Jeśli na całym świecie w ogóle istniało coś takiego, czym Kayleigh naprawdę się brzydziła — z pewnością byli to stróże prawa. Ci, którzy mieli rzekomo wymierzać sprawiedliwość i pilnować szeroko pojętego ładu, a którzy w rzeczywistości stanowili tylko nieudolną bandę nierobów, z nadgarstkami i kostkami jak na ironię skutymi w kajdany formalności i stert protokołów mocniej niż można by skuć stalą; zbyt mocno, żeby komukolwiek w czymkolwiek realnie pomóc. Brzydziła ich obłuda, wyróżniające się idiotycznie uniformy, wymalowana na ich twarzach wyższość nad zwykłymi śmiertelnikami i przekonanie o własnej nietykalności; spojrzenia, które posyłali ludziom takim jak ona. Brzydziła się nimi od dziecka, przesiąknięta wychowaniem w rodzinie gangsterskiej.
Szczególnie — z racji
zawodu — brzydziła się tymi z wydziału narkotykowego.
Ale ten jeden był inny. Prawda, początkowo pomyliła go z nadętymi snobami opętanymi maniakalną potrzebą kontroli i wymierzania kar wedle własnego uznania tylko dlatego, że broń przy paskach noszona była legalnie. Wzięła go za takiego samego kutasa jak cała reszta ekipy przesiadującej w ciepłych komisariatach nad kalorycznymi donutami i stertą papierów do wypełnienia, które machina sprawiedliwości miała mielić przez kolejne długie miesiące. Była wtedy jeszcze nowa w mieście, nie znała zbyt dobrze nazwisk tych gliniarzy, którzy zatarli granicę pomiędzy służbą a własnymi demonami.
Jace pod materiałem ubrań i dalej, pod skórą, gdzieś na dnie duszy okazywał się wcale nie tak różny od członków rodzin mafijnych w Irlandii i reszty rozsianej na całym świecie. Gdzieś na dnie gardła, gdzie nie czekały na wypowiedzenie obrzydliwie lepkie i jakże wzniosłe ideały, ale gorzki realizm, którego smakiem Kayleigh lubiła się niegdyś osobiście upajać.
Do kina przyszła jak najzwyklejsza, znudzona turystka — wcześniej kupiła bilet na internecie z przypadkowego urządzenia
pożyczonego od nieuważnych studentów i powiadomiła Jace’a o godzinie, dniu i wybranej sali. Nie pamiętała już nawet na jakim seansie mieli się tym razem spotkać, ale to i tak nie miało znaczenia, bo nie przyszła tutaj żeby się rozerwać. Cóż, przynajmniej nie w tym sensie.
Bo skłamałaby, gdyby stwierdziła, że nie lubi tych potajemnych schadzek w kinie w środku dnia, w środku tygodnia, kiedy małe salki były praktycznie puste. Z uśmiechem kryjącym się w kącikach warg podała bileterowi świstek papieru i gdy została wpuszczona, przeszła do wskazanego pomieszczenia. Tym razem nie mieli zbyt wiele szczęścia; mniej więcej w środkowym rzędzie siedziała grupka nastolatków, którzy prawdopodobnie zerwali się wcześniej z zajęć. Zerknęła na nich tylko przelotnie, wspinając się na samą górę, do ostatniego rzędu.
Zajęła miejsce na szerokim siedzeniu, nogi bezceremonialnie wywaliła do góry i oparła na zagłówkach siedzeń w rzędzie przed sobą i czekała, nie spuszczając czujnego spojrzenia z wejścia do sali. Kupiony wcześniej popcorn leżał swobodnie ułożony na jej brzuchu, opierając się o jej uda i choć na ekranie dopiero puszczali reklamy, Kayleigh co jakiś czas leniwie sięgała do papierowego opakowania, żeby wolno żuć przekąskę.
Niczym znudzona turystka. Tylko oczy jakoś nie pasowały do tego obrazu.
Pieniądze leżały na dnie torebki rzuconej nieco zbyt nonszalancko na siedzenie obok razem ze skórzaną kurtką.
Jace Sykes