Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Dokładny przebieg wydarzeń pozostawał dla niej zagadką. I nie chodziło jedynie o szok oraz panikę, jakie wiązały się z postrzałem z broni jej własnego ojca ale i fakt, że nie do końca pamiętała to, co działo się po kilku krótkich instrukcjach, jakie udzieliła panu Ashworth. Rzeczywistość zwyczajnie poczęła jej się rozmywać, radiowy głos dochodził gdzieś z daleka, zupełnie jakby był oddzielony od niej grubą kotarą, aż w końcu świadomość Audrey odpłynęła wraz z kolejną porcją krwi, uciekającą z jej ciała. Wpadła w stan dziwnego zawieszenia między jawą, a dziwnym miejscem w którym panowała ciemność oraz cisza. Co jakiś czas co prawda unosiła na chwilę powieki, jednak tylko po to, aby ponownie je zamknąć. Nie potrafiła rozpoznać szczegółów, nie potrafiła skupić się na tym, co działo się dookoła, a umysł chętnie popadał w kolejne epizody zwykłej czerni, pozbawionej jakichkolwiek dźwięków. Nawet wtedy, gdy przenoszono ją niczym bezwładną, szmacianą lalką trwała w stanie pozbawienia jakiejkolwiek świadomości…
W zasadzie nie była pewna, ile też czasu spędziła w podobnym czasie, mając wrażenie, że ciąg wydarzeń prowadzący do postrzału miał miejsce w zupełnie innej rzeczywistości; w wymiarze innym od tego, w którym przyszło jej żyć. Gdy w końcu świadomość powróciła do jej umysłu, a panna Clark otworzyła brązowe oczęta, z dezorientacją rozejrzała się po sali. Małej, w kolorach balansujących między bielą, a szarością z jeszcze jednym łóżkiem które w tym momencie stało puste. A więc była w szpitalu. Delikatną buzię wykrzywił grymas bólu, przypominający o urazie. Ostrożnie odsunęła kołdrę i paskudną, papierową koszulę by przyjrzeć się białemu plastrowi, spod którego widać było delikatnie ciemniejsze miejsca, będące pamiątką po ostatnich kropelkach krwi. I jedynie przez chwilę korciło ją aby go odkleić i zerknąć, jakimi nićmi pozostała z szyta, szybko jednak sama siebie zganiła za podobny pomysł.
Nie zaznała jednak wiele spokoju - ledwie chwilę później do sali wszedł lekarz z pielęgniarką, trzymającą jakąś papierową torbę, na której widniało odręczne pismo jej matki. Odłączono ją od monitora, podano odpowiednie leki a Audrey wysłuchała słów lekarza opisującego zabieg. Nim drzwi zamknęły się za nimi, pielęgniarka napomniała, że torbę zostawiła dla niej jej matka. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, i już chciała ostrożnie podnieść się z łóżka by przebrać się w coś, co nie było zrobione z papieru, gdy drzwi do sali otworzyły się ponownie. Zaciekawione spojrzenie brązowych oczu powędrowało w ich kierunku, odrobinę zaskoczone faktem, że to nie był lekarz, a pan Ashworth. Audrey nie sądziła, że Jebbediah przyjedzie tutaj z nią i będzie czekał… Właściwie nie wiedziała ile, aż zabieg dobiegnie końca, z góry zakładając, że nie chciała go kłopotać. Nadal była niezdrowo blada, a w jej rysach dało się dostrzec zmęczenie oraz resztki paskudnego bólu… I nie była pewna, które z ich dwójki wyglądało gorzej - czy ona tuż po zabiegu czy Jeb w pomiętej koszuli ubrudzonej jej własną krwią.
- Cześć. - Przywitała się, lecz jej głos zachrypiał nieprzyjemne, zupełnie jakby przez ten czas struny głosowe odwykły od pracy. Audrey odchrząknęła więc, sięgając po niewielki kubeczek z wodą jaki pozostawiła jej uprzejma pielęgniarka. Kąciki jej ust uniosły się delikatnie ku górze. - Jak się czujesz? - Spytała, brązowe oczęta skupiając na jego buzi. Bo dla niej to właśnie było istotne a nie fakt, że przed chwilą wyciągali z niej metalową kulę - na jej koncie widniało jedynie postrzelenie, na jego zaś zawał.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Gdyby miał wskazać na moment, w którym poczuł, że jest naprawdę starym człowiekiem to byłaby właśnie ta chwila, w której Audrey traciła przytomność, a on próbował z całej miary ją zachować. Dopóki znajdowała się pod jego czujnym okiem i opieką, zrobił absolutnie wszystko, by upewnić się, że pomoc zostanie udzielona na czas i akurat to jak nic innego trzymało go w jednym kawałku. Ratowanie własnej dziewczyny odsunęło na bok panikę związaną z możliwym niepowodzeniem czy też zdenerwowanie jej zachowaniem, a nade wszystko wyrzuty sumienia, które miały niebawem powalić go jak obuchem w głowę.
Może i był człowiekiem boleśnie upartym i przekonanym o swojej racji, co zazwyczaj prowadziło do rozpętania wojen o kawałek miedzy (nawet), ale tutaj musiał zauważyć, że gdyby nie jego szczeniackie wybryki to nie doszłoby do tragedii. Wyjątkowo nie miał na myśli ich romansu, bo mimo że nachodziły go myśli, że przynosi jej tylko nieszczęście, nieprzyjemna rozmowa na korytarzu szybko rozwiała jego czarnowidztwo. Nie mógł i nie chciał odrzucić dziewczyny, która tak boleśnie poświęciła się, by go ratować. Zrozumiał, że prędzej wyrwałby sobie serce z piersi niż kazał jej teraz odejść.
Oczywistym więc było, że czekał pod drzwiami i zapewne robiłby to całą noc, gdyby była taka potrzeba. Późnym wieczorem jednak został wpuszczony. Lekarz mamrotał coś o zmartwionym ojcu i pewnie w innych okolicznościach kłóciłby się z nim o właściwe nazewnictwo, ale obecnie było mu wręcz wszystko jedno, więc skorzystał z okazji i wślizgnął się do niej.
Jeśli wcześniej wyobraźnia nie dawała mu odpocząć i podsyłała kiepskie obrazy jej rekonwalescencji, to teraz na żywo było jeszcze gorzej. Usiadł blisko niej i z niespotykaną u niego delikatnością powoli przeczesał jej włosy i delikatnie pocałował ją w czoło.
- Jak ja się czuję? Panienko Clark… - teraz dopiero odczuł serce, które bolało jak nigdy, łomotało w piersi i dawało mu do zrozumienia, że mógł ją stracić. Posłał jej jednak całkiem pokrzepiający uśmiech i najchętniej wtuliłby się w nią, ale była wciąż pacjentką, która przeszła zabieg, więc złapał lekko za jej dłoń. – Potwornie mnie wystraszyłaś, wiesz? Nie wolno ci nigdy więcej mnie nie słuchać, nie gdy grozi ci niebezpieczeństwo – sprecyzował, bo może i feministą nie bywał i nie do końca wierzył w równouprawnienie, ale jej przychyliłby nieba. Pod warunkiem, że będzie mu posłuszna w takich wypadkach. Gdyby tylko wyszła, to oboje teraz znajdowaliby się w odwrotnych pozycjach. To ona siedziałaby przy jego łóżku. Ewentualnie opłakiwała jego zwłoki, jeśli Jacob celowałby gorzej i tak dla Jebbediaha powinno być. Była za młoda i delikatna na podobne ekscesy, a on był już na tyle starszym panem, że jego ewentualne postrzelenie nie skończyłoby się źle.
- Widziałem się… z Eve. Nie sądziłem, że się znacie – dawkował jej informacje, tak naprawdę zamierzał ją przeprosić, ale na razie jeszcze nie umiał ubrać tego w słowa, a kaznodzieją byłby znakomitym, więc najwyraźniej przeszedł znacznie więcej niż można było się spodziewać.
O nikogo w życiu się tak nie martwił jak o nią.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Dzisiejszy wieczór potoczył się niezwykle dziwnym biegiem. Audrey planowała, że spędzą miły wieczór w swoim własnym towarzystwie, choć ten jeden raz nie martwiąc się, że jej ojciec mógłby z czymś wyskoczyć… Los jednak chciał inaczej, zawracając go wcześniej do domu. Panienka Clark nie potrafiła pojąć jego reakcji ani faktu, że zwyczajnie nie potrafił zaakceptować jej wyborów, niczym osioł brnąć w swoje teorie i nie dając jej nawet wyjaśnić jej punktu widzenia bądź motywacji. A Audrey była przekonana, że ze wszystkich możliwości wybrała tą najlepszą, upewniając się w tym przekonaniu za każdym razem, gdy przyszło jej spędzać czas w towarzystwie Jebbediaha. I nawet jeśli jakieś wątpliwości nie raz przewijały się przez jej umysł wszystkie zostały rozwiane dzisiejszego dnia, gdy przyszło jej zobaczyć z jaką zaciętością jej bronił i jak wytrwale pilnował aby nic się jej nie stało, nim pomoc znajdzie się na miejscu, aby połatać jej postrzelone ciało. Jacob Clark zapewne ponownie zalałby się furią gdyby przyznała, że jego próba brutalnego odsunięcia jej od chłopaka przyniosła przeciwny skutek, jeszcze mocniej pchając ją w jego ramiona.
Pewniejszy uśmiech wyrysował się na jej ustach, gdy dłoń pana Ashworth zaplątała się w jej włosy, a usta spotkały się z jej czołem. Panienka Clark na chwilę przymknęła brązowe oczęta, tłumacząc sobie, że to najgorsze było już za nimi i od tego momentu już nic jej nie groziło.
- Dużo się wydarzyło. - Odpowiedziała jedynie cichutko na jego pierwsze słowa, samej jeszcze w pełni nie ogarniając tego wszystkiego, co miało miejsce podczas ledwie kilkunastu minut w stodole na jej rodzinnej farmie. Mocno zacisnęła palce na jego dłoni, brązowych ocząt nie odrywając od jego buzi. - Też się bałam… - Przyznała jeszcze ciszej, przesuwając kciukiem po jego dłoni. Tam, leżąc na podłodze gdy jej krew wsiąkała w ściereczkę starała się trzymać emocje na wodzy, te jednak prędzej czy później musiały znaleźć ujście. - Najpierw, że ten wariat coś ci zrobi… A później, że to wszystko się tak zwyczajnie skończy i… - Mówiła cicho, drżącym głosem. Chyba pierwszy raz od dawna dzieląc się tym, co z pewnością nie było zapisane w pozytywnych barwach. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, jak to wszystko mogło się potoczyć. Nie zważając na ból zwyczajnie przesunęła się na szpitalnym łóżku, aby wsunąć się pod męskie ramię i mocno wtulić w jego pierś. Nie powinna już o tym myśleć, wszystko zakończyło się w miarę pomyślnie, a wszelkie zagrożenie minęło. I choć to całe zajście generowało sporo kolejnych problemów, Audrey Bree Clark nie miała najmniejszego zamiaru myśleć o nich dzisiejszej nocy. - Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie znajdziemy się w podobnej sytuacji. - Przyznała szczerze z cichym westchnieniem jakie wyrwało się z jej ust. Nie potrafiła jednak otwarcie obiecać mu, że w podobnej sytuacji nie postąpi podobnie - sama myśl, że ktoś mógłby wyrwać go z jej życia i już nie oddać, rozrywała dziewczęce serduszko na pół wywołując ból, którego podłoża nie potrafiła jasno wskazać. Smukłe palce delikatnie wodziły po jej boku w kojącym geście, oboje potrzebowali chwili wytchnienia od strachu, jaki zdominował dzisiejszy wieczór. Dopiero wspomnienie znajomego imienia sprawiło, że delikatnie odsunęła głowę od jego piersi, tylko po to aby zerknąć w niebieskie oczy.
- Eve? - No tak, Audrey mogła się domyślić, że przyjaciółka będzie jedną z pierwszych osób do których zadzwoni jej uroczy ojciec. No pięknie. - Przyjaźnimy się od kilku lat. - Przyznała wzruszając ramieniem. Trudno było jej nie znać mieszkańców okolicznych farm gdy była weterynarzem zamieszkującym na Carnelian Land. Z Eve jednak wyjątkowo udało jej się zacieśnić więzi do bliskiej przyjaźni. - Tobie też dała wykład, jak to nie powinniśmy się spotykać? - Uniosła z zaciekawieniem brew ku górze. Och, doskonale znała zdanie Eve na ten temat… Tym jednak razem wyjątkowo nie miała zamiaru słuchać żadnych rad będąc pewną, że wcale nie popełnia jednego z największych błędów swojego życia, jak twierdzili niektórzy.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Wiedział jedno – nie da sobie wmówić, że robią coś złego lub niegodnego, bo przebywanie z dala od panienki Audrey byłoby dla niego czystą katorgą, a Jebbediah mimo rozpowiadania wszem i wobec o miłosierdziu i o poświęceniu dla bliźniego, był egoistą i nie był w stanie poświęcić własnego szczęścia w imię jakichś niezdrowych konwenansów, które ktoś ustanowił całkiem niedawno. W końcu niegdyś różnica wieku nie stanowiła żadnego problemu, a dopiero ludzie im współcześni zaczęli widzieć w tym przeszkodę dla całkiem udanego związku. Ponadto nie spotkał nikogo jeszcze tak podobnego do siebie, więc metryka powinna być najmniejszą przeszkodą.
Mógł wyliczyć za to te istotne, ale był na to już zanadto zmęczony, a sam dramatyczny przebieg randki kosztował go kolejny atak paniki, który i tak nijak miał się z tym, co przechodziła jego dziewczyna. Trochę wyrzucał sobie lekkomyślność z jaką przyszło mu ją całować wtedy w tej stodole. Eve miała rację – niepotrzebnie się z tym afiszowali i to przy jej domu, ale nie mógł sobie pozwolić na spokój, gdy była tak blisko niego. Teraz też naturalnie przylgnął do niej, powstrzymując się jednak przed ściskaniem jej, choć właśnie to pragnął zrobić. I pokazać jej, że jest absolutnie bezpieczna w jego ramionach, skoro tak potwornie ją zawiódł i doprowadził do tego, że leżała tutaj blada i zupełnie niepodobna do tej beztroskiej dziewczyny, którą zazwyczaj była.
Wszystko to jego pieprzona wina.
- Niepotrzebnie go prowokowałem. Przepraszam, nie przemyślałem tego i… - nie znała go jeszcze od tej strony nie był pewny, czy chce zdradzać jej fakt, że bywa absolutnie nieobliczalny. A jeśli wtedy odejdzie? Ponownie jego serce zaczęło nienaturalnie przyśpieszać, a on nieporadnie jak niedźwiedź otoczył ją swoim ramieniem, pozwalając sobie na chwilę tej niespodziewanej i jakże potrzebnej mu bliskości. – Zabrała go policja. Musiałem wezwać karetkę, Audrey. Nie dałabyś rady sama się pozszywać, bo mi już mdlałaś na rękach i mogłaś się wykrwawić – mówił urwanie, mieszając wszystko, ale przeżywanie tego raz jeszcze kosztowało go znacznie więcej niż myślał. A może to jej bliskość sprawiła, że uświadomił sobie jak wiele mógł stracić i jak tak naprawdę mogła wyglądać ich przyszłość. To znaczy ta jego bez niej. Aż się zatrzasnął z zimna i skrywanych dotąd emocji, w których nie było miejsca nawet na tę wrzeszczącą Paxton.
Spojrzał w jej oczy, ale zaraz spuścił wzrok. Nie chciał jej opowiadać o ich kłótni, bo po pierwsze, była absolutnie zmęczona i powinna skupić się na rekonwalescencji, a po drugie, Jebbediah tak naprawdę rzadko skarżył się na kogokolwiek. Większość swoich problemów załatwiał sam i od ręki (niestety), więc tylko pokręcił głową.
- Chciała jedynie zapytać o twoje samopoczucie. Martwiła się. Nasze spotykanie nie ma tu nic do rzeczy – ale miało, bo gdyby nie te randki to Audrey nie leżałaby tutaj i nie była postrzelona. Chyba jeszcze długo nie zazna spokoju ze względu na tę sytuację. Ułożył głowę na poduszce, blisko niej i spojrzał na nią. – Jeśli po tym wszystkim nie chcesz mnie znać, to zrozumiem, wiesz?

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Panienka Clark najchętniej zaś z przyjemnością obwieściłaby całemu światu, że oto przyszło jej się spotykać z tak cudownym człowiekiem, jakbym był pan Ashworth i jak bardzo uszczęśliwia ją posiadanie go w swoim życiu. I nie skłamałaby, zwyczajnie urzeczona jego osobą, w której przyszło jej się zakochać szalenie aż po sam czubek głowy. Audrey nigdy nie wstydziła się swoich uczuć oraz emocji i nie żałowała ani jednego pocałunku skradzionego z jego ust czy chwili spędzonej w jego objęciach… Znała jednak swojego ojca i wiedziała, że ten jest człowiekiem o mniej plastycznym postrzeganiu świata, a jego umiłowanie do znienawidzonej przez nią broni palnej zawsze przyprawiało ją o dreszcze. I tylko dlatego podjęła decyzję o nie zdradzaniu się o swoim związku przed ojcem, chcąc wpierw obmyślić jakąś taktykę… Los jednak z niej zadrwił, w końcu zawsze działała spontanicznie i najwidoczniej nie powinna tego zbytnio zmieniać. Tak samo jak nie miała zamiaru teraz się od niego odsuwać, mimo iż szwy nieprzyjemnie ciągnęły. W ostatnich godzinach brakowało jej jednak tego poczucia bezpieczeństwa, jakie odnajdywała w jego ramionach.
- Nie przepraszaj. - Zaczęła, biorąc głębszy oddech by powoli wypuścić powietrze z płuc. - To ja powinnam przeprosić ciebie za jego zachowanie. Obawiam się, że nawet jakbyś go nie prowokował postąpiłby podobnie. - Przyznała, na chwilę uciekając spojrzeniem gdzieś na bok, a blady policzek przyozdobił delikatny rumieniec. Było jej zwyczajnie wstyd za ojca oraz pokaz jego furii, którą uważała za bezpodstawną. Owszem, może Jeb obiegał od wizji Jacoba na zięcia idealnego, Audrey uważała jednak, że fakt iż ten darzy ją uczuciem, uszczęśliwia i szanuje był w tym wszystkim najważniejszy.
Smukłe palce panienki Clark zacisnęły się mocno na jego dłoni, gdy rozjaśniał luki w jej pamięci spowodowane odpływaniem w stany pozbawione świadomości. - Dobrze zrobiłeś. Ja… bałam się, że nie zdążą i chyba trochę spanikowałam… - Bo bała się wtedy i to cholernie, że jej krótkie życie zakończy się w stodole z dziurą po kuli. Ostrożnie uniosła ich splecione dłonie, aby ustami musnąć wierzch jego dłoni, po której chwilę później przesunęła kciukiem w czułym geście. - Dziękuję. - Cień wzruszenia pojawił się w jej głosie. Audrey doskonale zdawała sobie sprawę, że gdyby nie on i jego działania w tamtej chwili, istniałaby spora szansa, że panienka Clark nie otworzyłaby już oczu, a on pewnie dostałby zamówienie na nową trumnę.
Drobne ramiona owinęły się ciaśniej wokół jego ciała gdy ten zadrżał, zupełnie jakby chciała podkreślić, że jest tutaj obok niego i już nic złego nie mogło się wydarzyć. - Odezwę się do niej jutro, jak mnie wypuszczą. - Stwierdziła więc jedynie, bo skoro nie było to nic palącego, sprawa mogła poczekać. Audrey nie miała w tym momencie ochoty na towarzystwo kogoś innego niż Jeb, tym bardziej nie mając ochoty poruszać tematu wypadku. A gdy położył się obok przysunęła się do niego, dłoń układając na jego policzku, by w kojącym geście gładzić go swoimi palcami. Jego bliskość pomagała jej odsunąć od siebie paskudne myśli i uspokoić zszargane nerwy… Przynamniej do momentu, w którym kolejne słowa niesione przez radiowy głos nie dotarły do jej uszu. Panienka Clark zamrugała, nie mając pojęcia skąd pojawił się u niego ten wniosek. - Przepraszam, nie rozumiem. Dlaczego miałabym nie chcieć cię znać? - Spytała więc, wlepiając w niego spojrzenie brązowych ocząt.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Ciężar winy walił w niego jak obuchem i mało brakowało, a naprawdę dla jej dobra wyszedłby z tej sali, bo co z niego za partner, skoro swojej ukochanej dziewczynie nie potrafił zapewnić elementarnego bezpieczeństwa. Jako mężczyzna czuł tę porażką całym sobą i jego urażona duma nie pozwalała mu myśleć racjonalnie. Dla niego Jacob Clark już był martwy, zupełnie jak w tych starych westernach, gdzie bohater postanawia pomścić swoją wybrankę serca i spotyka się z bandziorem o dwunastej, ściskając naładowany rewolwer. Może zastąpiłby broń widłami (bo już zdążył zauważyć stosunek Audrey do tych piekielnych narzędzi), ale cała reszta pozostawałaby niezmienna. Przed podobnymi, śmiałymi marzeniami powstrzymywał go jedynie fakt, że ten człowiek jest ojcem jego dziewczyny. Może dlatego podświadomie czuł takie zirytowanie, bo jego wybrankę skrzywdził ktoś, kto powinien ją ochraniać i na dodatek jeszcze wszystko działo się przez niego, co jeszcze mocniej rzutowało na niego i sprawiało, że dawno nie miał takiego mętliku w głowie.
Który uspokajał się i porządkował dzięki dłoniom Audrey. Zawsze – odkąd się poznali, a był wtedy w rozsypce – miała zdolność do łagodzenia jego buńczucznego charakteru i przynoszenia mu ulgi. Nie do końca wiedział jak to się dzieje, ale w jej towarzystwie naprawdę był innym człowiekiem, nawet puls nareszcie zwolnił i poczuł, że może nieco przystopować z wizjami śmierci Clarka w ogromnych męczarniach.
Najważniejszą osobą była teraz jego córka i to właśnie jej powinien poświęcać całą swoją uwagę, pozostawiając jej tatusia tam, gdzie do tej pory go miał. W głębokim poważaniu. Westchnął jednak, gdy zobaczył, że dziewczyna wstydzi się za swojego ojca i chętnie odsunąłby od niej ten niepokój, ale akurat on zdawał sobie sprawę, że jest zszyta i gwałtowne ruchy nie sprzyjają jej szwom.
- Po prostu się o ciebie martwi. Gdybym ja miał córkę… - zawahał się, bo to była całkiem przyjemna wizja, której już nie próbował od siebie odsuwać. Audrey i ich maleństwo w jej rękach, zrobiłby wiele, by dotrzeć do takiego etapu ich związku, choć na razie on sam znajdował się w powijakach i jedyne, co mogli sobie zaoferować w tej chwili to było przelotne muśnięcie palców. – Byłaś bardzo słaba, kochanie. Ja naprawdę się bałem, że gdy stracisz przytomność, to już cię nie docucę – nie wyobrażał sobie jednak, by to miała być prawda. Zrobiłby wszystko, by przeżyła, nawet jeśli sam miałby zanieść ją na rękach do tego pieprzonego szpitala. Nie chodziło nawet o to, że była jego dziewczyną. Jeb zrobiłby wszystko, by uratować kogoś w wypadku, ale o tym nie chciał w tej chwili wspominać. Już nawet wolał skupić się na tym koszmarze, który był zatroskaną przyjaciółką panny Clark.
Gdy nie widziała, przewrócił oczami w stronę sufitu.
- Tak, będzie wdzięczna za kontakt – dodał od niechcenia, zupełnie jakby nie darli kotów na korytarzu zaledwie godzinę temu i to ona nie odpowiadała za to, że choć leżał przy boku Audrey, to miał wrażenie, że jest dla niej największym przekleństwem. Jak dotychczas tylko sprawiał jej problemy, skłócał z całą resztą i na dodatek to przez niego doznała ciężkiego, fizycznego urazu, więc żaden z niego ideał.
Podniósł głowę i spojrzał w jej oczy.
- Przeze mnie tu jesteś. Gdyby nie nasz związek, to twój ojciec… Nie zrobiłby tego. Mogłaś zginąć, bo jak ten zakochany idiota dobierałem się do ciebie w stodole. Mogłem się hamować jak do tej pory, wtedy byśmy mu to jakoś wytłumaczyli, a tak to było dość oczywiste – faktycznie, trudno było wytłumaczyć ręce sąsiada pod jej bluzką. Wiedział, że prędzej czy później jego seksualny temperament sprowadzi na nią kłopoty i dlatego chciał tego uniknąć. Eve miała rację, pieprzona, ruda małpa.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a brązowe oczęta utkwiły w zmęczonej buzi ukochanego.
- Ryzykowałbyś czymś życiem, tylko dlatego, że się w jakiejś kwestii byś się z nią nie zgadzał? Nie, Jeb. To najgorsze co można w takiej sytuacji zrobić. - Audrey doskonale o tym wiedziała, w tym momencie będąc właśnie w pozycji takiej córki. I zupełnie nie rozumiała reakcji ojca, będąc pewną, że całą sytuację dało się wyjaśnić na spokojnie, bez użycia niepotrzebnej przemocy. I pewnie gdyby los był dla nich na tyle łaskawy, aby hipotetyczna córka była również jej dzieckiem, z pewnością nie dopuściłaby do powtórki z rozrywki.
Jednak rozmyślania o tym, jak powinna przebiegnąć ta rozmowa zeszły na boczny tor, gdy słodkie słowo uciekło z jego ust sprawiając, że kąciki pełnych warg uniosły się ku górze. - Wiem… - Bo mimo iż Jebbediah zachowywał zimną krew, Audrey nie zdziwiły podobne słowa. Takie wypadki zawsze naznaczone były okrutną porcją strachu, to też Audrey wtuliła się w niego mocniej. - Już po wszystkim… Już w porządku… - Wymruczała cichutko, nie zaprzestając kojącej wędrówki jej palców po męskim ciele. Dzisiejszy wieczór przyniósł ze sobą wiele negatywnych wrażeń, z których oboje potrzebowali się otrząsnąć… Audrey miała nadzieję, że któreś z nich zostanie przez te słowa przekonane, iż najgorsze było już za nimi.
Zapewne dlatego nie kontynuowała tematu Eve, uznając go w tym momencie za zwyczajnie nieistotny. Audrey była zmęczona, miejsce szycia nieprzyjemnie ciągnęło i ostatnim, na co w tym momencie miała ochotę było kontaktowanie się z kimkolwiek i przywoływanie wspomnień, które zwyczajnie chciała wyrzucić ze swojej głowy. Dłoń panienki Clark powędrowała w kierunku męskiego policzka, aby gładzić go palcami w czasie gdy on wypowiadał teorie, które najzwyczajniej w świecie nie potrafiły zmieścić się w jej głowie. Dla Audrey było jasnym kto jest winowajcą tego całego zajścia - winę pokładała jedynie w swoim ojcu, w końcu nie zrobili nic, za co powinni zostać w jakikolwiek sposób ukarani. Smukłe palce przesunęły się na jego brodę, aby przypadkiem jego spojrzenie nie uciekło gdzieś w bok.
- Skarbie, posłuchaj mnie uważnie… - Poprosiła ciepło, nie odrywając brązowych tęczówek od jego oczu. - To nie jest twoja wina. - Wypowiedziała dobitnie, dokładnie wypowiadając każde kolejne słowo, aby ich sens dodarł do rozumku Jebbediaha. - Cała wina leży po stronie mojego ojca, bo to on zamiast zwyczajnie porozmawiać zaczął wymachiwać nabitą bronią. I to on nacisnął na spust… - Nieprzyjemny dreszcz przesunął się gdzieś wzdłuż kręgosłupa, to też bezwiednie przysunęła się do mężczyzny jeszcze odrobinkę. - Ukrywanie się było męczące, ojciec prędzej czy później dowiedziałby się o tym i wierz mi, nawet jeśli powiedziałabym mu o tym sama, zareagowałby równie źle bo Strażnik Teksasu przeżarł mu mózg. Ty nie zrobiłeś nic złego, nawet jeśli to, że stanąłeś w mojej obronie trochę go sprowokowało… Wiesz, gdyby nie ty, mogło to się skończyć gorzej… - Zapewniła, czule przesuwając palcami po jego twarzy. Audrey Bree Clark była pewna swoich słów - czuła, że jej relacja z Jebbediahem szybko nie dobiegnie ku końcowi i kiedyś w końcu musiał nadejść ten dzień, gdy jej rodzice się o tym dowiedzą. Gdzieś w środku cieszyła się nawet, że ten dzień nadszedł prędzej niż później, przez prosty fakt, że teraz już nie musieli kryć się z ich uczuciami. Zakochane spojrzenie brązowych ocząt pragnęło wyrazić to, co mówiła mu już w stodole. I czego nie mogła powtórzyć, gdyż okazja nie była tą, jaką wtedy opisał.
- Żałujesz tego, że się spotykamy? - Spytała całkiem poważnie, nie odsuwając się od niego ni cala. Ona nie żałowała niczego, nawet jeśli posłało ją to na szpitalne łóżko, a szwy nieprzyjemnie przypominały o swoim istnieniu. Doskonale jednak wiedziała, że on może mieć co do tego inne zdanie - zwłaszcza teraz, gdy jej ojciec dał piękny popis swojego jakże paskudnego charakteru.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Myślę, że on ma na ten temat inne zdanie, Audrey – to nie było tak, że nagle postanowił bronić człowieka, który chciał zrobić z niego sito za pomocą dubeltówki. Tyle, że (o zgrozo) on pamiętał narodziny panny Clark i wielką radość, jaką przyniosła do tego domu. Może z jego ojcem nigdy nie było mu po drodze i nie pili razem pępkowego (teraz żałowałby tego stokrotnie), ale wiedział, że dla Jacoba była ona całym światem, więc Jebbediah jawił mu się jak potworny wilk, który czyha na jego maleńką córeczkę. Sam Ashworth lubił tak czasami o sobie myśleć, ale nie przyznałby się do tego przed dziewczyną – jak i do wszystkich kosmatych pragnień, które tłukły się pod jego czaszką i sprawiały, że ostatnio na niedzielnych nabożeństwach modlił się jeszcze bardziej żarliwie niż dotychczas. Nic nie mógł poradzić na to, że córka Jacoba Clarka wyzwalała w nim potrzeby, które nie były pożądane przez jej ojca. Właściwie mógł się założyć, że nawet jego słuszny wiek niewiele by tutaj pomógł, ale romans z jego równolatkiem to już była po prostu katastrofa. Tak sobie słusznie mniemał w swojej kudłatej głowie i dopiero po pewnym czasie zauważył, że nie skończył myśli. Rozkojarzyła go, zupełnie jak miała w zwyczaju. – Chodzi mi o to, że jesteś jego maleńką córeczką, przynajmniej on cię tak widzi i nagle spotykasz się z kimś, kto obiektywnie nie ma za dobrej opinii. Nie dość, że wariat, to i jeszcze łamacz serc niewieścich. Przecież ja bym też nie poradził sobie z faktem, że moja hołubiona i delikatna istotka ma za chłopaka takiego wieśniaka i gbura. Wiem kim jestem i to, że ty masz jakimś cudem klapki na oczach- parsknął, był nieco tym rozbawiony, choć sytuacja wydawała się nieco patowa – to nie znaczy, że on je ma – dokończył i zapewne tyle było z jego zemsty na Jacobie Clarku, choć na myśl o nim dalej gotowała się wściekle jego krew, a widok Audrey w tym stanie sprawiał, że najchętniej poszedłby na wojnę z całym światem.
Westchnął, gdy zaczęła go przekonywać, że już po wszystkim. Owszem, było, ale jak będą wyglądać ich dalsze miesiące? Jego skłonność do realizmu objawiała się w zaskakujących momentach i to był właśnie jeden z nich, choć przecież jej bliskość rzadko sprawiała, że mądrzał. Raczej przez większość czasu czuł się jak nieprzytomnie zakochany idiota i zaczynał po cichu podejrzewać, że te całe feromony walą jak obuchem w łeb, bo wystarczyło, że panna Clark zaczynała głaskać go po policzku, a jego język zamieniał się w kołek i zamiast zacząć mówić elokwentnie skupiał się na tym, by nie przestawała.
- Ale Audrey… - podjął jeszcze jedną próbę wyrażenia swoich obaw, z tym, że dotarło do niego coś jeszcze. Nie mógł jej teraz tym obarczać, ona o tej porze powinna spać, a nie zajmować się terapią swojego rozdygotanego i starego chłopaka. Niemal zaczynał podejrzewać, że jej przyjaciółka jednak miała rację i powinni przestać się widywać, bo przez niego ją dotyka najgorsze. Gdy jednak zadała pytanie, spojrzał na nią dłużej i bez słowa przyciągnął ją tak, że znalazła się na nim. Głaskał delikatnie jej ramię, uważając na przestrzelony bok.
- Ogromnie żałuję – odpowiedział szczerze. – Tego, że wtedy jako jedyna potrafiłaś dostrzec nie wariata, a mężczyznę, który cierpi; tego, że napisałaś do mnie i mnie poprosiłaś o pomoc; no i wreszcie tego, że zamiast tego obrzydliwego wampira wybrałaś mnie i nasz seans filmowy – parsknął w jej ciepłą skórę. – Jeśli to co mówiłaś w stodole znaczy to, co znaczy… To ja ciebie też, dziewczyno – odpowiedział po prostu. – A teraz śpij, bo zaraz przyjdzie lekarz i dostanę ochrzan za to, co wyrabiam z własną córką – zaśmiał się cicho. – Musiałem mu nakłamać, żeby mnie w ogóle tutaj puścił.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy Jebbediah począł przedstawiać jej punkt widzenia jej ojca. Audrey była w stanie zrozumieć naprawdę wszystko, to jednak nie zmieniało jej poglądu na kwestię użycia broni palnej w podobnej sytuacji. A z tą zawsze miała na pieńku, choćby przez fakt, że tygodniowo opatrywała przynajmniej kilka zwierząt które zostały postrzelone przez okolicznych amatorów wystrzałów. Dodatkowo uważała to za wyjątkowo niesprawiedliwe rozwiązanie, o czym doskonale wiedział jej ojciec który, mimo posiadanej wiedzy i tak przytargał to żelastwo ze sobą, narażając na szwank nie tylko jej zdrowie, ale i życie.
- Jeb, ja rozumiem wszystko, mógł się wściec ale to nadal nie jest powód, żeby wyskakiwać z naładowaną bronią i jeszcze z niej strzelać. On doskonale zna moje zdanie w tym temacie, nie raz mówiłam mu, że z tego żelastwa wyjdą tylko same problemy. - Złość przez chwilę błysnęła w brązowych oczach, a krew gotowała się w niej na samą myśl o tym, jak bezmyślny okazał się jej ojciec. Wystarczyło, aby kula trafiła kilka centymetrów dalej, a zapewne przyszłoby im właśnie planować jej pogrzeb - i tego panienka Clark nie była w stanie wybaczyć ojcu, do którego miłość wypłynęła z niej wraz z krwią uciekającą z jej rany. - Po za tym… - Zawahała się się chwilę, czy powinna wypowiedzieć kolejne słowa, szybko jednak doszła do wniosku, że inne kwestie powiązane z narastającym konfliktem między nią a ojcem również były jakoś istotne. - Jestem niemal pewna, że nie chodzi tyle o ciebie, a o to, że nie robię tego co on by chciał. Równie wielką awanturę zrobił mi, jak powiedziałam mu że wyjeżdżam na studia do Sydney. - Przyznała, wywracając brązowymi oczętami. Nigdy nie potrafiła zrozumieć ojca oraz tych jego dziwnych przekonań, że oto ona potrzebuje jego wytycznych aby wiedzieć, co jest dla niej dobre. Audrey wychodziła z założenia, że doskonale radzi sobie bez jego rad z jednego prostego powodu - była szczęśliwa. A to było dla niej najważniejszą miarą życiowego sukcesu.
Opuszki jej palców nadal wędrowały po jego policzku, gdy Jeb próbował podważyć jej słowa. Będą mieli jeszcze czas aby rozważyć wszystkie wątpliwości, a zmęczenie oraz nadmiar emocji z pewnością nie temu nie sprzyjały, to też delikatnie przesunęła palcem po jego wargach. - Będzie dobrze, zobaczysz. - Zapewniła z przekonaniem w delikatnym głosie, bo faktycznie była pewna, że najgorsze było już po za nimi, optymistycznie sądząc, że wszystkie inne rzeczy jakoś się poukładają. Ciężko było jej myśleć w negatywny sposób w momencie, gdy znajdowała się w jego ramionach a chwilę później leżąc już na nim, z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na pełnych wargach… Który zniknął, gdy przyznał, że żałuje ich znajomości. Dużo słów cisnęło jej się na usta, nim jednak zdołała jakiekolwiek powiedzieć radiowy głos niósł kolejne słowa, które szybko przywróciły jej uśmiech. I w tym momencie niezwykle cieszyła się, że odłączono ją od monitora, gdyż jej serce przyspieszyło w piersi na dźwięk tego, jakże prostego wyznania, które wlało w nią kolejną porcję optymizmu.
- Panie, Ashworth, zawsze możemy spalić tę budę. - Rozbawienie wybrzmiało w jej głosie, a panienka Clark przesunęła się trochę by złączyć ich usta w spokojnym, zmysłowym pocałunku, rozkoszując się smakiem jego ust. I z przyjemnością to na tym spędziłaby resztę szpitalnego pobytu, ból w boku jednak odrobinę hamował jej zapędy. - Nie wiem czy zasnę, przeraża mnie jutrzejszy dzień… - Przyznała więc z ciężkim westchnieniem, ufnie wtulając się w ukochanego. - Muszę ogarnąć policję, sanktuarium i jakiś hotel, bo nie mam ochoty wracać do rodziców. - I nie miała ochoty na żadną z tych rzeczy, doskonale jednak wiedziała, że jej chęci mają tu niewiele do znaczenia. Dlatego teraz zamiast spać zwyczajnie wtulała się w pana Ashworth ciesząc się spokojem tej chwili i ciepłem, jakie rozlewało się po jej piersi na wspomnienie jego słów.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Poczułem się przez chwilę jak mieszkaniec Południa, jeszcze brakowało Sweet Home, Alabama w tle – przyznał i kiwnął głową. Nie chciał wyobrażać sobie jak wyglądałaby ta historia, gdyby dziewczyna nie oberwała rykoszetem i gdyby kula zmieniła nieco trajektorię lotu. Niewiele o tym wiedział, bo był tylko prostym farmerem, który pasjonował się raczej wełną i innymi pochodnymi w produkcji zwierząt (ale kategorycznie nie ich mięsem), a nie bronią palną. Mógł jej w ciemno obiecać, że przy milionie problemów, jakie mógł stworzyć jego prostacki i gwałtowny charakter, w jego domu nie znajdzie śladu po żadnych dubeltówkach. Wprawdzie jego matka chętnie zakupiłaby kilka na wszystkich tych, którzy domagali się zwrotu prezentów ślubnych po kolejnej nieudanej ceremonii ślubnej, ale przecież Bóg kazał się dzielić i jego bliscy raczej powinni cieszyć się jego szczęściem, a nie być pazernymi na pieniądze faryzeuszami. Inna sprawa, że obecnie nie zanosiło się na żadne radosne bicie dzwonów, bo Jebediah był za dużym tradycjonalistą i nie wyobrażał sobie wzięcia ślubu bez zgody rodziców panny młodej i ich błogosławieństwa. Na razie miał wrażenie, że prędzej zostanie baptystą niż namówi Jacoba Clarka do oddania ręki Audrey, więc przynajmniej jego przyjaciele mogli być spokojni. Tej wiosny obejdzie się bez cyklicznego wydarzenia, zwanego ślub i ucieczka sprzed ołtarza Ashwortha.
Nie czuł się jednak wcale pokrzywdzony z tego obrotu spraw, zwłaszcza gdy u boku miał w końcu dziewczynę, przy której nie musiał niczego udawać ani też bać się wyrażania swojego zdania.
- Czyli mówisz, że to typowy konflikt na linii ojciec- córka? – dopytał. – Kiedyś musisz opowiedzieć mi więcej o Sydney, bo coś czuję, że to były całkiem ciekawe lata – przekrzywił głowę, próbując zestawić sobie obraz swojskiej panienki Clark z tą wielką metropolią, w której pewnie nie było tyle zwierząt ani wieśniaków z widłami, którzy zawracali jej w głowie.
Może całe szczęście, bo mogła wrócić tutaj i mógł przymykać oczy, gdy głaskała go w uspokajającym geście. Dla dotyku tych dłoni mógłby nawet prosić jej ojca na klęczkach o wybaczenie. I pomyśleć, że na stare lata przyszło mu się tak beznadziejnie zakochać. Pocałował delikatnie jej palce.
- Ten twój młodzieńczy entuzjazm jest całkiem zaraźliwy, wiesz? – tak, chciał wierzyć, że właśnie najgorsze miało miejsce i teraz skoro już zostali zdemaskowani, będą mogli skupić się całkowicie na sobie i na uczuciu, które narastało (przynajmniej u niego) przy każdym spotkaniu. – Czuję się jakby mi ubyło dwadzieścia lat – zaśmiał się cicho, szkoda, że wszystko kosztem jej zdrowia. Nie pozwolił sobie na żaden pocałunek, bo nadal był tylko samym rozsądnym Ashworthem, który obawiał się o jej nerwy, serce i raną postrzałową. Przytulił jednak jej drobne ciało do swojej piersi i delikatnie zaczął kołysać.
- Znalazłem idealny hotel dla ciebie, zobaczysz – mruknął jej na ucho, a potem przesunął ustami po jej szyi. – I zawiozę cię do sanktuarium oraz na policję i gdzie tylko będziesz chciała, ale teraz proszę cię, śpij – i delikatnie zsunął ją z siebie, by ułożyła się tak jak tylko jej było wygodniej, a potem długo głaskał ją po włosach, by wreszcie zasnąć obok niej na fotelu.
Jutro zapewne będzie żałować tego kroku (razem ze swoim kręgosłupem), ale dziś nie opuściłby jej już na krok. To był bardzo stresujący dzień.

Koniec!
Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ