asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
3.

Minęło już nieco czasu, odkąd Marienne uważała siebie za kogoś nowego w Lorne Bay, a mimo to nadal przyłapywała się na myśli, że nigdy się nie wpasuje w otoczenie. Tylko czasami, kiedy analizowała to wszystko, co udało jej się w swoim życiu zmienić, docierało do niej, że nie jest tą samą panną z nikąd, którą była na samym początku. Wciąż jednak wiele jej brakowało do pełni szczęścia. Jak na razie miała pracę o jakiej nie marzyła, była w związku, na jaki nie liczyła i posiadała przyjaciół, na których nie zasłużyła - Ben był jednym z nich oczywiście. Spotkanie z nim nie tylko miało ją podnieść na duchu, po tym, jak powoli zaczęło do niej docierać, że chyba naprawdę z jej zdrowiem jest fatalnie, ale też miało być okazją do wybadania, na czym adwokat stoi, jeśli chodzi o jego życie prywatne. Łączenie przyjemnego z pożytecznym też nie stanowiło dla niej problemu, bo namówiła przyjaciela na wizytę w restauracji, w której podobno serwowali naprawdę dobrą pizzę, na którą nie mogłaby sobie pozwolić przy Jonathanie. Kiedy więc przybyli na miejsce, w ogóle nie myślała o potrzebie operacji, która swoją drogą nadal wydawała się dla Marienne totalną abstrakcją. Wręcz przeciwnie - jej uwagę głównie przykuwała kelnerka, która akurat niosła do stolika obok nieziemsko wyglądające, upragnione danie Chambers.
- Wcześniej nie miałam pojęcia, jaka jestem głodna - przyznała, kiedy już złożyli swoje zamówienia, a napoje zostały im dostarczone. Może i była skupiona na jedzeniu, ale to też nie tak, że zapomniała po co i z kim tutaj jest. Upiła więc nieco soku i zaraz skupiła wzrok na Benie, uśmiechając się przy tym subtelnie. - No to opowiadaj - zachęciła, co najmniej tak, jakby sam Ben ją tutaj ściągnął z zamiarem wyjawienia jej czegoś. Naturalnie sprawy miały się nieco inaczej, ale Marienne nie miała problemu z tym, by naprowadzić go na trop, który miała na myśli. - Ostatnio byłam nieco rzadziej w pracy - najpewniej z uwagi na wszystkie te badania. - Więc czuję, że zaniedbałam swoje obowiązki. Mam oczywiście na myśli wspieranie ciebie w życiu uczuciowym - bo przecież nie pytała o pracę, wiadomo. Może powinna, ale nie pytała. Prawdę mówiąc była raczej świadoma, że na tym polu Ben doskonale sobie bez niej radził, bo chociaż bardzo się starała, wciąż nie pozyskała żadnej imponującej wiedzy z dziedziny prawa. Przynajmniej kawę robiła całkiem dobrą i dobierała do nich równie pyszne ciastka.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
— dwa —


Składając finalny podpis na dokumentach, które goniec jeszcze dzisiaj dostarczyć miał do sądu, dotarło do niego, że umówione z Mari spotkanie będzie tym pierwszym, po tak długim czasie. Bardziej się mijając, częściej rozmawiali przez telefon — śledząc na bieżąco stan jej zdrowia, nie opowiadał jej przy tym wszystkim o swoim życiu, uznając je po prostu za nieważne. Kiedy więc po zamknięciu swojego gabinetu zrozumiał, że dziewczyna pytać może o te sprawy, których on sam nie rozumiał nadal, gotów był pod fałszywym pretekstem odwołać wspólny obiad. Wiedział jednak, że przyda mu się to wszystko — przeanalizowanie słów Waltera, a także tego ich spotkania sprzed tygodni, o którym wolałby zapomnieć. A Mari wiedziała przecież z tego wszystkiego tylko o tym, że tak dawno temu (jak wiele się od tej chwili zmieniło!), Ben wybrał się do niego podczas paskudnej burzy. Gdy zobaczył uśmiech na jej twarzy, postanowił powiedzieć jej nawet całą prawdę, jako że rozwód Waltera i Rae był już przeszłością. Zmienił jednak zdanie wraz ze zmianą pogody, która skryła słońce za zasłoną ciemnych deszczowych chmur.
— Ta kobieta, z Kurandy, którą dwa miesiące temu zapewniałaś, że wszystko będzie dobrze, okazała się oszustką — rzucił w odpowiedzi na zadane pytanie, nieco specjalnie wykręcając się pracą, a nieco jednak uznając, że jest to ważne. On sam nie zdawał się specjalnie zainteresowany serwowanymi obok posiłkami, cierpliwie czekając na nadejście zamówionych przez nich dań. — Ale i tak wygramy dla niej tę sprawę — wyjaśnianie tego wszystkiego było zbędne, jako że pewien był, że Mari i tak nie pamięta tej klientki. Miała w końcu na głowie ważniejsze sprawy, prawda? Uśmiech w końcu jednak zawitał na jego twarzy dzięki kolejnym jej słowom, ale zanim przeszedł do odpowiednich wyjaśnień, pokręcił krótko głową. — Opowiedz lepiej jak tam twoje ostatnie badania. No i jak Jona, dobrze się wam układa? — spytał, nie tylko po to, by odciągnąć od siebie wszelką uwagę. Naprawdę go to interesowało, bo przecież... Jej związek z Jonathanem był dość istotny. Tylko nie mógł jej wyjaśnić jeszcze dlaczego.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Zależało jej na tym spotkaniu z wielu względów. Przede wszystkim szybko przyzwyczajała się do ludzi, jeśli złapała z kimś nić porozumienia, nie potrafiła szybko odpuścić. Benjamin stał się więc dla niej naprawdę istotnym w jej życiu człowiekiem, nawet jeśli miałoby to działać jednostronnie. Pewnie wcale by ją to nie zdziwiło, ale ewolucja ich znajomości sprawiała, że naprawdę nie wyobrażała sobie, że Hargrove mógłby po prostu zniknąć. Tylko, że ostatnio oboje mieli wiele na głowie, więc nie mogła być takim wsparciem, jakim chciała być. Inna sprawa, że miała powody w postaci zdrowia, ale niekoniecznie paliła się do tego, by mówić o tym Benowi... komukolwiek właściwie. Najchętniej sama by sobie o tym nie powiedziała, ale takiej opcji nie było. W prawdzie szef wiedział o wszystkich zwolnieniach wywołanych badaniami, ale... to tylko badania. Badający się ludzie nie muszą od razu kończyć z przerażającą diagnozą. Chyba, że badają się u przewrażliwionego Wainwrighta - ostatnio często pozwalała sobie w myślach na podobną uszczypliwość, wtedy łatwiej było wmówić samej sobie, że nic nie jest przesądzone.
- Och - mruknęła, krzywiąc się nieco. Miała takiego nosa do ludzi, jak jak kret oko do szczegółów. - Jak wygramy, to dobrze. Z resztą nie podejrzewałabym ciebie o przegraną - wyszczerzyła się, sprzedając mu ten komplement. Zależało jej na dobrej atmosferze, może nawet usilnie chciała, by posiłek przebiegał w żartobliwym, przyjemnym tonie. Tylko, że przy tym planowała czym prędzej przejść na temat Benjamina, a on... po prostu odbił piłeczkę, zadając to jedno pytanie, którego wolała unikać. Nie była dobrą kłamczuchą, dlatego też nigdy nie będzie materiałem na adwokata. - Ostatnie badania... jak wszystkie nieprzyjemne - zażartowała nieco niezręcznie. - Z Joną jest super, naprawdę. O ile jest Joną, to serio, to zabrzmi durnie, ale no... naprawdę nie wyobrażam sobie, że miałoby nas coś poróżnić, ale... kiedy przechodzi w doktora Wainwrighta... wtedy już tak fajnie nie jest - zaśmiała się po raz kolejny, poprawiając włosy. Nie powinna narzekać na Jonathana, to nie jego wina, że na tych jego dziwnych zdjęciach z USG wyszły jakieś rzeczy, których ona nie rozumiała, a jego przerażały. Tylko, że jej ograniczona osoba wierzyła, że gdyby ich nie szukać, to wszystko byłoby dobrze. - Ale no... kocha mnie chyba, więc jestem szczęściarą - z pikającym licznikiem na wyczerpaniu. - Lepiej ty powiedz, co tam u ciebie i tego tajemniczego faceta o którym wciąż za mało wiem - pochyliła się nieco nad stołem, zniżając ton głosu. Z jednej strony łatwiej było jej rozmawiać o Banjaminie, a z drugiej, naprawdę chciała, aby Hargrove był szczęśliwy. Zwyczajnie na to zasługiwał.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Rzadko kiedy zaczynał martwić się o kogoś wyłącznie na podstawie kilku przesłanek, niepotwierdzonych jeszcze konkretną diagnozą. Zakładając, że zostanie o wszelkich złych wiadomościach od razu poinformowany, naiwnie ufał, że nikt niczego ukrywać przed nim nie będzie. Jasnym więc dla niego było, że Mari lekko podupada jedynie na zdrowiu, przy czym wystarczy kilka słonecznych spokojnych dni i garść witamin, by wrócić do dawnej formy. Może jednak słusznie ukrywała przed nim prawdę, jako że Ben po śmierci siostry wolałby nie słyszeć już żadnych złych wieści, łączących się z diagnozą uwzględniającą widmo śmierci. W końcu Mari była dla niego na tyle ważna, by te wiadomości mocno wpłynęły na jego życie.
Daj spokój, czasem przegrywam —odparł natychmiast, by przypadkiem nie zachłysnąć się usłyszanym komplementem, ale prawda była taka, że dawno tej przegranej za sobą nie miał. Wolał jednak nie skupiać się na tym w obawie, że niespodziewanie poniesiona porażka sprawi w końcu, że kompletnie utraci wiarę w swoje zdolności. — A jak wyniki? — spytał troskliwie, przyglądając się jej uważnie. Nie powiedziałby wcale, że coś się zmieniło — może nigdy nie był dobry w tego typu obserwacje, ale gdyby coś było nie tak to... raczej byłoby to widać, prawda? Korciło go wciąż wypytać ją o istotę tego wszystkiego, ale zakładał, że Jona wystarczająco uprzykrza jej życie w tych kwestiach. Pozostawało wiec mu mieć nadzieję, że Mari podzieli się z nim dobrowolnie tymi aspektami swojego życia. Uśmiechnął się potem na jej słowa i wzruszył ramionami. — Skoro to jego praca, to ciężko się dziwić — stwierdził rozbawiony, podejrzewając, że Mari i tak wyolbrzymia sprawę. Zakładał, że Jona po prostu się martwi, chcąc ze swojej strony zagwarantować Chambers odpowiednie leczenie, to wszystko. Przynajmniej tyle mógł założyć po tych szczątkowych informacjach, jakie do niego dotarły. — Czyli jest już aż tak poważnie? — mogło się w tym kryć lekkie zaskoczenie, owszem, bo Ben preferował wolne tempo w związkach (nawet jeśli sam teraz wychodził na hipokrytę). A już na pewno nigdy nie śpieszył się z wyznaniem tego zakazanego słowa na „k”, które potwornie go przerażało. Westchnął zaraz potem, żałując, że nie otrzymali jeszcze zamówionych posiłków, którymi można by się zająć. — Jest.. dziwnie. Niekoniecznie dobrze, to znaczy... ciężko — odparł niemrawo, wzruszając ramionami. — Wydaje mi się, że za dużo od niego oczekuję — dodał, doznając przy tym lekkiego olśnienia, bo chyba po prostu potrzebował powiedzieć to na głos w końcu. A potem wywrócił oczyma i uśmiechnął się lekko. — Gdyby ten rozwód wydarzył się szybciej, to pewnie byłoby lepiej. Ale teraz po prostu nie wiem, czy to ma sens, wiesz? Skoro raczej potrzebujemy różnych rzeczy — nie podejrzewał, że po pierwszym słowie opisującym tę sprawę, reszta wyjdzie sama, przemieniając się nieomal w tyradę. I nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że przypadkiem wspomniał rozwód. Pomyślał tylko o tym, że to faktycznie może nie mieć sensu wszystko, jeśli aż tak dramatycznie będzie to analizować.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Nigdy nie należała do kobiet popadających w rozpacz, a chwilę, w których załamała się na tyle, by pozwolić sobie na płacz, czy może nawet histerię, mogłaby zliczyć na palcach. Wątpiła, aby miało to związek z jakąś silną psychiką, raczej... dość dobrze rozwiniętą umiejętnością wyparcia i ukrywania wszystkiego pod głupim poczuciem humoru. Dlatego też od czasu, w którym dowiedziała się, co dokładnie jej dolega, a raczej jakie są tego konsekwencje, bo niewiele rozumiała z tłumaczeń Jony, nie licząc tamtego dnia, naprawdę próbowała udawać, że nic podobnego nie miało miejsca. Kiedy była w cudzym towarzystwie, wychodziło jej to idealnie. Mogła skupić się na drugiej osobie, bez problemu utrzymując na twarzy uśmiech. Gdyby ktoś nie wiedział, że uczęszcza na badania, najpewniej w ogóle nie byłoby po niej widać, że może mierzyć się z podobnymi problemami.
- I dobrze. Przegrane hartują charakter! Moja babcia tak mówi - wyszczerzyła się wesoło, ale uśmiech tak szybko, jak się pojawił, tak zrzedł z jej twarzy. Naprawdę nie chciała go martwić, ale nie chciała go też okłamywać. Przede wszystkim zależało jej na tym, by nie być dla nikogo kulą u nogi, nie mącić cudzego spokoju nieprzyjemnymi informacjami. Zawahała się na moment, czując, że utknęła w patowej sytuacji, a potem... westchnęła i uśmiechnęła się delikatniej, niż zwykle. - Jona mówi, że potrzebuję operacji. Nie chciałam się zgodzić, ale nie dał mi wyboru - wzruszyła ramieniem, jakby sama z siebie chciała zbagatelizować ten temat. Gdyby to wszystko zależało od niej, po prostu zapomniałaby o diagnozie i udawała, że do tej nigdy nie doszło. No, ale tak, jak powiedział Hargrove, praca Jonathana zobowiązywała. Temat ich związku był znacznie łatwiejszy, chociaż nieco się przy tym skrępowała. Wiedziała, jak to brzmi. Była świadoma tego, że dopiero co uciekła od narzeczonego, chcąc się wyszaleć, a teraz wylądowała w poważnym związku. Niby minęło już kilka miesięcy, ale i tak niekoniecznie postępowała z planami, które prezentowała, gdy przyjechała z Adavale. - Jest aż tak poważnie... - powtórzyła po nim. - Ale wiesz, równie dobrze może być przy mnie z litości - rzuciła zaraz, niby żartem opatrzonym chichotem, ale jednak... skłamałaby mówiąc, że nie brała tego pod uwagę. W zasadzie to często podchodziła do tej sprawy ze świadomością, że w końcu Jona się nią znudzi i znajdzie sobie kogoś, kto nie będzie sugerował, że zgłupiał kupując fotografię na wystawie, skoro mógł je sobie za darmo wydrukować z Internetu. Wolałaby usłyszeć, że u przyjaciela sprawy mają się znacznie lepiej, ale jak widać było inaczej. - Nie brzmi to najlepiej - wymsknęło jej się, gdy zmarszczyła nieco brwi. Pamiętała, jak pisała z Benem przed jego odwiedzinami u tajemniczego mężczyzny, którego imienia Mari nie znała i szczerze mówiąc, liczyła na to, że następnego dnia dowie się o jakimś imponującym skoku w przód w ich relacji, a tym czasem nic podobnego nie nastąpiło. - Jak to za dużo? Przecież nie oczekujesz ślubu, wspólnego mieszkania i noszenia dopasowanych koszulek - rzuciła, czując potrzebę bronienia Bena przed... no w zasadzie przed osądem jego samego. Miała nadzieję, że w ten sposób doda mu więcej pewności siebie i była gotowa kontynuować, po jego wypowiedzi, kiedy nagle zrozumiała, że coś jej się nie zgadza. - Czekaj, co? Jaki rozwód? - musiała na moment przerwać, bo akurat kelnerka przyniosła im jedzenie, a chociaż Mari naprawdę była głodna, to teraz nie spuszczała spojrzenia z przyjaciela. - Mówisz o rozwodzie Rae i Waltera, czy jeszcze jakimś innym? - to przy tym mu pomagała, więc naturalnie właśnie ten jej się nasunął, ale to rodziło kolejne pytanie. - Co to ma do rzeczy w ogóle? Czekaj! Czy ja go znam? - aż się poderwała, bo jeśli ta sprawa rzeczywiście się liczyła, to może gdzieś podczas pracy nad nią, Marienne udało się spotkać mężczyznę, o którego chodziło Benowi. Już było widać, że intensywnie myśli, śledząc wszystkich, jakich w trakcie jej postępowania, mogli spotkać. Nawet tego pana, który raz zastawił samochód Bena pod sądem, a potem się burzył o to, że mieli do niego pretensje.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Gotów byłby jej wygłosić nużący wykład o fatalnym w skutkach postępowaniu, jako że to wypieranie problemów nie mogło być przecież zdrowe. Prawda jednak była taka, że — tak, jak działo się już w przypadku jego siostry — niekoniecznie wiedziałaby, jak się zachowywać. Dobrze więc, że Mari nie płakała. Dobrze, bo musiałaby wysłuchiwać przedziwnych słów Bena, które wedle jego mniemania poprawić miałyby jej nastrój, a pewnie by tylko wszystko pogorszyły. — Dlaczego nie chciałaś operacji? — spytał zdziwiony, początkowo ignorując całą resztę. Jakoś właśnie to wydało się mu w tej chwili najistotniejsze, jako że ślepo wierzył w osąd Jony. Jeśli ten twierdził, że zabieg jest konieczny, to w istocie tak być musiało. — Chociaż zaraz, jaka znowu operacja? Czy ty po prostu nie miałaś spadku formy? — tutaj już poczęło wkradać się lekkie przerażenie, wspomnienia choroby siostry i tych licznych obietnic lekarzy, że kolejne zabiegi przedłużą jej życie. Wtedy tak naiwnie wierzył w te bajeczki, łudząc się, że Judy odzyska pełną sprawność; prawda jednak była taka — i teraz to wiedział — że od samego początku ratowanie jej życia skazane było na klęskę. Czy i teraz miało być podobnie? Czy Mari walczyła nieświadomie z czymś, co prowadzić ją miało w sidła śmierci? Nie, to nie było możliwe. A on musiał wziąć się w garść, nie panikować, by i ona zachowała spokój. Poza tym z całą pewnością przypisywał temu zbyt wiele powagi; nie było źle, czasem po prostu trzeba naprawić swój organizm. Po prostu.
W pewnym wieku nie warto tracić czasu na bycie z kimś z litości — rzucił potem z rozbawieniem, by w miarę możliwości poprawić jej jakoś humor. — No i Jona na pewno nie jest tego typu osobą — dodał po chwili, chcąc dodać, że Wainwrightowie tacy nie są, ale! Po pierwsze, głupio byłoby przyznać, że cokolwiek o Walterze wie. Po drugie, czy to właśnie nie on był z Rae w tak długim związku tylko dlatego, że uważał, że musi? No więc właśnie. Miał nadzieję, że Jona faktycznie nie robi tego z litości. — Zupełnie nie wiem jak się składa tego typu propozycje, ale wiesz, jeśli wam nie wyjdzie, to mogę być twoją opcją zapasową — zaproponował ze śmiechem, jako że plan ten miał całkiem sporo logiki w sobie. Kto wie, może na stare lata faktycznie skończą razem? — Tylko... nie przeszkadza wam to szybkie tempo? — spytał ostrożnie, jako że był kompletnie niedoświadczony w tym wszystkim. I ciężko się dziwić, skoro Ben nie był jeszcze nigdy w żadnym poważnym związku. A te, które miał za sobą, trwały zawsze bardzo krótko. Następnie wzruszył ramionami, nie wiedząc jak minione wydarzenia ubrać w słowa. — Jak wtedy do niego pojechałem, trochę się wygłupiłem. Bo wiesz, wydawało się dla mnie wtedy jasne, że czas się do wszystkiego przyznać i... Pomijając wszystko, okazało się po prostu, że nie jest to wcale jednostronne — tak wyśmienicie radząc sobie na sądowych rozprawach, wymiękał całkowicie, gdy tłumaczyć musiał tego typu historie. Z radością też powitał nadejście zamówionych potraw, nawet jeśli kucharza wyjątkowo poniosło i zamiast jedzenia w prostej formie, zaserwował im ni to dzieła, ni jedzenie, z niepotrzebnymi bibelotami. Lepiej jednak właśnie na tym było się skupić, niż na wyłapanej przez nią sensacji. Rozwód. Przeklęty rozwód. — Innym — odparł krótko, specjalnie na nią nie patrząc. Pewien był, że jego spojrzenie zdradzi wszystko. — Nie byłem nawet na ich ostatnim procesie — dodał, wzruszywszy ramionami. Czy to mogło dowodzić czegokolwiek? Nie. Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. — Znasz — rzucił potem ostrożnie, wciąż wzrok kierując na potrawę stojącą na stole, bo... Nie chciał jej okłamywać, ale prawdy też przecież wyznać nie mógł. — Nie mogę ci powiedzieć, jeszcze nie teraz, ale... Sama pewnie się domyślisz w końcu. No więc ten ktoś z pracy brał rozwód. I teraz raczej powinien cieszyć się wolnością i no, cóż, to właśnie robi. Tylko że ja nagle nie potrafię zwolnić, wiesz? — mruknął, wzdychając ciężko. Miał nadzieję, że śledztwo Mari doprowadzi ją najwyżej do Foggy’ego, którego przecież adwokatem rozwodowym także był. — Nie wiem, chyba po prostu boję się, że będę długo czekać na coś, co i tak nie powstanie — westchnął, uświadamiając sobie, że od kilku chwil atakuje swój posiłek widelcem, psując te wszystkie rzekomo ozdobne części. I jakoś już głodny nie był.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Wciąż niewiele wiedziała o siostrze Benjamina, ale była świadoma tego, że ją stracił. Poza tym nawet bez tej traumy, mogłaby śmiało stwierdzić, że w jego życiu było wiele ważniejszych spraw, od tych dotyczących zdrowia Mari. Nie chciała nikogo obarczać tą sprawą, dodawać im do bagażu nieprzyjemnych doświadczeń, tym bardziej, że większość osób, jakie poznała tutaj, pomogły jej stanąć na nogi, odnaleźć się w nowym miejscu, więc kim by była, gdyby w zamian przyniosła tylko swoje problemy? Nie mniej jednak aktualnie Benjamina uważała za swojego najlepszego przyjaciela, niezależnie od tego, jaką rolę ona ogrywała w jego życiu. Wiedziała doskonale, że w przeciwieństwie do niej, znał tutaj znacznie więcej osób, ale i tak cieszyła się, gdy tylko mogła mu z czymś pomóc. Do przyjaźni podchodziła też bardzo poważnie, może nawet było to bardziej dziecięce, niż dojrzałe, bo naprawdę wierzyła w te różne zasady, których należy się trzymać, gdy kogoś określa się tym mianem. Głównie przez to, mimo że temat ten nie był dla niej zbyt wygodny, postanowiła się z nim skonfrontować.
- Po prostu - zaczęła nieśmiało, bo było jej głupio się przyznać, ale z drugiej strony nie było co owijać w bawełnę. - Boję się, ok? - uśmiechnęła się krzywo, jakby to było tylko głupim żartem. Wcale tak nie było, była przerażona, jak nigdy. Zawsze bała się lekarzy i szpitali, a co dopiero teraz, gdy miała położyć się na łóżku operacyjnym. - Jak dla mnie, to po prostu od zawsze miałam takie kiepskie zdrowie, taki był mój urok, tak to sobie tłumaczyliśmy - wzruszyła koślawo ramionami. - Niewiele z tego rozumiem, Jona mówił o jakieś wadzie lewej strony serca... że nie można zrobić jakiejś plastyki zastawki, że ma być jakaś mechaniczna, tłumaczył mi to, ale no - kolejny krzywy uśmiech. Kiedy pokazywał jej wszystko, wyjaśniając co jej dolega, Marienne głównie skupiona była na tym, żeby nie zwymiotować, albo nie uciec. - Nie znam się na tym - zakończyła, wzdychając pod nosem. Nieco zrzedła jej mina, więc dobrze, że akurat na ten moment przypadły te dość pokrzepiające słowa Benjamina. Chciała wierzyć w to, co powiedział, bo naprawdę zależało jej na Wainwrighcie i wolałaby, aby działało to w dwie strony. Po chwili to nawet uśmiechnęła się już całkiem szeroko i przekonująco, słysząc propozycję przyjaciela. - Mówisz? Spiszemy jakieś warunki? Jak do czterdziestki nie będę miała męża, to mi się oświadczysz? - wyszczerzyła się szerzej. Przynajmniej nie myślała teraz o tym, czy w ogóle dożyje tego wieku. - Hmm... co do tempa... Jona pierwszy powiedział, że mnie kocha, ja faktycznie się tego obawiałam, bo wiesz, byłam z Martinem od szesnastego roku życia i utknęłam w związku, w którym być nie chciałam, ale teraz, jak nam się układa, szkoda mi marnować każdej chwili, szczególnie, że jak się okazuje niedługo.... - może mnie tu nie być. Prawie to powiedziała. Myślała o tym od czasu diagnozy bezustannie, gdy tylko nie udawało jej się zrzucać podobnych wizji gdzieś w odmęty swojej głowy. Zmieszała się nieco, bo nie wiedziała, jak inaczej to zakończyć. Odwróciła głowę do boku, pozostawiając te słowa urwane i znów przyozdabiając twarz uśmiechem, bo mieli ważniejsze sprawy do obgadania, niż jej złowróżbne obawy. - Ej! - no przy takich rewelacjach zmiana nastawienia w ogóle nie była trudna. - Nie jest jednostronne? Czyli pan niedostępny, jednak jest całkiem zainteresowany? No to Ben, przecież to idealnie! - aż ją nieco poniosło. W końcu działo się coś miłego, a ona podobnych informacji aktualnie łaknęła. Nie rozumiała tylko dlaczego w tym wszystkim wyczuwała, że coś jest nie tak. Nie była mistrzem dedukcji, nie oszukujmy się, ale miała wrażenie, że Ben za wszelką cenę chcę przed nią ukryć, kim jest ten człowiek, no i dobrze... miał do tego prawo. Tylko, że z drugiej strony, wydawało jej się, że zdobyła już jego zaufanie. Powiedział jej, że jest zainteresowany mężczyznami, radził się jej w wielu kwestiach, wspomniał o siostrze, więc dlaczego tego jednego szczegółu tak pilnował, jakby nie chodziło o to, że ktoś się dowie, a konkretnie Mari... Patrzyła na niego przez moment i kiedy tak dłubał widelcem w talerzu, nabrała jakiejś przemożnej ochoty, by go przytulić. Naturalnie ani myślała to robić, bo pewnie sam Ben uznałby, że jej odbiło, ale no... wydawało jej się, że naprawdę mocno się w tym wszystkim pogubił i pewnie przez to też nie potrafiła dąsać się o to, że nie wie, o kim dokładnie rozmawiają. - No to oznacza tylko jedno, Ben. Myślę, że to nie jest zwykłe zainteresowanie... żywisz względem niego głębsze uczucia - powiedziała spokojnie, zgodnie z tym, w co wierzyła. Nie musiało być to prawdą, Mari nie była autorytetem w żadnej istniejącej na świecie dziedzinie, ale po prostu w jej mniemaniu tak właśnie to wyglądało. - Dlatego nie chcesz czekać, zależy ci, pragniesz iść w tym na przód i właśnie dlatego - tu pochyliła się w przód z cwaniackim uśmiechem na ustach. - Musimy zacząć działać, Hargrove! - zawyrokowała, przez moment świdrując go spojrzeniem, jakby co najmniej była gwiazdą jakiegoś serialu i właśnie zakończono jego odcinek w takim momencie, by widzowie nie mogli doczekać się kolejnego. Naturalnie jednak życie toczyło się dalej i Marienne też szybko zaczęła się poruszać. - Był czas na ostrożne kroki, ale musimy opracować jakąś ambitną strategię, no bo wiesz... skoro i tak nie potrafisz zwolnić, to lepiej dobrze zaplanować w jakim kierunku będziesz pędził - puściła mu oko, całkiem zadowolona z tej - w jej mniemaniu - zgrabnej wypowiedzi. Była gotowa zrobić wszystko, tym bardziej, że angażowanie się w jego życie uczuciowe odsuwało ją dodatkowo od własnych problemów.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Wartościowanie spraw w życiu przychodziło mu dość naturalnie; na pierwszym miejscu stawiając pracę, zaniedbywał obowiązki wynikające z faktu bycia czyimś przyjacielem. Bratem chyba też był już gorszym, niż niegdyś, co szczęśliwie i tak przez Kennę było mu wybaczane. W trybie życia, które prowadził, ciężko byłoby mu się bowiem sprawdzić we wszystkim — tak więc po długich godzinach spędzonych w pracy, wolał czasem pustą przestrzeń własnego mieszkania, niż spotkania ze znajomymi. Gdy jednak w grę wchodziło czyjeś zdrowie, potrafił zmienić hierarchię swoich wartości, stanowczo pracę od siebie odpychając. Nie uznałby więc wcale, że Mari niepotrzebnie zrzuca na niego ciężar tego wszystkiego — mogła tego nie wiedzieć, skoro wciąż nie odważył się jej o Judy opowiedzieć, ale to właśnie dzięki siostrze wiedział, jak w tego typu sytuacjach postępować. I jak ważne jest to, by mieć w kimś wsparcie, bez względu na wszystko. — Czy ta operacja jest w jakiś sposób ryzykowna? — spytał rzeczowo, chcąc te jej obawy zrozumieć. Dla niego to wszystko było łatwe, jako że wychowywany został w zupełnie inny sposób, niż ona. Z każdym, najmniejszym stłuczeniem nawet wędrowało się do szpitala, a nieco później, ze względu na Judy, lekarze często bywali w ich domu. Nie potrafiłby więc zrozumieć, co w wizji leczenia się jest przerażającego, ale nie zamierzał też wcale Mari krytykować czy oceniać. — Słuchaj, skoro Jonathan nad wszystkim czuwa, na pewno będzie dobrze. Powinnaś mu zaufać i... nie ma się czego bać — powiedział pokrzepiająco, posyłając jej uśmiech. Niewiele wiedział o ludzkich sercach, toteż ciężko było mu dostrzec tę samą panikę, co i jej — póki co cieszył się po prostu, że nie chodzi o jakąś przewlekłą, śmiertelną chorobę. — Kiedy masz mieć tę operację? — spytał za to, za oczywiste uznając, że zamierza ją wspierać w tym wszystkim. Miał nadzieję, że nie musi jej dodatkowo zapewniać, że praca na nią poczeka tak długo, jak będzie trzeba — gotów byłby nawet pokryć koszty operacji, gdyby z jakiegoś powodu było to potrzebne.
Oczywiście, umowa to podstawa. Będziesz musiała w niej nawet wskazać, na jaki pierścionek będziesz wtedy liczyć. Mój stażysta w przyszłym tygodniu ją dla nas sporządzi — zaśmiał się, rad, że poprawiło jej to nieco humor. Co prawda z umową żartował, ale gdyby przyszło im naprawdę ją spisać, zająłby się tym samodzielnie — stażyści w kancelarii niekoniecznie przykładali się do swojej pracy, a on nie chciał, by ten przeważny dokument wyglądał jak niedorobiona szpalta. Uśmiech po chwili jednak zniknął z jego twarzy za sprawą jej słów, na które w pierwszej reakcji pokręcił tylko głową z widoczną dezaprobatą. — Mari, to tylko operacja. Wszystko będzie dobrze — bo dlaczego by nie miało? Medycyna rozwinięta była już na tyle, by wszystko w odpowiedni sposób naprawiać w razie konieczności. Judy co prawda nie uratowano, ale i tak to właśnie dzięki lekarzom żyła dość długo. Westchnął zaraz potem, bo wolałby rozmawiać o stanie jej zdrowia, niż o tej przedziwnej relacji, jaka łączyła go i Waltera. — Nie całkiem, może trochę. Ale od tamtego spotkania sporo się stało i... — nie czuł się zbyt dobrze z tym, że jej o tym opowiada. Wolał, gdy cała ta sprawa była tajemnicą, nieprzeobrażającą się w temat godny analizy. Co jednak miał poradzić, skoro był niezwykle zagubiony? Jej stwierdzenie, które nagle przecięło narastającą ciszę, nieco go zdenerwowało. Nie przyznałby się do tego na głos, ani przed nią, ani przed samym sobą. Nie. Musiała się mylić, bo mu wcale nie zależało aż tak. Odsunął od siebie talerz z jedzeniem i opierając się o krzesło, zaplótł dłonie na piersi. — Ja po prostu chciałabym wiedzieć, jak go mam traktować, to wszystko — powiedział lekko nadąsany, wywracając oczyma. — Poza tym w tym właśnie szkopuł, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi — zaprotestował wobec wskazania, że trzeba działać. Nie, to wszystko było zbyt skomplikowane, za dużo się w tym wszystkim kryło sprzeczności. — Mieliśmy się jakoś spotkać później, ale oczywiście żaden z nas nie wyszedł z propozycją. A potem spotkałem go przypadkiem na mieście, z moją matką — nie miał pojęcia, czy Mari będzie w stanie powiedzieć mu cokolwiek nowego o tej sprawie, ale może jednak, mimo wszystko, jej ocena rozjaśni mu co nieco w głowie. — Już sama wizja tego, że ze sobą rozmawiali była przerażająca, wiesz? Ale ona nagle zaczęła mówić o tym, że on planuje przeprowadzkę do innego miasta, a ona mu w tym pomaga. Polecała mu jakieś miejsca, uwzględniając w tym jakąś kobietę, z którą rzekomo jest. A o której istnieniu dotąd w ogóle nie wiedziałem. W każdym razie, spotkanie to było na tyle beznadziejne, że po prostu ich zostawiłem — z kwaśną miną zakończył tę tyradę, a potem westchnął i przez chwilę znów milczał, nie wiedząc, jak w skrócie dokończyć tę opowieść. — Stwierdziłem wtedy, że czas się wycofać. Skoro miał plany, nie zamierzałem się wtrącać. Skoro też ma w swoim życiu jakąś kobietę, niekoniecznie chcę się w to pakować. Rozumiesz, prawda? Nie byłem na niego zły, tylko po prostu... Uznałem, że lepiej to zakończyć. No ale przyszedł do mnie dwa dni temu z pretensjami — rozbolała go od tego głowa, przy czym coraz bardziej żałował, że jej o wszystkim opowiada. Miała przecież własne zmartwienia na głowie, prawda? — Tylko nie myśl, że ta opowieść się dobrze kończy. Wa—yyyy..lon... — serce na moment mu stanęło, ale dzielnie walczył — nie był tylko pewien, czy ten nowy prokurator, z którym pracują, w istocie ma tak na imię. Postanowił jednak prędko wrócić do rozmowy, jak gdyby nic się nie stało. — ... powiedział, że nie ma obowiązku opowiadać mi o swoim życiu i takie tam. A ja nie mam prawa do pretensji jakichkolwiek — wywrócił oczyma, machnął ręką i wzrok wbił w ten swój obiad, który coraz bardziej go odpychał. Niezwykle gardził sobą teraz — za te tajemnice, za brak szczerości, za głupie postępowanie i ogólnie, całokształt. Nie radził sobie w życie ostatnio ani trochę.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Dla Marienne wszystko, co związane z medycyną było po prostu przerażające. W Adavale radzono sobie bez szpitali, a kiedy te były już potrzebne, jak wtedy, gdy ojciec Mari uległ wypadkowi podczas pracy, rozpoczynał się straszliwy festiwal walki walki o życie, w której... Chambers wydawało się, że tak naprawdę tylko oni walczą. Dla lekarzy, którzy powinni poświęcać się misji ocalania istnień, jej tata był tylko liczbą. Taką bez ubezpieczenia zdrowotnego, więc niekoniecznie wiele wartą. Wtedy gdy w przerażeniu czekały na korytarzu jej fobia przybierała na sile, a ojciec, którego mogliby przecież ocalić, został kaleką bez szans na ponowne podjęcie pracy. Miało się udać, ale się nie udało. Mieli pomóc, ale zamiast tego zostały im tylko długi, które Marienne będąca głównym żywicielem rodziny spłacała cały czas. Banków też nie obchodziło, że potrzebują pieniędzy na leczenie, byli niewypłacalni, więc nad niewielkim domostwem w Adavale nadal wisiało widmo przejęcia. Wizja, w której Mari też miałaby nie wyjść cało z tej operacji po prostu ją paraliżowała. Bo co wtedy by zrobiła? Skąd wzięła pomoc dla rodziny? Już nie mówiąc o tym, że przy samym przejściu przez próg szpitalny miała już dreszcze i ataki paniki.
- Myślę, że tak, ale Jonathan mi tego nie powie - rzuciła to tak, jakby w końcu mogła sobie pozwolić na pewnego rodzaju złość, której nie mogła się pozbyć przy Wainwrighcie. - Chciałam ją odwlec, dał mi do zrozumienia, że... już i tak jest późno, a bez tego długo raczej... - znów nie potrafiła dokończyć zdania, jakby miała w gardle jakiś głaz. - Po prostu... widzę, że jest przerażony. Ukrywa to, ale i tak potrafię to dostrzec, a jakby coś miało się nie udać, to przecież... on sobie zniszczy życie, Ben. Bo trafiła mu się wybrakowana panna ze wsi - prychnęła przeczesując włosy palcami. Nie pamiętała kiedy ostatnio pozwoliła sobie na taki gorzki ton wypowiedzi, aż czuła się z tym nieswojo, jakby nie była sobą. - W przyszłą środę - odpowiedziała jeszcze sucho. - Wziął najszybszy termin, jaki był - dodała jeszcze, łapiąc za szklankę z napojem, aby zająć czymś ręce, które zaczęły jej się lekko trząść. Oboje woleli rozmawiać o sprawach tego drugiego.
- Chciałabym z zielonym oczkiem! - oznajmiła, może nawet zbyt ochoczo podchwytując inny temat. W sumie nie kłamała. Widziała kiedyś w jakiejś gazecie piękny pierścionek z zielonym oczkiem. - Może być ze szkła, byleby zielony - wyjaśniła swoje preferencje, jakby Ben faktycznie miał to teraz notować w pamięci. Tak naprawdę chciała się skupić na dłuższej wypowiedzi, a mówienie głupot zawsze było jej mocną stroną. - Jasne, że będzie... wiesz, typowa środa, coś natną, coś wsadzą... co miałoby pójść źle? - zmieniła nieco stanowisko sprzed chwili, bo po pierwszej wypowiedzi poszło jej z tym jakoś łatwiej. W przeciwieństwie do Bena, ona złapała za sztućce z zamiarem zjedzenia czegoś, by się nieco zapchać. Dzięki temu mogła też dać okazję przyjacielowi do wygadania się, zapoznania jej z większą ilością informacji o jego obiekcie zainteresowania. Skrzywiła się żując swoje danie, bo o ile początek opowieści był typowy, to w chwili, w której do tego wszystkiego dołączyła matka Hargrove'a zaczęło się robić dziwnie. Siedziała cicho, by go nie speszyć, bo co tu dużo mówić, Ben rzadko kiedy pozwalał sobie na taki potok słów. Zwykle to Mari była gadułą. Poza tym... co za Walton? Czy ona znała jakiegoś Waltona?
- Czekaj, czekaj, bo ja przetwarzam - przełknęła kęs, popiła i pochyliła się nieco w przód. - Skąd on zna twoją matkę? No i... brał rozwód... z kobietą, tak? Ale jest zainteresowany tobą, więc... może ta kobieta o której mówiła ci matka wcale nie istnieje? Może jest przykrywką? Dużo mężczyzn tak robi... chyba - chyba, bo Mari czerpała wiedzę z filmów i innych ciekawych programów. - No i Ben, musisz wziąć sprawy we własne ręce. Może on jest po prostu nieśmiały? Mówisz, że mieliście się spotkać, ale żaden z was tego nie zaproponował, więc... dlaczego po prostu go gdzieś nie zaprosisz? - spojrzała na niego tak, jakby to było największa oczywistość. Dała mu też kilka chwil, by sobie to przetworzył, ale nie tyle, by jej przerwał. - Przecież chcesz się z nim spotykać, a wykończysz siebie trwając w tej niewiedzy. W najgorszym razie się nie zgodzi i się wyprowadzi, ale przynamniej nie zostaniesz tutaj zadając sobie przez resztę życia pytanie co by było gdyby - od tego była. Miała go motywować do działania i o ile wcześniej starała się nie wyskakiwać z pomysłami nieproszona, to teraz poczuła, że nie powinni już tracić czasu. Naprawdę chciała jakoś pomóc i nie mogła patrzeć na Bena w takim stanie. Widać było, że to wszystko go męczy, a przecież z tego co mówił, wychodziło na to, że oboje by czegoś chcieli, ale nie wiedzą jak po to sięgnąć. Dlatego Mari - mistrz romantyzmu i wielki znawca tematu - chętnie pomoże. - Traktuj go tak, jak sam chciałbyś być traktowany - zawyrokowała ostatecznie, nabijając na widelec grillowanego ziemniaczka. - Z tego co widzę oboje jesteście strasznie zagubieni, ale może to ten typ, co właśnie się denerwuje, kiedy mu zależy i reaguje pretensjami? To ma swój urok, musisz przyznać... w sumie Jonathan czasem tak ma, musimy mieć podobny typ - zażartowała, chcąc nieco rozładować atmosferę, bo widziała, że Ben nie czuł się z tym wszystkim dobrze. Liczyła więc, że taki dowcipny ton nieco go rozluźni i doda mu pewności siebie. Na pewno dzielenie się takimi sprawami nie było dla niego łatwe. Poza tym sama wolałaby, gdyby powiedzieli już sobie o tym, czego oczekują od tej znajomości, bo może wówczas byłoby im łatwiej. Tylko, że Mari jako osoba postronna mogła jedynie dawać rady - nie zawsze trafione, ale za to wszystkie pochodzące prosto z jej serca.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Niczego nieświadomy przyglądał się jej z widoczną troską, starając się na własną rękę zrozumieć istotę jej strachu. Przez myśl jednak nie przeszło mu nawet, że te obawy dużo bardziej zakorzenione w jej życiu, sięgały tak odległych dni. Dla niego wszystko zawsze było proste. To, że są pieniądze. To, że w razie problemu korzysta się z ubezpieczenia, które nigdy nie zniknie. To, że żyjąc, żyje się w pełni, bez niepotrzebnych zmartwień i ograniczeń. Nigdy nie opowiadała mu o swoim ojcu, prawda? Może wspominając tylko fragmentarycznie niektóre epizody, nie pozwoliła mu pojąć powagi tego wszystkiego. Czy coś by wtedy zrobił? Prawdopodobnie próbowałby. Posiadana przez jego rodzinę fundacja pewnie po raz pierwszy miałaby okazję stać się dla niego czymś ważnym, obejmując swym ramieniem Mari. Teraz jednak miała Jonathana, a Ben ufał, że mężczyzna odpowiednio wszystkim się zajmie. Mimo to wolałby jakoś Chambers pomóc.
— Poczekaj — przerwał jej stanowczo, marszcząc czoło. — Ty sobie po prostu coś założyłaś i nakręcasz ten swój strach — co do tego był pewien. Wiąż uważał, że obaw do paniki nie ma — ufał medycynie, ufał Jonathanowi i wiedział, że wszystko przebiegnie poprawnie. Bo musi. — Jona się przestraszył, bo mu na tobie zależy. I to całkiem normalne, że chce, żebyś jak najszybciej wyzdrowiała — oczywiście wiedział, że faktycznie mogło być z nią bardzo źle i to stąd ten pośpiech, ale na miłość boską, Mari przecież nie była w stanie agonalnym. Wyglądała ładnie, zdrowo. Nie mogło być przecież tak, że faktycznie zaraz umrze, to było niedorzeczne. — I to nie on sobie niszczy życie przez ciebie, a ewentualnie ty przez niego, bo wiesz. Mogłabyś podwyższyć swoje standardy — podkreślił nieco złośliwie, uśmiechając się szeroko, ale chciał po prostu, żeby Mari przestała się martwić. I myśleć o sobie tak negatywnie, bo nie miało te przecież najmniejszego sensu. Wyciągnął na moment rękę ponad stołem, by przez chwilę potrzymać jej roztrzęsioną dłoń. On jej mógł bez przerwy powtarzać, że będzie dobrze, że nic się nie stanie. Bo prawdopodobnie nawet widząc jej złe wyniki nie uwierzyłby, że finał jej historii będzie brutalny.
— A więc zielony, będę pamiętać — obiecał z uśmiechem na twarzy, cofając już swoją rękę. Żałował, że nie zamówił do picia alkoholu, bo pewnie ułatwiłby on znacznie całą tę rozmowę. Tymczasem miał kawę smakującą jak popłuczyny, która bardziej odbierała mu siły na tłumaczenie wszystkiego, niż nadawała fałszywą odwagę. — Nie wiem. To znaczy... — westchnął i opierając na moment ręce na blacie, schował w dłoniach twarz. — Przyszedł raz, dawno temu, na bankiet organizowany przez fundację mojej matki. No i wiesz. Wpłacił pieniądze, więc postanowiła się wtedy z nim zaprzyjaźnić, jak z każdym darczyńcą — wyjaśnił po chwili, opierając teraz już twarz o jedną dłoń — tak, by swobodnie rozmawiać i utrzymywać kontakt wzrokowy z Mari. — Nie, nie wiem czy ktokolwiek w prawdziwym życiu tak robi. No i on byłby pewnie ostatnią osobą, która na taki absurd by się zdecydowała — wyjaśnił niechętnie, czując się coraz bardziej przytłoczony tym wszystkim. To znaczy rozmową. Wracaniem do tego, co powinno być częścią zamierzchłej przeszłości. — Nieśmiały? Błagam — prychnął wywracając oczyma, przy czym też wyprostował się w końcu i westchnął głośno. — Nie wiem, czy to dobry pomysł, bo... To jest skomplikowane, Mari. Gdybyś wiedziała wszystko to... A ja naprawdę bym chciał ci powiedzieć, tylko że... Po prostu... — po prostu co? Ta relacja miała zbyt dużo minusów, o to chodzi. Już nie o samo to, że Walter dopiero co zakończył swoje małżeństwo, a to, że po prostu ten związek nie miał racji bytu. I jeszcze o to, że pewnie by się nie chciał z Benem wcale nigdzie pokazać, ale o tym wolał nie myśleć za często. — Nie wiem, może masz rację — poddał się w końcu, uznając, że faktycznie coś z tym zrobić trzeba. I może nawet wolałby, żeby Walter wyjechał nagle, kończąc tym samym tę absurdalną historię. Zaraz potem zaśmiał się dość mimowolnie, czując, że wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby Mari sama się domyśliła. Byłoby to dość komfortowe, zakończyłoby te kłamstwa i... no, postawiłoby ją w niekorzystnej sytuacji ze względu na Rae, ale to i tak prędzej czy później się stanie. — Nawet nie wiesz jak bardzo — rzucił więc dość głupio, ale zaraz potem postanowił dodać coś, przez co nie mogłaby wcale teraz łączyć odpowiednich kropeczek ze sobą. — Tylko nie mów nikomu. O tym wszystkim. I o tym, że ja... że mi... — zależy? No oczywiście, że nie mogła nikomu zdradzić tego okropnego sekretu, który wyjawiał, że Benjamin Hargrove obdarzył kogoś uczuciami.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Paradoksalnie, mimo, że Marienne cały czas mówiła wylewając z siebie potoki słów, o tych najważniejszych rzeczach wcale zbyt często nie wspominała. Chyba po prostu pewnych spraw się wstydziła, a przy tym naprawdę lubiła, gdy ludzie z jej otoczenia się do niej uśmiechali, uważając ją za wesołą. Kochała te chwile, gdy widząc kogoś w kiepskim nastroju, mogła jakoś temu zaradzić. Czuła się wówczas potrzebna, nawet gdy ostatecznie kończyła na robieniu z siebie kompletnej idiotki. No, a teraz? Teraz sama z trudem zachowywała wesołość, chociaż jeszcze o nią walczyła. Pewnie gdyby nie ten sposób bycia, o wiele bardziej byłoby widać po niej chorobę, ale sama wypierała złe samopoczucie z podświadomości. Podobno tak się często zdarza, ludzie żyją swoim szczęśliwym życiem, jak gdyby nigdy nic, a potem przypadkiem usłyszą diagnozę i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się im pogardza. Niby lepiej tak, mając szansę na leczenie, niż gdyby pewnego dnia jej serce miało po prostu nie wytrzymać, jak w wielu przypadkach, w których nieoczekiwanie taki młody i silny nagle umiera i nikt nie rozumie, jak do tego doszło. Z drugiej strony, dla Mari wcale taka opcja nie była lepsza i chociaż narażała się takim podejściem na niezrozumienie ze strony innych - wolałaby nie wiedzieć. Głupota. Oczywiście, że było to głupotą, ale czym jest mądrość w obliczu strachu? Logika naprawdę nie miała tu wielkiego udziału, ale jeśliby szukać jej na siłę - co jeśli nie podchodząc do operacji, miałaby więcej czasu? Co jeśli wraz z rezerwacją sali operacyjnej, zarezerwowano też ostatnie chwile Marienne na tym świecie? Jonathan zapewniał ją, że operacja się uda, ale było w nim coś dziwnego, coś co budziło w Chamber niepokój. Może gdyby powiedział, że pierwsza wizyta na sali operacyjnej jest jedynie preludium do tego, co przyniesie przyszłość, byłoby inaczej, ale tej wiedzy nie posiadała. Patrzyła więc na przyszłą środę, jak na sądny dzień, jej być, albo nie być.
- Bo widzę, jak on się boi... kiedy mi o tym mówił, nakrzyczał na mnie, gdy odmówiłam operacji - próbowała się nieco bronić, tłumacząc swoje podejście. Nie znała się kompletnie na medycynie, niewiele rozumiała z tego, co jej dolega, poza tym, że z wadą żyć się nie dało. Zabawne, bo przecież była tu i żyła. - Wmawiam sobie, że to przez to... by w to uwierzyć, nie powiedziałam nawet o niczym rodzicom, ale - zawahała się. Zrobiło jej się głupio, być może tak głupio nie czuła się nawet wtedy, gdy się pocałowali tylko po to, by po chwili Ben wyjaśnił jej, że nie jest i raczej nigdy nie będzie nią zainteresowany. Musiała jednak pomyśleć o rodzinie, a gdyby wyskoczyła z tym przed Joną, pewnie znów by się na nią wściekł. - Jakby co... tak tylko mówię, pozytywne nastawienie i te sprawy - zaśmiała się. - No, ale jakby co... jezu, strasznie mi głupio, ale moja ostatnia wypłata... zadbasz, żeby do nich trafiła? - naprawdę było jej wstyd rozmawiać z nim o pieniądzach. Był dla niej naprawdę ważny i chciała to spotkanie odbyć z Benem - jej przyjacielem, a nie jej szefem, ale niestety nie mogła myśleć w tym tylko o sobie. Przez moment bała się nawet, że zaraz się załamie, co nie zdarzało jej się prawie nigdy, odkąd wyjechała z Adavale, ani razu nie pozwoliła sobie na płacz, jednak w ostatnich dniach było ciężko, tak jak teraz... a przynajmniej do momentu, w którym Hargrove złapał ją za dłoń. Drobny gest, a chyba niczego teraz tak bardzo nie potrzebowała. Jakby przez ten delikatny uścisk oddał jej nieco swojej energii, wystarczającą jej ilość, by mimo tych wszystkich myśli, na twarzy Chambers pojawił się tak charakterystyczny dla niej uśmiech. - No tak, właścicielem olbrzymiej farmy to on nie jest - podsumowała słowa Benjamina, nawet ubarwiając je swoim śmiechem. Nie wiedziała nadal, jakim cudem w jej życiu pojawiło się tyle wspaniałych osób i na myśl, że życie przy nich miałoby dobiec końca... po prostu ją to przerażało. Pozwoliła by puścił jej dłoń, wyobrażając sobie pierścionek, którego raczej nigdy od niego nie dostanie, ale to nieistotne, mogła się na czymś skupić zanim jej przyjaciel zaczął mówić o tym, co działo się w jego życiu. Sama nie znała pani Hargrove, ale ilekroć jej syn o niej wspominał, w głowie Mari pokazywał się obraz kogoś, z kim raczej by się nie dogadała. Poza tym brzmiało to trochę tak, jakby przepustką do takiej znajomości były pieniądze, a tych cóż... Marienne za wiele nie posiadała.
- Skoro chcesz mi powiedzieć, to dlaczego po prostu..? - nie dokończyła tego pytania. Nie mogła nalegać, widziała, jaki Ben jest rozbity i jednocześnie jeszcze nigdy wcześniej nie uświadczyła go w takim stanie. - Przeszkadza ci to, że twoja matka się do niego przyczepiła, prawda? - zagadnęła z tej strony. Nie mogła mieć pewności, ale tak jej się zdawało. - Nie wiem, jaki on jest, musisz mi go lepiej nakreślić. Czymś w końcu ciebie zauroczył, więc co to takiego? Może... może jak wypowiesz na głos to co w nim lubisz, to łatwiej będzie ci zapomnieć o tym podenerwowaniu i... i zacząć działać - podsumowała swoją wypowiedź, bo póki co wyglądało to tak, jakby Ben, ten który na sali rozpraw tak dosadnie dobierał każde słowo, formułując z nich błyskotliwe argumenty, miotał się między tym, co czuje i jak chce się do tego ustosunkować. Uśmiechnęła się też, bo przynajmniej z czymś trafiła, skoro jej pomysł z przykrywką w postaci tajemniczej kobiety spotkał się z tak żywym zaprzeczeniem ze strony przyjaciela. - Pewnie dlatego tak dobrze się dogadujemy - podsumowała, uśmiechając się szerzej. Dobrze, że mieli zbliżony typ, bo dzięki temu Marienne poczuła wiarę w to, że naprawdę może być użyteczna. - A jeśli twój wybranek - kompletnie nie wiedziała, jak go określać, nie znając imienia. - Jest chociaż trochę podobny do Jony, to się nie przejmuj jego humorkami. Ja totalnie przez pierwsze miesiące byłam przekonana, że Jonathan mnie nienawidzi, nawet kiedyś Walter mnie za niego przepraszał - rzuciła w formie żartu, aby nieco rozluźnić atmosferę i może pomóc Benjaminowi w złapaniu oddechu bo tych niełatwych rewelacjach. Uśmiechnęła się też do niego nieco czulej, w wyrazie tym chowając swoistą obietnicę, chociaż wierzyła, że nie musiała jej składać, by wiedział, że jego sekrety są z nią bezpieczne. - Spokojnie, będę walczyć o twój image niewzruszonego adwokata bez serca - posłała mu sugestywne spojrzenie, by go nieco rozbawić, chociaż szybko zaświtało jej w głowie coś, czego nie mogła przemilczeć. - Ale chyba nie boisz się, że mogłoby to z moich ust dotrzeć do samego głównego zainteresowanego, co? - otworzyła szerzej oczy, prostując się nieco. Znów przemierzała w głowie wszystkie możliwe tropy, sporządzając listę potencjalnych kandydatów, ale nic nie wpisywało się we wszystkie dane, jakie otrzymała. Gdyby chociaż wspomniany rozwód dotyczył Wainwrightów, Walter wskoczyłby na podium jej podejrzeń, więc może dobrze, że tak szybko Ben pozwolił jej na wykluczenie brata Jonathana, bo pewnie jeszcze uraziłaby Hargrove takim niedorzecznym pomysłem i ten przestałby się z nią dzielić jakimikolwiek informacjami.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Gromadzące się od rana na niebie ciemne chmury, stając się kurtyną dla zmęczonego słońca, przyniosły w końcu obiecywany od kilku dni deszcz. Ciężkie krople wirowały więc obok nich w swym przedziwnym tańcu, przysłuchując się tej skomplikowanej rozmowie. Foliowe zadaszenie bębniło cicho, łódź poczęła drgać wraz z lekkim wiatrem, a Ben był pewien, że niczego dziś nie przełknie. I to wcale nie przez to, że wolał stały ląd, na którym talerz nie uciekał to raz na prawo, raz na lewo. Ciężko jest po prostu zachowywać się jakoś normalnie po tym, gdy pada ostrzeżenie o śmierci. To, czy wierzył w nią czy nie niewiele zmieniało, bo ryzyko istnieje przecież zawsze. I nie zniknie wraz z tym deszczem, który rozmywał się w ciemnej tafli morza.
— I mówiłaś mu? Że się boisz? Rozmawialiście o tym co będzie jeśli, chociaż to niedorzeczne, operacja się nie powiedzie? — nie byłaby to z pewnością miła rozmowa, ale jeśli jej zależało, to powinni poświęcić cały jeden dzień na stawieniu czoła największemu z koszmarów. On sam by nie wiedział, co powiedzieć. Czego oczekiwać po debacie o śmierci. Ale z Judy często mówili o tym, nawet jeśli teraz tych słów w ogóle nie pamiętał. — To dobrze, że im nie powiedziałaś. Niepotrzebnie by się przejęli, prawda? To ty musiałabyś pocieszać ich, a to bez sensu — pokręcił z dezaprobatą głową, wzdychając ciężko. Wiadomo że w takich sytuacjach ludzie skupiają się na własnym strachu, na własnym smutku. Skinął potem jednak głową, tkwiąc w półuśmiechu — raczej grymasie — bijąc się z myślami. Nie chciał ulegać tej jej panice, ale nie mógł też zbywać jej obaw tym tanim zapewnianiem, że będzie dobrze. Nie płynęło przecież z tego nic zdrowego. — Myślałaś o spisaniu testamentu, Mari? Ja wiem, że to głupie, ale jeśli chcesz, żeby pieniądze dostali twoi rodzice, mogłabyś to przemyśleć. Masz dużą rodzinę? Może jakąś chciwą ciotkę, która domagałaby się procentu z czyjejś śmierci? — tak głupio kombinował, chcąc jej tylko pomóc w uspokojeniu się na myśl o możliwym odejściu z tego świata. Bo on sam, wiedząc, że po jego śmierci nie zapanuje chaos, nie panikowałby aż tak wobec usłyszanej diagnozy. Tak się mu przynajmniej wydawało. A co do rodziny Mari, było to dość proste i sensowne założenie. No i przecież spokrewniona była z Rae, która lubiła chyba zgarniać połowę czyjegoś majątku. Ale to żarcik, buzi buzi, Rae jest super. — Twoje ubezpieczenie pokrywa operację? Dysponujesz jakimś pakietem gwarantującym pieniądze twojej rodzinie po śmierci? Wiem że to wszystko głupie bardzo, ale czasem konieczne — zachowywał się być może nieco w sposób ostentacyjny, ale nie było to celowe — chciał po prostu Mari wskazać, jak to wszystko od kwestii prawnej może wyglądać. Czym, naturalnie, mógłby się dla niej zająć. — No i Mari, jakbyś chciała… Fundacja mojej matki gwarantuje pomoc finansową rodzinom po śmierci jej podopiecznych. Teoretycznie opiekuje się innymi pacjentami, ale czasem pomagam jej w legalny sposób dopisać na listę wyjątki, więc… Jakbyś chciała, to powiedz — niekoniecznie komfortowo czuł się z tym wszystkim, bo rozmowy o pieniądzach toczone z przyjaciółmi po prostu przyjemne nie były. Wolał jej jednak podsunąć tę myśl, jeśli naprawdę wolałaby odpowiednio zabezpieczyć się w razie tej potwornej śmierci. Westchnął też w końcu i porzucił swoje miejsce, by usiąść obok niej, nawet jeśli zbyt ciasno było siedzieć tak ramię w ramię. Być może nie zrobił tego jednak dla niej, a dla siebie — by ratowała go, gdy ta nieprzyjemna łódź zatrzęsie się zbyt mocno. Nie był szczególnym fanem morza.
— Bo to nie zależy tylko ode mnie — mruknął cicho, bo gdyby było inaczej… Szanował cudzą prywatność, a podejrzewał, że Wainwright wściekłby się na wieść, że Ben komuś o nim opowiada. Skinął zaraz potem głową, tkwiąc w tym swoim ponurym nastroju, którego nie poprawiał nawet fakt, że niebo poczęło się przejaśniać. — Nie chcę, by ktokolwiek miał coś wspólnego z moją rodziną, Mari. W życiu nie przedstawiłbym cię moim rodzicom, bo z całą pewnością od razu zerwałabyś ze mną kontakt — wyjawił, nie wnikając w szczegóły. Wstydził się potwornie tego, z jakiej rodziny pochodził. — O nie, w takie rzeczy się nie bawię — odpowiedział po chwili, a kąciki jego ust drgnęły w uśmiechu. Przynajmniej nieco poprawiła mu humor tak zabawnym pomysłem. W kolejne jej słowa wsłuchiwał się w ciszy, tkwiąc w tym uśmiechu, który czasem w jasny sposób zdradzał rozbawienie. Miał nadzieję, że kiedy już wszystko się wyda, Mari nie uniesie się dumą i zamiast wściekać się na niego za te liczne tajemnice, będzie w równym stopniu co on śmiać się z tych swoich rad i uwag. A potem… — Boję — odparł na wydechu, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy. — Boję się, że przypadkiem coś mu o mnie powiesz, a on się domyśli, skojarzy i uzna, że jestem popieprzony — i tego chyba bał się faktycznie najbardziej. Może nie w tym konkretnym przypadku, ale ogólnie — że Walter nagle zrozumie, że mylił się do niego, że to coś, czymkolwiek Ben go zainteresował, rozmyje się, prezentując go jako nieinteresującego człowieka.

Mari Chambers
ODPOWIEDZ