marudy, zmarszczyła czoło i przekrzywiła głowę, jakby dowierzyć nie mogła, że takie właśnie słowa padły z tak pięknych ust!
- Chilly, w moich wspomnieniach zdawałeś się być bardziej uprzejmy - uśmiech, triumfalny, zakwitł na jej twarzy, mimo że gdzieś w głębi czuła, iż ukorzyć się warto byłoby przed starym znajomym. Choć jeśli ten pamięta ją równie dobrze, porzucił już wszelakie nadzieje na skruchę z jej strony.
Achilles Cosgrove