asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Prawdę mówiąc nawet nie zauważyła, że zaczął padać deszcz. Zwykle nie umykało jej nic z otoczenia, ale ostatnio tylko pozornie przyglądała się temu, co działo się dookoła niej. Pozorny był też uśmiech i każdy żart, ale nie chciała z pozorów tych rezygnować. Miała wrażenie, że wówczas przekroczyłaby granicę, zza której nie byłoby już dla niej powrotu.
- On nie dopuszcza takiej myśli do siebie - wypuściła powietrze z płuc, delikatnie przecierając twarz dłonią. Przez moment się wahała, bo było coś, co chodziło jej po głowie, ale nie chciała też przesadzać w jakiś swoich paranoicznych myślach. - Wiesz... mam wrażenie, że ta operacja wcale nie jest moim być, albo nie być... bo kiedy mówi, że to wszystko się uda, to naprawdę mu wierzę, ale przy tym jest coś jeszcze, coś co go przeraża - wiedziała jak to brzmi. Machnęła sama ręką. - Z resztą... może sobie wmawiam - zakończyła te rozważania, nabijając na widelec frytkę, ale mimo głodu z jakim tu przyszła, teraz czuła, że i ją apetyt opuszcza. - Przejęliby się, albo gorzej, kazaliby mi zrezygnować i wracać do domu - zaśmiała się kwaśno, bo niestety w jej rodzinie generalnie panował wszechobecny brak zaufania do wszelkich instytucji medycznych. Jej rodzina była bardzo zacofana i Mari nawet nie zamierzała tego ukrywać. Zaskoczyło ją natomiast wspomnienie o testamencie. Brzmiało to tak poważnie, może nawet zbyt profesjonalnie jak na nią, dlatego pewnie nigdy podobna myśl nawet nie przeszła jej przez głowę. Generalnie o praktycznych rzeczach niewiele myślała i pytania przyjaciela jej to uświadomiły. Nagły natłok informacji zamieszał jej w głowie, testamenty, rodzina, ubezpieczenie, fundacja... poczuła, jak wszystko, co dzisiaj zjadła, zaczęło kotłować się w jej żołądku i musiała się napić, by dać sobie chwilę czasu. - Co do ubezpieczenia... mam tylko to z pracy od was - zaczęła niepewnie, gdzieś od środka, a chociaż nie chciała, w jej głosie pobrzmiewała teraz lekka panika. - Jona powiedział, że wystarczy - obroniła się słowami Wainwrighta, bo przecież nie znała się kompletnie na tym wszystkim. - Co do testamentu... ja sama nie mam zbyt wiele, ale chciałabym, żeby te parę oszczędności i ta część pensji - mimo wszystko jej twarz się zaczerwieniła, bo było jej tak okropnie wstyd, że rozmawia z nim o takich rzeczach. - Trafiły tylko do rodziców. Za płotem mieszka wujek, jest w porządku, ale faktycznie ciotka mogłaby próbować coś dla siebie zagarnąć - pewnie Bena takie szczegóły wcale nie interesowały, ale znów mówiła bez przemyślenia, wszystko, co pojawiło się w jej głowie. - A co do fundacji... To nie jest miejsce dla bardziej... - nie potrafiła dokończyć zdania. Bardziej umierających? Mogła umrzeć w przyszłą środę, teraz zaczynało to do niej docierać. Nie było ludzi bardziej od niej samej. Nadawała się do takiej fundacji, potrzebowała pomocy i naprawdę jej bliscy niebawem mogą potrzebować informacji zawartych w jej testamencie. Uderzyło w nią to tak nagle, chociaż powinna wiedzieć już o tym od dawna. Ukryła na moment twarz w dłoniach, by wziąć głębszy oddech. - Nadal nie potrafię uwierzyć w to, jak wszystko się popieprzyło - rzadko przeklinała, ale tym razem nie miała siły przebierać w słowach. Po prostu tego nie rozumiała, czuła się kiepsko odkąd pamiętała, ale to nie tak, że nie potrafiła z tym funkcjonować. Owszem, z miesiąca na miesiąc bywało coraz gorzej, ale przecież jeśli ktoś nigdy nie był świadkiem jej omdlenia, czy krwotoku, to nawet nie byłby świadomy, że może być chora. Ona sama nie do końca była tego świadoma, nawet jeśli znała te wszystkie przerażające diagnozy. Poczuła, że siada koło niej i odsłoniła twarz, przez chwilę nie wiedząc, jak się zachować, ale ostatecznie pozwoliła sobie oprzeć na moment głowę o jego ramię. - Beze mnie rodzice stracą gospodarstwo - przyznała niezbyt głośno, ale zaraz mimo ciężaru tych słów zaśmiała się cicho, uniosła kącik ust i delikatnie go szturchnęła. - Poza tym nie mogę umrzeć... nie poradziłbyś sobie bez swojej super asystentki - oczywiście, że by sobie poradził, a do miana super wiele jej brakowało i była tego w pełni świadoma, ale ten żarcik miał jej, a może nawet im pomóc nieco przełknąć tą niełatwą rozmowę. Nie chciała zamieniać tego spotkania w jakąś stypę, ale siłą rzeczy tak się porobiło. Wsłuchała się w jego słowa i tym razem chętniej się uśmiechnęła. Każda taka wypowiedź uświadamiała jej, że wbrew temu, co Ben mógł sobie myśleć, był naprawdę dobrym człowiekiem, bo przecież... ile innych osób miałoby gdzieś cudzą prywatność i po prostu podzieliło się wszystkimi informacjami? Nawet jeśli Mari chciałaby wiedzieć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna, to szanowała podejście Hargrove'a.
- Pfffu, wolne żarty, w życiu nie zerwałabym z tobą kontaktu - burknęła, unosząc głowę, aby na niego spojrzeć. - Na to już za późno, wdepnąłeś w tą przyjaźń i będziesz się ze mną męczył tak długo, jak tu będę - te słowa były kluczowe, ale nie skupiała się już na nich aż tak. Ucieszyło ją to, że udało jej się chociaż trochę rozbawić Bena, nawet jeśli jej pomysł z opowiadaniem o mężczyźnie, który go interesuje nie miał być żartem. - Ciężko z ciebie coś wyciągnąć, Hargrove, widać, że jesteś adwokatem - ta uszczypliwość miała byś już żarcikiem, na co wskazywał chociażby uśmiech na jej twarzy. - No, ale... myślę, że jeśli mu na tobie zależy, to nawet twoja matka, jaka by nie była, tego nie zepsuje. Nadal macie kontakt, prawda? Mimo, że sprawa jest już zamknięta, a to oznacza, że oboje chcecie go utrzymywać - zauważyła dość rozsądnie, jak na siebie, by po chwili się uciszyć. Przyglądała mu się uważnie, gdy przyznał się do strach, dała czas i sobie i jemu, na przetrawienie tych wszystkich słów, po czym przechyliła lekko głowę do boku. - Rozumiem - przyznała po dłuższej chwili, poprawiając kosmyk włosów. - Wiem, że to ciebie nie uspokoi, ale wszystko co mi o nim mówisz, pozostaje między nami. Bo wiesz, skoro to faktycznie ktoś, komu mogłabym wygadać, to sama bym siebie znienawidziła, gdybym coś między wami popsuła - taka prawda, wówczas cały jej plan, aby pomagać przyjacielowi po prostu wziąłby w łeb. Nawet gdyby wówczas Ben się na nią śmiertelnie obraził, to i tak byłoby to niczym w porównaniu do tego, jak sama byłaby na siebie zła. - Poza tym, gdyby ten ktoś uznałby ciebie za popieprzonego, to naprawdę nie wiem, jaki musiałby mieć gust... No bo jednak, nie oszukujmy się, Ben, totalnie nie należysz do grupy mężczyzn, którzy powinni narzekać na brak zainteresowania - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nie wstydząc się tego komplementu. Nigdy nie ukrywała tego, że po przyjeździe do Lorne Bay zaczęła obracać się w towarzystwie mężczyzn, jakich w rodzinnym miasteczku po prostu nie spotykała. Jakby żywcem powyciągani z jakiś magazynów.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Ciężka była to rozmowa, ciężkie słowa i ciężkie próby podtrzymania Mari na duchu. Operować mógł tylko zapewnieniami, które kierował niegdyś do swojej siostry, ale... Nie mógł mieć przecież pewności, czy i Chambers dodadzą otuchy. Nie chcąc więc powiedzieć czegoś niewłaściwego, długo ważył każde ze słów, mając nadzieję, że możliwe błędy zostaną mu wybaczone. — Więc... gdybyś jednak potrzebowała... no wiesz, porozmawiać o tym, co byłoby gdyby... Z Judy rozważaliśmy wszystkie opcje, żeby być przygotowanym, po prostu. Jej to pomagało, te nasze rozmowy o śmierci. I była spokojniejsza, gdy przygotowała mi całą listę żądań na wypadek, gdyby... — zaproponował dość nieśmiało, uznając jednak, że skoro Jona nie jest w stanie z nią debatować o wszelkich możliwościach, to właśnie on musi tę funkcję objąć. Po raz pierwszy od dawna odważył się nawet wspomnieć o siostrze, jako że siłą rzeczy sprawy zdawały się tożsame. Nieprzyjemny skurcz w brzuchu wywoływał więc fakt, że Judy umierając była w wieku Mari. Mimo wszystko uważał, że podobne podejście odzierało człowieka z niepotrzebnego strachu — nie musiało być tak (i na pewno nie będzie), że Mari umrze. Wiedza jednak, że w razie najczarniejszego scenariusza ktoś zakończy wszelkie prowadzone sprawy w twoim imieniu, dodawała lekkiej otuchy. Przynajmniej Ben tak się na to wszystko zapatrywał, ale działo się tak za sprawą Judy; gdy po raz pierwszy próbowała z nim o śmierci porozmawiać, obraził się na nią na całe długie dwa tygodnie. Skinął potem głową, posyłając jej ciepły uśmiech. — Staraj się oddzielać uczucia od faktów i nie martw się niepotrzebnie — poradził jej, nawet jeśli wiedział, że podobnie brzmiące hasła dobre są tylko do ciasteczek z wróżbą i że, niestety, ciężko jest je przelewać na rzeczywistość.
— Zajmę się tym — powiedział rzeczowo, kiwając przy tym głową. Nie musiała się o nic martwić, skoro Ben na tego typu sprawach znał się doskonale. — Nasza fundacja wspiera głównie osoby, które się po prostu leczą, Mari. Z różnych powodów — odparł, trudząc się, by przyjazny uśmiech stale gościł na jego twarzy. Nie chciał, by przez jego słowa ze strachem zapatrywała się na wszystko, przy czym rozumiał te jej obawy. Ciężko jest zaakceptować tak prędko zmieniającą się rzeczywistość. — Hej, co by to nie było, dasz sobie radę — powiedział z pewnością, jako że szczerze w to wierzył. Nie było to więc czcze słowa, na styl kłamliwego zapewnienia „będzie dobrze” — tego wiedzieć nie mogli, ale Mari była przecież waleczna. Objął jeszcze ramieniem, skoro znalazła się już tak blisko, by wiedziała, że może na niego liczyć. — No więc widzisz, masz całkiem dobre argumenty, żeby ze śmiercią poczekać do starości — zaśmiał się, ciesząc się, że Mari potrafi żartować z tej fatalnej sytuacji. To było dobrym znakiem, prawda? Co zaś tyczy się jego sytuacji, można śmiało stwierdzić, że poczucie własnej wartości było u Bena mocno zachwiane. Może taki już był, a może to te wszystkie klęski w związkach, jakich doświadczał, mocno się na nim odbiły. Przekonany, że psuje zawsze wszystko, sabotował chyba nieświadomie tę relację, która łączyła go z Walterem — bo to przecież jasne, że z jego winy wszystko zakończy się w sposób niezwykle dramatyczny. Zawsze tak było. Zaśmiał się potem, wdzięczny za jej słowa, mimo wszystko z jednym się zgadzając — ta ich przyjaźń była zbyt trwała, by kiedykolwiek mogła się zakończyć. — No... tak, powiedzmy — mruknął, wzruszając ramionami. Może i kontynuowanie tej relacji było realne, ale prawdopodobnie nie w satysfakcjonujący Bena sposób. Oczywiście mógł powalczyć o to wszystko, ale po błędach młodości nie miał chyba siły na kolejne uganianie się za kimś, kto ostatecznie postawi na przyjaźń. Może w sumie tylko do tego się nadawał, co życie nieraz mu uświadamiało. — Ale to głupie, Mari, skoro ty nie wiesz kto to i ja... — chciał jej powiedzieć, naprawdę. Nienawidził kłamstw, tym bardziej w przyjaźniach tak szczególnych, jak ta łącząca go z Mari. Zmarszczył gniewnie czoło i westchnął po raz kolejny, czując, że Mari źle to wszystko mogła odebrać. Nie chodziło przecież o to, że uważał ją za plotkarę, a raczej możliwy, niezamierzony przypadek, skoro Walter był częścią jej życia. Uśmiechnął się potem rozbawiony, kręcąc głową. — Myślę, że się mocno mylisz — odparł, bo nie postrzegał tego w ten sposób. Owszem, Ben nie dostrzegał, że wzbudzać może czyjeś zainteresowanie — nie, skoro spojrzenie utkwione miał beznadziejnie w Walterze, już od kilku miesięcy.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Nie umiałaby opisać tego, jaka jest mu wdzięczna. Z resztą z ich dwójki, to raczej Ben był bieglejszy w rozmowie, w końcu jako adwokat musiał być wygadany. Nie mniej jednak naprawdę nie wiedziała czym sobie zasłużyła na takiego przyjaciela. W dodatku wiedziała, że wspominanie zmarłej siostry nie jest dla niego łatwe, więc czuła, że musiał jej naprawdę ufać, otwierając się przed nią w ten sposób.
- Dzięki Ben... tak ogólnie, za to, że jesteś - nie umiała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mu za to podziękowała. - Wypełnisz za mnie moje żądania? - spróbowała się zaśmiać, by nie brzmiało to wszystko tak tragicznie, ale było to coraz trudniejsze. - Teraz jest dobrze, ale... będę mogła zadzwonić przed operacją? Zostanę wtedy sama w szpitalu, Jonathan nie będzie mógł zostać, więc - nie potrafiła dokończyć tej prośby, ale wtedy na pewno przyda jej się ciepły głos w słuchawce, chociaż było jej głupio o to prosić. Naprawdę próbowała być silna, nigdy nie płakała i póki co wierzyła, że ten stan rzeczy się nie zmieni, ale najzwyczajniej w świecie obawiała się chwili, w której zostanie sama w szpitalnym pokoju.
- Jeśli tak, to może faktycznie mogłabym z waszej pomocy skorzystać - było jej naprawdę wstyd, ale nie mogła myśleć o swojej dumie. Skoro fundacja mogłaby pomóc jej rodzicom w razie jej śmierci, to powinna na tym się skupić, a nie na tym, jak żałośnie wypada przed samą sobą, bo nie może ich zabezpieczyć na własną rękę. Nie miała nawet niczego, co mogłaby zostawić Jonathanowi po swojej śmierci. Po prostu nie posiadała nic i nic po sobie nie zostawi, jeśli rzeczywiście jej życie dobiegnie kresu. - Tak, nie ucieknę do grobu przed pracą - spróbowała znów zażartować, ale naprawdę wdzięczna była mu za to, że siedział tak blisko niej, że objął ją ramieniem. Trochę, jak małe dziecko, potrzebowała podobnej bliskości, ciepła, świadomości, że ma kogoś obok. - Ja tam za was trzymam kciuki - powiedziała zgodnie z prawda, bo czuła, że w Benie więcej jest wątpliwości, niż wiary w tę relację. Nie miała mu tez za złe tego, że nie powiedział jej o wszystkim, tym bardziej, że widziała, jak gryzły go wyrzuty sumienia. - Kiedyś mi powiesz - uśmiechnęła się, nie odrywając kawałka głowy od jego ramienia, ale unosząc tak brodę, by mogła na niego spojrzeć. - Może nie dałam się poznać z tej strony, ale czasem jestem naprawdę cierpliwa - dodała jeszcze pokrzepiająco. Ucieszyło ją też, gdy on sam się uśmiechnął, chociaż kompletnie nie mogła się z nim zgodzić. Przewróciła nawet oczami i uniosła się nieco, by odważnie cmoknąć go w policzek. Stała jedną nogą w grobie, więc co się będzie powstrzymywać. - Myślę, że byłeś moim pierwszym obiektem westchnień po przyjeździe, więc wiem co mówię - wyszczerzyła się wesoło, jakby wcale nie mieli za sobą takiej okropnej i przygnębiającej rozmowy. Poza tym teraz ją bawiło to wszystko i bez wątpienia wolała obecną sytuację. Nie wstydziła się też tego, jak patrzyła na niego z początku, bo po pierwsze... raczej był tego świadomy, a po drugie, wszystko co się wydarzyło, doprowadziło ich do tego miejsca. Miała w nim przyjaciela, oparcie w trudnych chwilach i wierzyła, że ona także jest dla niego wsparciem. Takie relacje są jednymi z najbardziej wartościowych i naprawdę chciała wierzyć, że jeszcze dożyją tej starości i będą ze śmiechem wspominać, jak to zabrała go na lunch na łódkę, na której ostatecznie nic nie zjedli, prosząc o zapakowanie nietkniętych dań na wynos, bo przecież Marienne pękłoby serce, gdyby zmarnowali takie dobre jedzenie z jej powodu.

benjamin hargrove
[koniec] <3
ODPOWIEDZ