19 yo — 174 cm
Awatar użytkownika
about
lecz jak orfeusz poznałem życie po stronie śmierci, błękitnieją mi twoje na zawsze zamknięte oczy
Wcześnie. Było jeszcze wcześnie. Oczywiście, to nie tak, że impreza uboga była na tym etapie w gości. Wręcz przeciwnie, frekwencja pośród żądnej rozrywki młodzieży zdawała się całkiem imponująca, jeśli wziąć na poprawkę fakt, że było to środowe popołudnie, a nie piątkowy wieczór – nawet przeciętny obserwator nie miałby większego problemu z dostrzeżeniem skromnych grupek lub pojedynczych sylwetek, które raz na kilka czy kilkanaście minut przemykały przez przedpokój i mieszały się z kręcącymi się w salonie gośćmi. Mimo to, zdawało się, że cała ta huczna celebracja... no, Elijah właściwie nie wiedział, czego była to celebracja (bo wprosił się tutaj mimo braku zaproszenia ani nawet możliwości bycia czyimś wiernym plus jeden), zdawała się dopiero nabierać tempa. Tani głośnik brzmiał równie tanią muzyką, polano też pierwszy alkohol, chciałoby się powiedzieć, że w póki co dość skromnych ilościach, choć ta obserwacja nie tyczyłaby się wszystkiego i wszystkich. Bo w całej tej barwnej wizualizacji imprezy dość statecznej i szokująco jak na tą grupę wiekową kulturalnej, był też Elijah Johnston.
Pijany. W trzy dupy, jeśli można.
Ciężko byłoby jednoznacznie wskazać, który z wątpliwych wyborów jakich miał okazji dziś dokonać był ostatecznym gwoździem na trumnie. Być może zawiniły piwa, które na spółkę z kumplem rozpracowali w ramach rozgrzewki na jednej z okolicznych plaż, a być może chodziło po prostu o to, że dzień dzisiejszy przypieczętowany był w jego przypadku humorem tak podłym i przykrym, że do samego przebywania na plaży potrzebował... nie być trzeźwy? Można byłoby sobie pomyśleć, że na tym miało stanąć, w zasadzie nawet miało, ale cały plan bycia rześkim i przytomnym w trakcie całej tej pilnie potrzebnej imprezy legł w gruzach w momencie, w którym na wejściu jakaś śliczna panna wcisnęła mu się w ramiona z flaszką w ręce. I to nie tak, że chciało mu się w to brnąć, bo już od patrzenia rano w lustro było mu tak jakby niedobrze, ale ostatecznie zaważyła przemożna chęć zabrania rzeczonej panny na stronę. Nie było to trudne – wystarczyło, że na jednej z ogrodowych kanap oboje doprowadzili się do momentu, w którym słowa i gesty padały same, jakby za nich. Stamtąd droga schodami na górę wydawała się oczywista, choć wcale nie tak prosta, wszak po drodze nie zabrakło spektakularnych potknięć, niesubordynowanych ruchów i wszystkich tych boleśnie chaotycznych przypadłości, które dotyczą tylko tych, którym trzeźwe spojrzenie oblano nadmiarem procentów. Nie, żeby było warto; szybko okazało się, że nie był to stan właściwszy i zdatny do czegokolwiek innego, niż do wymiany kilku niespecjalnie skoordynowanych pocałunków, więc Elijah z Panną (która teraz była Panną zamiast panny, bo nie było jakoś okazji żeby przedstawić się sobie nawzajem) wracał za rękę na dół po tym, jak przez dobre piętnaście minut leżeli obok siebie na czyimś łóżku i patrzyli się w sufit, wymieniając okazjonalne przeciętnie błyskotliwe obserwacje. I jakoś tak wyszło, że razem z szansą na odwrócenie własnej uwagi od tego, o czym myśleć mu się nie chciało, rozpłynęła się też wcześniejsza chęć zachowania klasy i odrobiny honoru (czytaj: trzeźwości), więc kilka jeszcze razy zgodził się na łyka tu, łyka tam, finalnie lądując gdzieś na korytarzu, plecami oparty o którąś ze ścian. Może nawet przysiadłby grzecznie gdzieś na wysokości listwy, tam, gdzie było miejsce dla takich jak on, mocno wstawionych, znaczy się, ale wtem na horyzoncie pojawiła się znajoma twarz, co nie pozostawiło mu żadnego wyboru.
- E, Roy – zawołał beztrosko, w trakcie pospiesznej przeprawy w stronę kolegi sukcesywnie zahaczając ramieniem o trzy osoby, w tym o jedną taką, którą swoją własną nieuwagą naraził na stłuczenie trzymanej przez nią szklanki. Ups...? Nie, właściwie to nie ups. Pies by to jebał, tak na dobrą sprawę. Ważniejsze rzeczy miał teraz na głowie. – Pijemy – oznajmił, a nie spytał, bo w obecnym położeniu zdecydowanie brakowało mu energii, czasu i chęci na niepotrzebne uprzejmości. Zresztą, w przypadku Callahana na ogół nie czuł się do nich zobowiązany, skoro znali się nie od dziś.

Royce Callahan
ambitny krab
żuczek
19 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
I'm not afraid to tear it down and build it up again It's not our fate, we could be the renegades
I'm here for you
Are you here for me too?
002
Licealne, czy też studenckie imprezy miały to do siebie, że nikt nie stawiał na jakość, tylko na ilość. Dzięki temu wproszenie się na domówkę było cholernie proste. Wystarczyło podejść pod drzwi, zapukać i powiedzieć ,,ja na imprezę" - w progu na ogół stawał ktoś pijany, trzymając w dłoni butelkę z piwem, albo wódką. Drzwi zostały otwarte, proszę wchodzić. Każdy kulturalny, szanujący się człowiek wie, że skoro zapraszają, to odmówić nie wypada, w niektórych krajach to obraza dla gospodarza, a przecież nikt gospodarza obrażać nie chce, no nie?
Wchodząc do mieszkania nie miał pojęcia kogo może zastać, ani czego się spodziewać - nie licząc oczywiście bandy pijanych, często dorosłych, młodych ludzi. Z rękoma pustymi wchodzić też nie wypada, ale tak na dobrą sprawę, czy kogoś, do cholery to interesuje, gdy dalej rzyga niż widzi? No niekoniecznie. Brunet, korzystając z tej złotej zasady, którą chwilę temu wymyślił, postanowił trochę zabalować. Nie chciał się upijać, w przysłowiowe trzy dupy, żeby w razie czego ogarnąć, gdyby było coś nie tak i wyjść honorowo z mieszkania, nie potykając się o wystający próg, bądź nie wpaść na drzwi.
Ludzie wydawali się całkiem mili. Już na starcie został poczęstowany alkoholem, który wyjątkowo dziwnie pachniał. Po jednym kieliszku z planszy go nie zmiotło, lecz poczuł nieprzyjemne pieczenie w gardle (takie to było mocne!) i doszedł do wniosku, że polski bimberek, choć kurewsko mocny, to w smaku był znacznie lepszy od tego czegoś i wchodził nieco wolniej.
Student nigdy nie miał problemu z nawiązywaniem znajomości, niemalże od razu podłapał tematy na które był w stanie się wypowiedzieć i w ten sposób udało mu się kulturalnie pogadać z ludźmi, trochę wypić, a przy okazji trochę się poprzechwalać, co było (obecnie) jego ulubionym hobby. Lubił, gdy ludzie go słuchali prawili komplementy, może dość atencyjne zagranie z jego strony, ale szczerze, miał to w dupie. Liczył się fakt, że ludzie dobrze go odbierali.
Ludzi było, tak jak się spodziewał, całkiem sporo. Niewiele osób znał, lecz rzucili mu się w oczy jacyś znajomi. Z niektórymi rozmawiał raz w życiu, a z innymi kilka razy. W zależności od tego, jak ciekawą osobowość posiadał dany człowiek. Nie lubił się nudzić, więc tym samym, towarzystwa ludzi nudnych, mozolnych i bez życia, unikał jak ognia.
Elijah nie od razu rzucił mu się w oczy. Nie dość, że było dość ciemno, to ludzi było sporo, więc nawet go nie dostrzegł. Oczywiście, zmieniło się to wraz z momentem, w którym usłyszał jego przechlany głos. Niemalże mechanicznie obrócił się w stronę źródła dźwięku, gdy tylko usłyszał swoje imię. Uśmiechnął się do kolegi, może nieco drwiąco, bo chłopak, zdecydowanie był pijany, ładnie mówiąc, a brzydko natomiast - najebany.
- E, Elijah, nie musisz prosić. Tam się jakaś dziewczyna kręciła z butelką. Nawet ładna... Dziewczyna i butelka też, może nas poczęstuje - Poinformował kumpla, kiwając głową w stronę blondynki, która akurat rozlewała w szklaneczki zawartość tej ładnej butelki. Szarpnął za rękę chłopaka i poprowadził w stronę stołu, co może wyglądało trochę gejowsko, ale brunet chciał uniknąć wypadku, więc wolał osobiście poprowadzić kumpla, żeby ten nie wpadł na kogoś innego i przypadkiem (znów) czegoś nie stłukł.
Zagadał do dziewczyny z czarującym uśmiechem i tekstem typu e perełko, weź no polej. Nie licząc lekkiego oburzenia ze strony dziewczyny o to słowo perełka, problemu nie robiła i polała, podając obydwóm szklaneczki.
- Tak się w to robi, widziałeś? Była wręcz OCZAROWANA. - Niekoniecznie, ale kto by na to zwracał teraz uwagę? Roy musiał się nauczyć, że nie do końca trzeźwy nie był aż tak czarujący, jak na trzeźwo. Zdarzyło się, że złapał chwilowego laga, ale dopiero po alkoholu, miał jakby przyćmienie mózgu, którego nawet nie potrafił zanotować. Powinien przykładać uwagę do tego co mówi, ale z drugiej strony, na co by mu to było? Prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś spotka tę blondynkę, wynosiło jakieś dziesięć procent, po co więc, miał się starać o to, by miała o nim dobre zdanie? Prawda była taka, że jeśli miała go polubić, albo umówić się z nim na randkę, po prostu by to zrobiła.
Wziął od niej tę szklankę, unosząc ją do góry, jakby wznosząc toast.
- No to za anie, niech sto lat żyje - Żadnej Ani tu nie było, ale wiadomo - urodziny ani, ani moje ani twoje opić trzeba.

elijah johnston
ambitny krab
blueberry#4059
19 yo — 174 cm
Awatar użytkownika
about
lecz jak orfeusz poznałem życie po stronie śmierci, błękitnieją mi twoje na zawsze zamknięte oczy
Jakieś bliżej nieokreślone westchnienie, najpewniej wyraz najczystszej, niezmąconej żadną przykrą myślą radości, musiało opuścić usta Elijaha dokładnie w chwili, w której otrzymał potwierdzenie – gorące zapewnienie o tym, że o rzeczone wspólne picie prosić nie musiał, że ono mu się po prostu należało. Fantastycznie! Cieszył się, że – na jego podobieństwo, jak sądził – także i Royce wykazywał tyle poszanowania wobec tych dekadenckich idei, które kazały stoczyć się na samo dno w biały dzień, jeszcze przed godziną dziewiętnastą trzydzieści. Westchnieniu za chwilę zawtórował więc też uśmiech, równie szeroki co pełen satysfakcji, wszak gdzieś przez ciążącą na zazwyczaj bystrym umyśle mgłę przebiła się świadomość, że oto sprytnie zapewnił sobie rozrywkę na najbliższą godzinę, dwie, trzy albo osiem. Wcześniej wyrażona chęć zostania blisko ściany, tam, gdzie ciężko było stracić rytm, kroki i równowagę, wydawała się obrzydliwym marnotrastwem energii, zwłaszcza teraz, gdy Callahan, oprócz pełnej przychylności wobec jego śmiałego żądania, zwracał właśnie uwagę Elijaha na jakąś pannę. Albo na jakąś flaszkę. Na pannę z flaszką? Spojrzenie dość bezwstydnie prześlizgnęło się po jej sylwetce – sylwetce dziewczyny, znaczy, choć ciężko było nie zauważyć sposobu, w jaki zawisło na dzierżonym przez nią szkle; lada moment z uznaniem przytakiwał koledze, w pełni zgodny z jego werdyktem. Ładna. Mógłby ją gdzieś teraz zagrać, nawet jeśli jawny pociąg do promiskuityzmu nie przystawał komuś, kto jedną szansę z obcą panną zdążył już zmarnować. Zresztą, były rzeczy ważne i ważniejsze, a moment, w którym perła pośród kobiet (czy jakkolwiek inaczej zechciał nazywać ją Royce, nieważne; nie słuchał) wręczyła mu szkło z alkoholem.
- Aha, nie wątpię – przytaknął niby entuzjastycznie, choć drwina w głosie wskazywała na to, że nawet podpity był w stanie dostrzec ewidentny brak entuzjazmu koleżanki. Nie, żeby zamierzał z tego tytułu wszczynać zbędne kpiny, nie gdy sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tym stanie miał koordynację ruchową wyrzuconej na brzeg moteli i czarujący zasób językowy zaczerpnięty z byle ramoty. Żadnego z nich nie było stać dziś na podryw roku i siłą rzeczy należało się z tą rzeczą pogodzić, co, nawiasem mówiąc, wcale nie było jednoznaczne z powstrzymaniem się od tych karkołomnych słownych (i w zasadzie nie tylko...?) manewrów, co Elijah zechciał sobie zresztą wziąć do serca, zaraz oglądając się za siebie, aby zakrzyknąć wesoło: – dziękujemy perełce! – Dopiero zgromiony spojrzeniem porzucił ostatnie próby nawiązania kontaktu z blondynką, nie tracąc jednak na animuszu ani tym bardziej entuzjazmie. I pomyśleć, że kilka godzin temu odbijał się od dna! Bzdura. Z przelewającym się przez brzegi dzierżonej szklaneczki alkoholem, młody Johnston czuł się jak najprawdziwszy młody Bóg. Ewentualnie jak Rzymski cesarz, usadzony w bogato zdobionej karruce, czczony przez tysiące... Nawet, jeśli czcić nie zamierzał go nikt. Właściwie, gdyby dysponował minimalną ilością chęci ku temu, aby zdanie i samopoczucie innych wziąć teraz pod uwagę, szybko zauważyłby, że na ich sylwetkach, jego i Callahana znaczy się, z uwagi na wszystkie te krzyki i podniesiony toast, zawisło całe mnóstwo spojrzeń. W większości niekoniecznie przychylnych, w części też litościwych, bo z dosadnego rozedrgania i nieporadnie rozmywającej się mowy jasno wynikało, jak bardzo nietrzeźwy był.
A zresztą! Żeby na słowach kończyły się skutki dzisiejszego braku umiaru. Radośnie wtórując Callahanowi w toaście za bliżej mu nieznaną anię-anie-Anię, Elijah perspektywami wspólnej celebracji (czego? nie wiedział, ale nie potrzebował też wiedzieć) uradował się tak mocno i tak szczerze, że szybko rozporządził raz jeszcze, jakby zapętlony na jednym, tym samym pomyśle: – Pijemy. – Nie czekał na potwierdzenie, na sprzeciw tym bardziej nie, nie uznając w ogóle prawa jego bytu, zamiast tego całkiem dosłownie łapiąc przypadkowych przechodniów, sukcesywnie werbując co najmniej kilka szczerze rozbawionych jego osobą imprezowiczów do tego, aby dołączyli do ich rozentuzjazmowanej dwójki. Zaskakujące, że w ciągu kilkudziesięciu sekund skonstruować udało się całkiem pokaźną, silną grupę: począwszy od tercetu trzech piszczących loszek, przez starszego o dobre kilka lat sportowca (a przynajmniej tak wnioskować można było po opatrzonej inicjałami sportowej bluzie), dwóch pretensjonalnych studentów (wyglądali na takich, którzy parają się rozmowami o etymologii słów takich jak spolegliwy albo ateusz), na polewającej im Perełce (ubranej w te zabawne, rozdzielone na palcach buty, które przypominały raciczki) kończąc. Nie minęła więc nawet krótka chwila, a toast wzniesiony został raz jeszcze, tym razem jednak za dość obszerną liczbę rzeczy, gdy tak nagle z jakiejś racji ustalono, że będzie on wspólnym dziełem wszystkich w sprawę zaangażowanych. Padały więc najróżniejsze rzeczy, jedne durniejsze od drugich: za udaną imprezę (klasycznie), za mamę i tatę (co?), za zdrowie pięknych pań (powiedział to Elijah), za udaną imprezę (zrozumiałe) i brak dużych szkód (wszyscy obawiali się talionu w wykonaniu rodziców organizatora), za Rosie (nie miał pojęcia kim była Rosie) i...
I fala mniej lub bardziej poetyckich życzeń i słów zatrzymała się na Callahanie, tak więc Elijah nie potrafił milczeć dłużej, niż było to konieczne, już-już rozchylając usta, żeby nieproszony odezwać się znów.
- No i co, Roy? Za tanie bilety lotnicze? Czy jak? – zagadał, pijąc, rzecz jasna, do tych całych podróżniczych zapędów kumpla. Choć, rzecz jasna, za zaczepką nie miała przemawiać żadna niepotrzebna kąśliwość, to siłą rzeczy żartobliwy ton nie czynił tego pytania specjalnie poważnym, w swojej powadze życzliwym. Jakby zza rozbawienia usiłowała wychylić się sugestia, że było tu i teraz tyle rzeczy ważniejszych i cenniejszych od naiwnej idei podróży, ucieczki z miejsca – miasta – w którym większość z nich dożyć miała (albo i nie) starości.

Royce Callahan
ambitny krab
żuczek
ODPOWIEDZ