Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Brązowe oczęta wywróciły się w pogardliwym geście.
- To przestań traktować mnie jak głupią i zacznij słuchać! - Fuknęła jedynie, coraz bardziej podirytowana jego podejściem. Wiedziała, że ma złamaną nogę. Wiedziała, jak cholernie ta noga boli. Wiedziała, że opatrunek jaki jej założył był jedynie prowizorką i doskonale wiedziała, jak niebezpieczne potrafiły być okoliczne wody. I próbowała mu o tym powiedzieć, napomknąć, że powinni najpierw sprawdzić fale nim wypłyną na głęboką wodę. Nie bez powodu gazety od lat rozpisywały się o najróżniejszych wypadkach, jakie miały miejsce na tych wodach... Ten jednak zdawał się być uparty niczym najgorszy osioł i głuchy na jej słowa, zupełnie jakby była zwykła, nic nie znaczącą trzpiotką, bez jakiegokolwiek pojęcia o życiu... I o ile wykazywała zamiłowanie do spontaniczności oraz zachwytu nad niewielkimi kwestiami nie uważała się za kompletnie głupią. Albo zmęczenie oraz chłód sprawiały, iż o wiele mocniej niż powinna odebrała jego słowa. Możliwości było wiele, wszystkie jednak sprowadzały się do jednej, niewielkiej kwestii: Laurent jej nie słuchał. Słowa jakie wypowiadała rozbijały się w jego czaszce, nie wsiąkając jednak do upartego umysłu.
Ciężko było ją odwieść od podejrzeń, gdy te choć raz zasiały się w jej głowie. Ta cała bajeczka o przebiciu prętem może i byłaby skuteczna, gdyby nie fakt, że panna Clark była weterynarzem, który w swej codziennej pracy miał do czynienia z podobnymi urazami, widywanymi na skórach dzikich zwierzaków, które nie raz stawały się ofiarami podobnych okrucieństw. Gdy jednak nie odpowiedział na jej słowa, jedynie zmrużyła podejrzliwie oczy, ciekawa co też postanowił skryć... I w czym jeszcze ją okłamał. W ostatnim czasie mieli okazję trochę rozmawiać, te wszystkie rozmowy miała jednak ochotę przeanalizować, w poszukiwaniu kolejnych nieścisłości... Lecz nie teraz. Nie w tej chwili, gdy ból oraz zimno podsycały zmęczenie, przymykające jej powieki na dłuższe chwile.
Nie przerywała ciszy jaka zapadła między nimi, gdy w końcu wyrzuciła z siebie wszystkie żale. Miała serdecznie dość dzisiejszego dnia, tych wszystkich niepowodzeń oraz napięcia, jakie wisiało w powietrzu. Smukłe palce skutecznie skrywały jej buzię, gdy z oczu wypływały kolejne łzy bezsilności. I gdzieś w środku czuła, iż to nawet lepiej, że mężczyzna nie przerywał ciszy, jaka między nimi zapadła - chyba nie byłaby w stanie poprowadzić normalnej rozmowy.
- Co ? - Mruknęła, unosząc delikatnie głowę, by wlepić zaczerwienione spojrzenie brązowych tęczówek w buzię towarzyszącego jej mężczyzny. Zmęczenie odbijało się w cieniach, jakie powoli pojawiały się pod jej oczami i ostatnim, na co miała dziś ochotę były kolejne wyrzuty, rozkazy bądź utyki kierowane w jej stronę. Nie miała sił na kolejne starcia oraz potyczki, chcąc jak najszybciej wylądować we własnym łóżku. Czy nie mógł być dziś tak uprzejmy jak wcześniej, gdy odwodził ją do pracy? Tym jednak razem przeczucie zupełnie ją zmyliło. Twarz Buchinsky’ego znajdowała się coraz bliżej i bliżej, a w głowie panny Clark pojawił się błąd.
Error 404, logic not found...
...Dokładnie w momencie, w którym ich usta zetknęły się ze sobą. O co w tym wszystkim chodziło? Nie miała najmniejszego pojęcia, szybko dochodząc do wniosku iż ten tu, jest najbardziej zawiłym typem jaki przyszło jej do tej pory poznać. Zupełnie zbita z tropu abstrakcyjnością tejże sytuacji, nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Dotyk jego ust wydawał się jej być dziwnym; nie była jednak w stanie stwierdzić, co było tego powodem. Może wyjątkowo nie sprzyjające temu okoliczności? A może fakt, iż nie sądziła, aby lubił ją w ten sposób? A może jednak lubił? Cholera, skąd ona miała wiedzieć? Skoro była już ku temu okazja uznała, iż sprawdzi to dziwne zjawisko. Dłoń panny Clark powędrowała na materiał jego koszulki by zacisnąć na niej smukłe palce. Oddała pocałunek. Nienachalnie, lecz trochę bardziej stanowczo, odrobinę badawczo, jakoby to działanie miało dostarczyć jej odpowiednich informacji których potrzebowała, by po ledwie kilku chwilach stanowczo go od siebie odsunąć, zupełnie jakby ów doświadczenie zupełnie jej się nie podobało.
- Liczę, że wyjaśnienia będą zadowalające. - Odpowiedziała jedynie dość chłodno, mimikując sposób, w jaki jej dziadek zwracał się do swojego asystenta. Rodzina się martwiła, to z pewnością, nie była jednak przekonana, że to właśnie jego poprosili o pomoc. Nie znali się długo, jej rodzice nie znali nowego znajomego Audrey i wpierw zapewne zadzwonili by pod bardziej oczywiste numery... Niech mu jednak będzie.
W końcu dobili do brzegu, panna Clark nie odezwała się choćby jednym słowem gdy ten postanowił wyjąć ją z łódki, chociaż gdzieś podskórnie przeczuwała, iż nie jest to najlepszym pomysłem... Co potwierdziło się ledwie chwilę później, gdy Laurentem zachwiało, a oni runęli tuż pod taflę wody.
Kurwa, jego, mać.
Lubiła wodę. Nad oceanem zwykła spędzać większość wolnego czasu, nie raz buszując w jego wodach czy to pływając czy surfując między falami. Teraz jednak, w otoczeniu ciemności oraz towarzystwie z dość niskim morskim obeznaniem (bo w to nie wątpiła). Oczy zaszczypały, woda wdarła się do jej ust, a panna Clark nie poczuła nawet, że przygniata Buchinsky’ego swoim ciężarem. W pierwszym odruchu poczęła się szamotać, by uwolnić się z uścisku jego ramion. W drugim wyciągnęła głowę w górę i wykonała kilka ruchów ramionami, by wysunąć się na powierzchnię. Płuca wypełniły się zimnym powietrzem, by chwilę później mogła zanieść się kaszlem, już szykując wiązkę przekleństw w kierunku Laurenta... Którego nie było. Cholera! Woda nie była głęboka, ostrożnie ustawiła zdrową nogę na miękkim piasku, by później delikatnie oprzeć tę, złamaną. Gdzie on mógł być? Ciemność nie pomagała, to też Audrey nabrała powietrza w płuca, by zanurzyć się pod wodę. Dłońmi, na oślep poszukując czegoś, co kształtem przypominałoby zagubionego kolegę. Place sunęły po podłożu o dziwnej fakturze, aż zatrzymały się na czymś, co mogło być jego ramieniem. Bez większego zastanowienia zacisnęła palce na ramiączku podkoszulki. Zwłoki pływały, czyż nie? Kilka razy słyszała jak ojciec opowiadał o topielcach obijających się o łódź wujka nad radem... Więc żywi również musieli jakoś się unosić. Z całych sił pociągnęła kawałek ubrania ku górze, z nadzieją, że uda jej się unieść choćby jego część ponad wodę. Stłumiony wodą okrzyk bólu gdy ciężar pojawił się na złamanej nodze, a gdy tylko ponownie znalazła się ponad taflą wody, łzy napłynęły jej do oczu. Nie na to czas. I doskonale o tym wiedziała. Drugą ręką odszukała drugie ramię mężczyzny, próbując wyciągnąć go z wody. Ramiona panny Clark owinęły się wokół ramion Buchisnky’ego, gdy tylko te uniosły się ponad wodę. Nie miała siły, aby zaciągnąć go na plażę. - Kretyn, idiota! Pomieszało mu się w głowie od tego słońca! - To i inne przekleństwa wylatywały z jej ust, gdy pochylona nad Buchinskym pilnowała, aby ten nie utonął ani nie odpłynął gdzieś hen daleko. I żałowała, iż nie posiada jeszcze jednej ręki, aby porządnie zdzielić go w twarz za nadmiar atrakcji... I karę, jeśli ten cholerny debil przestał oddychać.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Nabrał głośno powietrza, jak gdyby powstrzymując samego siebie przed odpowiedzią na jej kolejne fuknięcie. Spoglądał jedynie na pannę Clark i świdrował ją swoim spojrzeniem. Wciąż uważał, że to, co mówiła było bujdą, bo zamiast zakomunikować mu to, co chciała zakomunikować, w normalny sposób, mówiła o syrenach i wymyślała kolejne historie lub powtarzała niegdyś zasłyszane legendy.
A potem już wszystko się skomplikowało. Miał wrażenie, że był w jakimś kiepskim odcinku Fawlty Towers, gdzie John Cleese ma ciągle pod górkę i niewiele brakowało, żeby zaczął wariować. Najpierw noga, teraz detektywistyczna natura Audrey dawała mu w kość. Następnym razem powinien nosić na sobie dziesięć wart ubrań, byleby tylko nie wypytywała go o kolejne rany, a tych miał jeszcze kilka.
Jedyne, co było w tym wszystkim dobre to fakt, że na łódce już milczała i nie próbowała rzucać w nim kolejnymi zarzutami. Choć nie był szczególnie wierzący, dziękował Bogu, że choć teraz go oszczędził. Kolejnych dedukcji i zarzutów zwyczajnie by nie wytrzymał… Z tym, że po kilku minutach i on nie potrafił zachować swojego chłodu i spokoju. Nie był przecież ze stali, nie kiedy widział ją spanikowaną i zmęczoną swoją wyjątkowo nieprzyjemną przygodą. Łapało go poczucie winy, że zachował się nieodpowiednio i to tylko dlatego, że przecież dostał wiadomość od jej dziadka późnią porą. Zresztą, musiał przyznać, że zniknięcie dziewczyny zwyczajnie go zmartwiło. Mogła mieć swoje wybuchy energii, które sprawiały, że wychodziła gdzieś bez słowa, a potem on musiał ją szukać… ale przecież była zwykłą dziewczyną. No i była nieświadoma tego, że miała na karku swojego prywatnego ochroniarza. Jak łatwiej by było, gdyby stary Clark zwyczajnie jej wszystko wyjaśnił!
Laurent więc obwiniał się za chwilowy brak profesjonalizmu. Ten dzień zwyczajnie był kolejnym pechowym dniem. Być może nietypowy sposób pracy, który nie zarysowywał wyraźnych granic klient-ochroniarz sprawił, że zwyczajnie nie wiedział kiedy zachowywać się jak ochroniarz, a kiedy udawać kolegę z pracy i sąsiada. A może zwyczajnie przyzwyczaił się do niej? I przez to wszelkie granice zostały zatarte?
Nie mógł patrzeć na to jak płakała (a domyślał się, że płakała, bo zakrywała swoją twarz i kobiety zwyczajnie to robiły w tak stresowych sytuacjach). Nie chciał też, żeby panikowała, ani żeby skupiała całą swoją uwagę na złamanej nodze. Być może dlatego zdecydował się na swój dość ryzykowny ruch. Zamiast jednak pozostawić ją w szoku, to ona pozostawiła jego. Nagle ściśnięcie podkoszulki i ruch, który nastąpił za tym sprawiły, że wszystkie mięśnie zwyczajnie się spięły, a on zastygł. „Error 404” przeszedł na niego i utrzymywał się do momentu kiedy go nie odepchnęła.
Przyglądał jej się chwilę nie rozumiejąc co się właśnie stało. Szukał jakiejkolwiek odpowiedzi w jej oczach… ale szybko odwrócił głowę w stronę lądu, co by tylko zakryć swoje zawstydzenie i zaskoczenie. Coś ty zrobił Laurent, pytał samego siebie w myślach. Miał przecież tylko zmusić ją do skupienia się na czymś innym… ale może mu się to udało? Spodziewał się jakiegoś uderzenia w polik, czegokolwiek, ale nie takiej formy odpowiedzi.
Milczał do samego brzegu, do momentu kiedy nadchodząca fala zwyczajnie go obaliła, a on stracił świadomość co się stało. Nie miał czasu zaczerpnąć powietrza. Natychmiast zachłysnął się słoną wodą i zaczął kaszleć. Kolejny błąd, bo w ten sposób jeszcze większa ilość płynu dostała się do jego płuc. Nie mógł wydostać się spod Audrey, która go przygwoździła, więc jedyne co był w stanie robić to panicznie rozgarniać piasek pod sobą. Nie wiedział co się działo w ciągu tych kilkudziesięciu sekund. Zdawało się, że próbował pływać.
Nie wiedział jak udało mu się wynurzyć głowę, pomijając to że czuł, że Audrey trzymała go za rękę i próbowała ciągnąć. Krztusił się, próbując wypluć całą słoną wodę. Płuca bolały go niemiłosiernie, a oczy szczypały. Zaklął cicho pod nosem, w przerwie na złapanie oddechu.
Audrey? – Zapytał dopiero po chwili, kiedy tylko trochę się uspokoił i był w stanie otworzyć oczy. Natychmiast ruszył na czworaka w głąb plaży, żeby tylko fale ponownie go ze sobą nie zabrały.
Zaaferowany bezpieczeństwem panny Clark nie zauważył, że łódka, którą wynajął oddaliła się w głąb… a on na pewno będzie musiał zwrócić całe jej koszty.
J-jesteś cała? – Pytał, wciąż kasłając i mrużąc oczy, kiedy okazywało się to zbyt bolesne. Oparł głowę o podłoże, wyraźnie wykończony całą tą przeklętą nocą… a potem podniósł się trochę, żeby tylko móc przeciągnąć Clarkównę w tę samą stronę. – Pieprzone syreny – mamrotał pod nosem, wciąż przeklinając te cholerne legendy. Natychmiast zaczął żegnać się w prawą stronę po trzy razy i całować krzyżyk różańca na swojej szyi.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Obsługa panny Clark była dziecinnie prosta - należało jej zapewnić odpowiednie poczucie wolności oraz własnej woli, by nie czuła się uwięziona w paskudnej klatce. Należało również słuchać (bądź sprawiać takie wrażenie) tego co mówiła i zakładać, że gdy zbyt mocno się na nią naciśnie stanie dęba by zrobić dokładne przeciwieństwo tego, czego od niej wymagano, w przewrotnej, dziwnej chęci zwyczajnego zrobienia im na złość... Oraz mieć nadzieję, że spontaniczne pomyły, określane przez nią mianem przeznaczenia, nie zawiodą jej w kolejne miejsce powiązane z jakimikolwiek kłopotami, a te w ostatnim czasie zdawały się coraz chętniej do niej przyklejać. Tego jednak Laurent nie mógł wiedzieć, zwyczajnie znając dziewczynę zbyt krótko, by znać pewne schematy jej postępowań oraz to, co było w stanie na nią podziałać, aby odrobinę przystopowała. Dzisiejszego dnia, gdy zimno oraz ból uprzykrzały życie, panna Clark nawet nie zauważyła, iż mogła być w jakiś sposób dla mężczyzny nieznośna... Jednocześnie czując, iż ten w jakiś sposób za coś się na niej wyżywa i również nie daje pokazu odpowiednich manier bądź przyjaznego zachowania.
Audrey Bree Clark była niemal pewna, że odwzajemnienie gestu rozjaśni jej w głowie; rozwiąże dylemat jaki pojawił się z jego ruchem... To jednak nie nastąpiło, pozostawiając ją w takiej samej rozterce, jak ledwie przed kilkunastoma uderzeniami serca. Na widok jego zakłopotania psotne ogniki pojawiły się gdzieś w brązowych tęczówkach, dziś przytłumione bólem rozlewającym się po jej nodze. Zapewne go zaskoczyła, w zasadzie nie byłaby tym zdziwiona, lecz czy nie powinien liczyć się z podobną możliwością wykonując podobny ruch? Jej zdaniem powinien. Nie przerwała jednak ciszy jaka między nimi zaległa, samej nie do końca będąc pewną co powiedzieć, mimo iż wiele pytań aż cisnęło się jej na usta.
Te pytania szybko jednak umknęły z jej głowy, gdy tylko znaleźli się pod wodą, a ona rozpoczęła próby niedoprowadzenia do tego, aby jej towarzysz (będący jej jedyną szansą na dojechanie do domu) utopił się na mieliźnie. I mimo iż obrzucała go przekleństwami na prawo i lewo, wściekła iż postanowił utopić się akurat dzisiaj, odetchnęła z ulgą, gdy jej imię uleciało z jego ust, a jasnoniebieskie spojrzenie utkwiło w jej buzi.
- No przecież nie święty Mikołaj. - Rzuciła z przekąsem, na swój sposób chcąc powiedzieć proste cieszę się, że żyjesz. Ostrożnie, na tyle na ile mogła, pomogła mu wyjść z wyższej wody, samej powolutku przyklękając, nie chcąc stawiać nacisku na złamaną nogę. Woda przyjemnie chłodziła opuchnięte miejsce, więc panna Clark usiadła tak, aby jej stopy nadal pozostawały zamoczone w zbawiennie chłodnej wodzie. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi. - Nie licząc nogi wszystko w porządku, nimfy nie mają w zwyczaju tonąć w wodzie. - Odpowiedziała opadając na piasek, czując, iż woda wyciągnęła z niej kolejną porcję sił oraz starając się umieścić w swoim głosie odrobinę rozbawienia, mającą rozproszyć aurę bliskiej mierci. Audrey w wodzie czuła się niezwykle dobrze, nie raz więc rodzina wysnuwała żartobliwe teorie, iż jakaś istota z legend podrzuciła ją do kołyski. Pierś brunetki falowała w nieregularnym, szybkim oddechu przez dłuższą chwilę, po której przekręciła głowę w kierunku swojego towarzysza.
- A Ty? Cały? - Spytała, uważniej przyglądając się rysom jego twarzy. Wyglądał całkiem nieźle, mokry, odrobinę przeżuty przez wodę, nie wyglądał jednak jak ktoś, kto za chwilę miał paść tutaj trupem. - Przypomnij mi, żeby nie zapraszać cię na imprezy na łódkach, okej? - Dodała, unosząc delikatnie kąciku ust w niepewnym uśmiechu. Wszystkie siły zdawały się być przeciwko nim, robiąc na złość i utrudniając dotarcie do szpitala... Od którego dzieliło ich jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Audrey uniosła się na łokciach, nie odrywając brązowych ocząt od jego buzi.
- Dasz radę iść czy musisz odpocząć? - Spytała, nie wiedząc czy powinni się już zbierać. Chłód ponownie zaciskał na niej swoje palce, gdy przemoczone ubranie chłodziło, miast grzać. - Zaparkowałeś gdzieś koło mojego samochodu? Bo powinniśmy do niego podejść, zanim gdziekolwiek pojedziemy. Często bywam na plaży i zawsze mam w nim jakiś suchy ręcznik czy coś na przebranie. - Mówiła odrobinę niepewnie, jakby plan dopiero pojawiał się w jej głowie. - Jak zostaniemy w tych mokrych ciuchach skończymy w łóżku. I to na długo. - Oraz butelkę whisky na rozgrzanie przemknęło jej przez myśl, nie wypowiedziała jednak tych słów na głos. W tym wszystkim nie zauważyła nawet możliwej dwuznaczności wypowiedzianych przez nią słów, zbyt skupiona na ustaleniu jakiegokolwiek planu, którego mogliby w tym momencie się trzymać. Wpierw pozbycie się mokrych ciuchów, później podróż do szpitala, najlepiej z jakąś przekąską po drodze, gdyż po jej kanapkach chyba nic już się nie ostało.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Zdecydowanie nie potrafił obsługiwać kobiet, o ile w ogóle w można było tak o nich mówić. Nad samą Clarkówną nie miał władzy, zresztą nad nikim nie miał. Była jego klientką, ale po za tym nie mógł (a właściwie nie powinien) mówić jej co powinna robić, a czego nie. Oczywiście sytuacja bycia ochroniarzem, o którym ona nie miała pojęcia dawała mu szersze pole popisu, ale i pakowała go w niektóre nieprzyjemne sytuacje.
Wciąż był zdezorientowany własnym ruchem. Tym, który uczynił, żeby rozproszyć Audrey. Albo się starzał, albo niewyspanie zwyczajnie robiło swoje i zakłócało mu trzeźwość umysłu. Innymi słowami chwilowo zwariował, myśląc że to zadziała… choć na dobrą sprawę podziałało. Spoglądał w stronę lądu, jak gdyby bojąc się spojrzeć w stronę panny Clark. Powtarzał sobie, że miał jak najszybciej dotrzeć do szpitala, a tam następnie skorzystać z telefonu i zadzwonić do starego Clarka. Potem mógłby ze spokojem wrócić do domu i odpocząć po wykonanym zadaniu. Wyspać się i odetchnąć od wszystkiego.
Wszystko było jednak przeciwko niemu. Poczynając od samej Audrey, która nie miała zamiaru pomóc mu we wszystkich czynnościach, które dla niej robił, przechodząc na ocean, który akurat tej nocy był jak na złość odrobinę niespokojny, a kończąc na przeklętej łódce, która w momencie kiedy on się topił odpłynęła. A, o ironio, gdyby nie Clarkówna, zapewne na wodzie unosiłoby się jego marwe ciało… Był jej wdzięczny, ale nie potrafił wydusić z siebie nic innego oprócz pytania o to jak ona się czuła. To on jej miał pilnować i zapewniać bezpieczeństwo, a nie na odwrót.
Przymknął oczy i uśmiechnął się nieśmiało, kiedy odpowiedziała mu, że (niemal) wszystko było w porządku, żartując przy tym jak gdyby nic się nie stało. Przeczesał swoje mokre włosy, przesunął się w głąb plaży, a potem położył się na piasku, tam gdzie nie docierała woda. Złapał ją tylko za przedramię, kiedy położyła się tuż obok niego, w obawie, że fale mogłyby ją połknąć. To nie był dobry moment na pływanie.
Cicho – odpowiedział niby ostro, ale w chwilę później śmiał się szczerze na jej komentarz, pierwszy raz tej nocy. W końcu odważył się spojrzeć w jej stronę, chcąc ocenić jej stan. – Możemy iść – przytaknął, natychmiast się podnosząc i podając towarzyszce dłoń, żeby i ona mogła wstać. – Powiedzmy, że w pobliżu – mruknął w odpowiedzi na jej pytanie, ignorując jej dwuznaczne stwierdzenie o rozchorowaniu się. Nie zamierzał odpowiadać na tego typu zaczepki.
Nabrał powietrza i ponownie wziął pannę Clark w ramiona. Zdecydowanie nie powinna stawać na tej złamanej kostce. Tylko przejęcie jej staniem utrzymywało go na nogach. Po kilku lub kilkunastu minutach dotarł do jej auta.
Otwórz auto – mruknął, chcąc jak najszybciej odstawić ją na jedno z siedzeń. Dopiero wtedy mógł zacząć przeglądać jej bagażnik w poszukiwaniu wspomnianego koca i dodatkowych ubrań.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey nie wyobrażała sobie, aby komukolwiek pozwolić utopić się w jej towarzystwie, nawet jeśli sama była poszkodowaną. Odruch był silniejszy, zapewne wywołany faktem, iż przynajmniej raz w tygodniu gazety donosiły o kolejnych zatopieniach oraz zwyczajną pewnością siebie. W wodzie czuła się niezwykle dobrze oraz, przede wszystkim, bardzo pewnie, zdając sobie sprawę z dobrych umiejętności pływania w okolicznych wodach. I to wszystko nie pozwalało jej, aby pozwolić komukolwiek się utopić. Zwłaszcza, gdy od tej osoby zależało to, czy uda jej się dotrzeć dzisiejszego wieczoru do domu... Oraz lepiej zabezpieczyć złamaną nogę, coraz mocniej dającą się w znaki, po dramatycznej próbie uratowania towarzysza.
I naprawdę cieszyła się, że leżał teraz obok niej, miast sczeznąć gdzieś w wodzie, zamieniając się w pokarm dla okolicznych zwierząt... A dotyk na przedramieniu zaskoczył. Jakiekolwiek zmartwienie by mogłaby znaleźć się pośród fal było czymś, czego nie przyszło jej do tej pory zaznać. Ostrożnie zabrała rękę z jego uścisku, tylko po to, aby nieśmiało przesunąć opuszkami palców wzdłuż jego przedramienia, finalnie splatając ich palce ze sobą. Dotyk potrafił wyrazić więcej niż milion najróżniejszych słów, a przyspieszony oddech panny Clark sprawiał, iż zwyczajnie nie miała sił, by w inny sposób przekazać mu, jak ulżyło jej, iż nie ucierpiał podczas tego, niefortunnego wypadku jakiego doświadczyli. Z uśmiechem na ustach na chwilę mocniej zacisnęła swoje palce, jakby chciała przekazać mu część swoich sił, bądź otuchy, jakże potrzebnej podczas tej paskudnej, przepełnionej nieszczęściami nocy.
Uśmiechnęła się beztrosko, gdy śmiech towarzysza dotarł do jej uszu, wywołując podobną reakcję z jej strony, gdyż już chwilę później wtórowała mu dźwięcznym śmiechem. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem tak swobodnie przy niej reagował, było więc to miłą odmianą od tych wszystkich chłodnych rozkazów i stwierdzeń, jakimi rzucał wcześniej w jej stronę. - Ładnie się śmiejesz. - Szczery komplement wyrwał się z jej ust nadal ułożonych w uśmiech, gdy ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą. Nie potrafiła przypomnieć sobie kiedy wcześniej tak swobodnie śmiał się w jej towarzystwie, komplement więc wydawał jej się być niezwykle zasłużonym.
Chwilę później już wstawała. Powoli oraz ostrożnie, by wybrać się w kolejną podróż. A gdy tylko znalazła się ponownie w męskich ramionach, mocno owinęła swoje rączki wokół jego szyi, ot tak, na wypadek gdyby jednak siła jego ramion zawiodła. Smukłe palce przypadkiem przesunęły wzdłuż jego karku, a głowa dziewczęcia wtuliła się w laurentowe ramię, poszukując odrobiny wytchnienia oraz spokoju przed kolejną porcją przygód. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy spokojne kołysanie świadczyło, iż przemieszczają się w kierunku jej samochodu.
- Postaw mnie. - Poprosiła, chcąc wyszukać kluczyki od samochodu znajdujące się (miała taką nadzieję) w niewielkim plecaku dalej wiszącym na jej plecach. Nie puściła go jednak od razu gdy jej stopa spotkała się z ziemią, niepewna czy może zaufać własnym mięśniom. Przez kilka uderzeń serca zwyczajnie przytulała się do mężczyzny, by w końcu wypuścić go z uścisku swoich ramion, niemal do razu sięgając do plecaka. - Cholera, dopiero co pobiłam rekord w Candy Crush! - Rzuciła z rozpaczą, gdy smukłe palce zacisnęły się na telefonie, z którego po uniesieniu poczęła lecieć woda. Przeklęty wypadek, jak ona miała teraz funkcjonować bez swojej muzyki? Tragedia!
- Na kipie jest przypięta skrzynka, w środku powinny być jakieś ręczniki, koc i jakieś ciuchy... Mógłbyś je wyjąć? - Poprosiła, opierając się bokiem o karoserię auta, by przypadkiem nie przenieść ciężaru ciała na złamaną nogę, przekopując czeluści swojego plecaka. Kluczyk w końcu znalazł się w drzwiach, które panna Clark ostrożnie otworzyła. Była pewna, że w skrzynce znajdują się jakaś jej bielizna, szorty oraz koszulka - był to zestaw jaki woziła ze sobą często, nigdy nie wiedząc, gdy najdzie ją ochota aby wskoczyć w morskie fale. I miała nadzieję, że jakieś ciuchy jej starszego brata również zalegały w plażowej skrzyni. Ponownie przemarznięta ściągnęła z siebie wpierw przemoczony sweter, który wylądował na ścianie kipy, chwilę za tym ściągając również przemoczoną sukienkę, która znalazła się tuż obok swetra, pozostawiając pannę Clark w samej, koronkowej bieliźnie. - Znalazłeś coś? - Spytała, brązowe oczęta przenosząc w kierunku swojego towarzysza, z nadzieją, że zaraz w jej stronę powędruje ręcznik oraz suche ubrania.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Spoglądał w stronę nieba i uspokajał swój oddech. Ściskał przy tym Clarkównę za ramię, bojąc się, że fale mogłyby ją zabrać. Cieszył się, że byli cali i zdrowi, pomijając oczywiście złamaną kostkę Audrey. Drugą dłonią ściskał krzyż różańca. Bił się z myślami, nie wiedząc czy przeklinać samego siebie za to, że nie posłuchał dziewczyny, czy może cieszyć się, że zwyczajnie przeżyli. Z rozmyślań wyciągnął go gest Clarkówny, która ściągnęła jego dłoń z jej ręki. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że może zrobił coś nieodpowiedniego; że zwyczajnie nie powinien łapać jej w ten sposób. Czuł się ponownie nieprzyjemnie. Chciał przecież tylko podzielić swoją radością, usprawiedliwiał samego siebie… ale finalnie okazało się, że jednak się mylił. Ich palce się splotły, a na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Przyglądał jej się chwilę i w końcu uśmiechnął się przyjaźnie. Odwzajemnił uścisk, ściskając mocno jej palce (choć nie tak, żeby ją to zabolało), chcąc przekazać jak najwięcej dobrej energii i podziękować jej za wszystko przy pomocy tego jednego gestu.
Nie pamiętał kiedy się tak śmiał. Być może uwalniał z siebie cały stres, który skupił się przez tych kilka miesięcy. Potrzebował tego, jak mu się zdawało, a komentarz Clarkówny zwyczajnie pozwolił mu na wyrzucenie z siebie wszystkiego przy pomocy śmiechu… do momentu kiedy usłyszał kolejny i natychmiast spoważniał. Wodził oczyma po jej twarzy, nie wiedząc jak zareagować na niespodziewany komplement. Dawno nie słyszał podobnych słów, a i nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś mówił o nim coś miłego, szczególnie klienci. Poklepał ją jedynie po dłoni, chcąc powiedzieć „jasne, jasne”.
Nie mogli tak leżeć długo. Potrzebowała pomocy lekarza, który zająłby się jej złamaną nogą i to jak najszybciej. I tak wycierpiała się wystarczająco przez kilka godzin i to bez jakichkolwiek tabletek, które zmniejszyłyby choćby uczucie bólu. Nosił ją na ramionach i starał się ignorować fakt, na tyle na ile tylko potrafił, że oplotła swoje ręce wokół jego szyi i wtuliła się w ramię. Przynajmniej już się z nim nie kłóciła, co bardzo sobie cenił. I nie wypytywała o detale jego pobytu na wyspie.
Odstawił ją tuż przy aucie, zwracając przy tym jak najwięcej uwagi, żeby nie stała na złamanej stopie. Podtrzymywał ją, w obawie, że mogła się zachwiać. Czekał cierpliwie, żeby wyjęła klucze. I już myślał, że miała je wyciągnąć… kiedy uświadomiła go, że jej telefon został utopiony. I nie tylko jej. Natychmiast sięgnął do kieszeni i spróbował odblokować swój, żeby zrozumieć, że ten zupełnie zwariował i był do wyrzucenia.
Kurwa – mruknął, zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie w stanie zadzwonić do jej dziadka, żeby ten przygotował jej rodziców na wymyślenie jakiejś historyjki o tym jak znalazł ją na wyspie. Najwyraźniej pech miał mu towarzyszyć tego dnia do końca.
Szybko schował telefon z powrotem do kieszeni, kiedy wspomniała o skrzynce. Kiwnął jej twierdząco głową i natychmiast ruszył w stronę kipu, żeby odnaleźć ręczniki i ubranie na zmianę. Wyciągnął wszystko, co tylko udało mu się znaleźć.
Aha – mruknął w odpowiedzi. Odwrócił się w jej stronę i zauważył, że zaczęła się rozbierać do bielizny. Wpierw wyszczerzył oczy, ale natychmiast się odwrócił, chcąc dać jej jak najwięcej prywatności. Mogła go chociaż uprzedzić, myślał sobie, wolną dłonią drapiąc się o czole. Sięgnął po ręcznik, który po omacku wyciągnął za siebie w stronę panny Clark.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Panna Clark odwzajemniła przyjazny uśmiech jaki powędrował w jej kierunku, gdzieś w środku będąc zaskoczoną przebiegiem dzisiejszego wieczoru. Zdążyli już się pokłócić, prawie zwyzywać, pocałować i ratować jedno drugiemu życie: on ratując ją z wyspy, ona pomagając mu nie utopić się na mieliźnie, gdy woda zbiła go z nóg. Czy w ogóle możliwym było, aby przejść przez tyle w ciągu jednej nocy, która z uporem maniaka zdawała się nie kończyć? Nie była pewna.
Męskie palce zacisnęły się na jej dłoni sprawiając, że przyjemne ciepło rozlało się gdzieś w okolicy jej serca. Potrzebowała podobnego gestu. Czegoś, co rozwiałoby ciemne chmury jakie skrupulatnie gromadziły się nad ich głowami podczas ostatnich godzin pełnych napięcia oraz negatywnych emocji, by w końcu wybuchnąć walką o kolejny oddech. Audrey Bree Clark przeżyła ten nocy wiele, w większości niezbyt przyjemnych rzeczy... I chyba miała tego dość na naprawdę długo. Śliczny uśmiech wyrysował się na pełnych wargach, gdy jej towarzysz spoważniał na zasłyszany komplement, tym samym bezwiednie zachęcając ją do wypowiadania kolejnych, gdy przyjdzie ku nim odpowiednia okazja. Powód był prosty: Laurent Buchinsky zachowywał się, jakby nie słyszał ich wielu w swoim życiu, a według jej filozofii każdy powinien słyszeć komplementy, podnoszące na duchu oraz wznoszące samoocenę.
Nie była chętna, aby wygrzebywać się z ramion towarzysza, zwyczajnie uważając je za niezwykle wygodne, zwłaszcza w tym momencie, gdy oczy powoli poczynały się jej odrobinę kleić ze zwykłego zmęczenia. Stanęła w końcu na ziemi, brązowymi oczętami wodząc między jej torbą a twarzą Laurentego.
- Myślisz, że wrzucenie ich do ryżu pomoże? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Ponoć ryż pomagał na wszelkie problemy z telefonami, Audrey nie była jednak przekonana co do tej teorii, w momencie gdy jej telefon spędził w stojącej wodzie w plecaku dobre kilkanaście minut.
- Super! - Entuzjazm wybrzmiał w jej głosie, gdy Laurent przyznał, że odnalazł ręczniki oraz ciuchy na zmianę. Autentycznie cieszyła się, że już za chwilę znajdzie się w suchych ciuchach, nie chłodzących przemarzniętego już ciała. Delikatny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy kątem oka zauważyła reakcję swojego towarzysza. - Nie przeszkadza mi Twoje spojrzenie. - Zaczęła, przechylając się odrobinę, aby sięgnąć podawany jej ręcznik, który w pierwszym ruchu zarzuciła na głowę. - Pół życia spędziłam na plażach w bikini, to chyba przyzwyczajenie. - Wysnuła obojętnie, dłońmi przesuwając ręcznik po mokrych włosach, aby pozbyć się z nich nadmiaru wilgoci. - Swoją drogą, też powinieneś pozbyć się tych mokrych ciuchów. Wiesz, bez podtekstów, po prostu żebyś się nie rozchorował. - Dodała odrobinę nieśmiało, na chwilę uciekając brązowym spojrzeniem gdzieś w bok. Owszem, to mogło być trochę niezręczne biorąc pod uwagę to, do czego między nimi doszło... Audrey wychodziła jednak z założenia, iż są dorośli - nie potrzebowali dziwnych podchodów, jeśli oboje przejawiali by pewne chęci, jednocześnie potrafiąc odsunąć możliwe dwuznaczności słów, gdy chodziło o tak ważną rzecz, jak zdrowie. Panna Clark owinęła się całkiem sporym ręcznikiem, dwukrotnie upewniając się, że odpowiednio mocno go zacisnęła tak, aby przypadkiem nie opadł na ziemię... A później ściągnęła koronkowy biustonosz, również odwieszając go koło przemoczonej sukienki, by wciągnąć przez głowę zwykłą, białą koszulkę zachwycającą swoją suchością. - Będziemy jechać do domu czy do Cairns? - Spytała, automatycznie sięgając po shorty, pozwalając dojść do głosu przyzwyczajeniu - ubieranie się w podobnych warunkach wykonywała za każdym razem, gdy przyszło jej wracać z wypadu na deskę. - Jestem bardzo zmęczona, i... - Już miała dodać, że chyba lepiej jakoś przeczekać do rana gdy otworzą przychodnię bądź zajechać na stację po dużą kawę, nie miała jednak okazji wypowiedzieć podobnych słów. O ile przełożenie nogawki przez złamaną nogę przyszło jej łatwo, tak problem pojawił się w przypadku drugiej nogi. Odruchowo, przyzwyczajona do prawności, przeniosła ciężar ciała na złamaną nogę, która zwyczajnie zawiodła sprawiając, że panna Clark z łoskotem runęła na ziemię, nabijając sobie kilka siniaków i zdzierając naskórek przedramienia. Ból ponownie rozlał się po złamanej nodze ponownie przyozdabiając brązowe oczęta diamencikami łez. Powietrze uleciało z jej piersi, a poczucie beznadziei ponownie rozlało się po jej trzewiach. - Laurent? Ja... nie wiem jak założyć spodnie.... - Rzuciła cicho, łamiącym się głosem, przytłoczona zarówno brakiem mobilności jak i okrutnym bólem. Nie przywykła do zależności; proszeniu o wyciągnięcie pomocnej dłoni czy niemożności wykonania prostych czynności. Dopiero teraz, gdy nikłe światło latarni zdawało się ledwie muskać ich sylwetki, dało się zauważyć świeżą krew na prowizorycznym opatrunku oraz jasnej skórze panny Clark.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Zarówno telefon panny Clark, jak i jego, był obecnie po prostu do wyrzucenia. A on zaczął się martwić jak uzyskać możliwość skontaktowania się z dziadkiem dziewczyny. Musiał przecież go jakoś poinformować po dotarciu do szpitala, że wszystko było pod kontrolą. Nie mówiąc o tym, że potrzebował jakiegoś „alibi” z jego strony, żeby Audrey nie podejrzewała go o bycie jej ochroniarzem. W głowie gorączkowo próbował wymyślić historyjkę, która usatysfakcjonowałaby dziewczynę co do tego, co robił o pierwszej w nocy na bezludnej wyspie. I miał już pewien pomysł, choć nie był pewien jak mógł on zabrzmieć z perspektywy panny Clark. Pomysł, który nie byłby wcale tak daleko od prawdy.
Nie – odpowiedział na jej pytanie dotyczące wysuszenia telefonu. Ryż może i wchłaniał wodę, ale chodziło tutaj o całą elektronikę bardzo delikatnych smartfonów. – Kupię ci nowy. To jednak moja wina – dodał, chcąc ją uspokoić i wynagrodzić ją jakoś za wszystkie nieszczęścia, które zdarzyły się tej przeklętej nocy. Pech chciał, że nie pomyślał o tym, że telefony takie jak jej i jego obecnie wcale nie były takie tanie… a co za tym idzie mogłoby wydawać się podejrzane, że zwykły pomocnik w Sanktuarium miał pieniądze aż na dwa.
Wyciągając ręczniki i ubranie na zmianę w skrzyni na aucie Audrey, zaczął rozmyślać czy sam miał coś na zmianę w swojej terenówce. A jeżeli pamięć go nie myliła – chyba miał jakieś adidasy i ubranie, które wykorzystywał do wieczornego biegania. Kiedy jednak dostrzegł pannę Clark w negliżu, zupełnie zapomniał o własnych ubraniach. Spoglądał wszędzie, tylko nie w jej stronę i wyginął się, żeby podać jej ręcznik. Na jej komentarz westchnął. Owszem, może i ona była przyzwyczajona do takiego ubrania, ale nie on. Poza tym uznawał, że każdy miał prawo na odrobinę prywatności.
Mogę skorzystać z drugiego ręcznika? – zapytał, zerkając na ten, który wciąż pozostawał niewykorzystany w jego dłoni. Dopiero po chwili wytarł nim swoje włosy.
Panna Clark miała rację co do tego, że powinien się przebrać. Potrzebował jednak dostać się do swojego auta, a bez niej nie chciał tego robić.
Jak tylko dojdziemy do mojej terenówki – odpowiedział, wciąż nie patrząc w jej stronę. – Do Cairns. Do szpitala – odpowiedział jej na pytanie. Nie mógł tak po prostu odwieźć ją do domu, kiedy jej kostka była w koszmarnym stanie.
Czekał cierpliwie, żeby się przebrała, wciąż będąc odwróconym do niej plecami… słysząc jednak nagły łoskot, a za tym odgłosy bólu natychmiast odstawił wszystko co trzymał na kip, a następnie rzucił się do pomocy. Złapał ją za ramiona, a potem podniósł i przerzucił ją przez swój prawy bark. Nagle zapomniał o wstydzie, obawiając się, że mogła jeszcze bardziej uszkodzić swoją kostkę.
Zaraz ci pomogę – mruknął, odnosząc ją na miejsce kierowcy. Przykucnął, żeby założyć jej szorty, a przy tym nieźle się namęczył, żeby tylko odrobinę ją podnieść i podciągnąć jak najwyżej tylko mógł. Pochylając się, zauważył krew na jej stopie i wymruczał jakieś długie rosyjskie przekleństwo. To ci dopiero heca… w myślach błagał, żeby nie było to otwarte złamanie… bo wtedy mógł sobie tylko strzelić w łeb tłumacząc się jej dziadkowi.
Szybko zebrał wszystkie ubrania i bieliznę z auta. Wrócił po pannę Clark i z łatwością przerzucił ją przez swój bark. Zatrzasnął drzwi auta i odbierając klucze dziewczynie natychmiast je zamknął.
Jedziemy do szpitala – mruknął śmiertelnie poważnie, idąc w stronę swojego Land Rovera.
Usadził dziewczynę z przodu na miejscu pasażera, uważając przy tym żeby jej noga o nic nie uderzyła i zapiął jej pasy.
Wszystkie mokre ubrania wrzucił do bagażnika, szybko się przy tym przebierając. Dosłownie jak gdyby pół życia spędził w wojsku, a nie w AFP. Kilkadziesiąt sekund później był na miejscu kierowcy.
Trzymaj się – mruknął, wskazując jej na rączkę nad oknem. Z parkingu wyjechał z piskiem opon… a jego sposób jazdy daleko odchodził od tego, kiedy zawoził dziewczynę do pracy. Nie miał czasu na to, żeby wozić spokojnie. Przycisnął gaz i nie ograniczał się przed wyprzedzaniem nielicznych aut na drodze. – Jeżeli cię boli to krzycz – mruknął po kilkunastu minutach ciszy. – Cokolwiek, żeby było ci lżej – dodał, nie odrywając wzroku od drogi.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Brwi panny Clark powędrowały ku górze, gdy usłyszała jakże hojną ofertę.
- Czy Tobie płacą więcej, niż mi? Jeśli tak, przypomnij mi, że mam iść do szefa po podwyżkę. - Rzuciła z wyraźnym zdziwieniem w głosie. Audrey nie narzekała na finanse - jej wypłata była całkiem dobra jak dla kogoś, kto nadal mieszkał z rodzicami, w dodatku dorabiała jeszcze na tych wszystkich prywatnych wizytach jakie odbywała u sąsiadów, nadal jednak kupno dwóch, zupełnie nowiutkich telefonów wydawało jej się wydatkiem dużym, obciążającym budżet jeśli nie posiadało się oszczędności. - To miłe z Twojej strony ale dam sobie radę, zamiast tego możesz kupić jakąś zabawkę Fiodorowi. - Dodała z delikatnym uśmiechem, jaki pojawił się na jej ustach gdy wspomniała przeuroczego futrzaka będącego pod jego opieką. Zwierzak z pewnością skradł jej serduszko, nie było to jednak niczym dziwnym ani nowym. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi. Była dużą dziewczynką, będącą w stanie kupić sobie nowy telefon... A cała propozycja wydała jej się odrobinę... Podejrzana. To jednak musiało poczekać do lepszej chwili oraz bardziej odpowiedniego otoczenia od parkingu.
- Jasne, nie krępuj się. - Odpowiedziała na wzmiankę o ręczniku, nie widząc najmniejszego problemu, aby się nim podzielić. Jej noga była wyłączona z użytku, sama z pewnością nie byłaby w stanie dotrzeć do domu, potrzebowała więc Laurenta w jak najlepszej kondycji... I czuła się jakoś pewniej gdy był obok, niż gdyby przyszło się jej mierzyć z tym wszystkim samej. I już chciała coś dodać, poprosić aby po drodze wykręcili na rodzinną farmę, gdy grawitacja ponownie wyrzuciła jej wyzwanie dosłownie zwalając z nóg. Paskudna sprawa. - Jeszcze żaden facet nigdy mnie nie ubierał... - Mruknęła z rozbawieniem, w ten specyficzny sposób chcąc podziękować mu za wyciągniętą pomocną dłoń. Ostrożnie spróbowała unieść się na dłoniach, aby ułatwić mu zadanie, a gdy spodnie były już na odpowiednim miejscu, sprawnie zapięła dwa, niewielkie guziczki mające utrzymać je na miejscu. I już chciała coś powiedzieć, gdy ten zwyczajnie przerzucił ją przez ramię niczym worek ziemniaków. - EJ! - Pisnęła, gdy ziemia wywróciła się do góry nogami, a pospieszne kroki mężczyzny przyprawiły ją o nieprzyjemne mdłości. I przez chwilę próbowała nawet mu się wyrwać w bezwiednym odruchu, wtedy jednak jej spojrzenie przeniosło się z laurentowych pośladków na ziemię. A ta znajdowała się stanowczo za daleko, aby zderzyć się z nią buzią. - Pieprz się! - Mruknęła jakże dorośle w odpowiedzi na jego słowa, niezwykle niezadowolona z jego poczynań. Bo czy nie dało się tego załatwić w bardziej cywilizowany sposób? Miała cichą nadzieję iż po tym, jak wyrwała go z morskich fal reszta wieczoru upłynie w przyjemniejszej atmosferze... Widocznie była jednak w błędzie. Wrzucona do samochodu niczym worek ziemi założyła ręce na piersi, dając wyraz swojemu niezadowoleniu... Które chwilę później zamieniło się w czysty strach, gdy Buchinsky znacznie przekroczył prędkość, wymijając przy tym napotkane samochody. Złamana noga bolała, mokre drewno i kawałki koszulki raziły delikatną skórę, a dłoń panny Clark mocno zacisnęła się na rączce koło drzwi. - Do cholery jasnej Laurent, zabijesz nas! - Pisnęła, wyraźnie przestraszona jego stylem jazdy, który w tym momencie był nawet gorszy od tego, jak prowadził jej ojciec (a to było wyczynem niezwykle wielkim). Na chwilę zacisnęła brązowe oczęta, z nadzieją, że gdy je otworzy sytuacja będzie wyglądać lepiej... Tak jednak nie było, gdyż widziała, jak Buchinsky wymija samochód ledwie na niewielkie centymetry.
- Kurwa, Laurent o co w tym wszystkim chodzi?! - Wyrzuciła w końcu z siebie, jeszcze mocniej zaciskając palce na rączce, zupełnie jakby chciała ją wyrwać. - Próbujesz mnie kontrolować, zjawiasz się nie wiadomo skąd akurat w momencie gdy coś jest nie tak, po czym zachowujesz się jakbyś zeżarł wszystkie rozumy a ja nie miałabym choćby najmniejszego prawa zadecydować o czymkolwiek! Wciskasz mi beznadziejne kity i jeszcze sądzisz, że jak raz mnie pocałujesz to to wszystko rozwiąże, będzie pięknie i o wszystkim zapomnę! Zgrywasz nieśmiałego i przemiłego, a później siłą pakujesz mnie do swojego samochodu i jeździsz jak pieprzony szaleniec! - Jego zachowanie było co najmniej dziwne, odrobinę podejrzane i niezwykle przypominające fabułę pewnej książki, którą z pasją czytała będąc młodą nastolatką. - Jesteś jakimś przeklętym wampirem czy za dużo naczytałeś się Zmierzchu ?! Może jeszcze siedzisz w zamrażalniku, sypiasz w jakiejś trumnie, obsypujesz się cały brokatem, gryziesz ludzi i włamujesz mi nocą do sypialni?! - Wyrzucała z siebie kolejne słowa, nie zauważając nawet kilku odgłosów uderzeń, jakie wybrzmiały podczas drogi czy tego, że powoli kończyły jej się argumenty, choć wspólnych mianowników było całkiem sporo. To nie było w tym momencie istotnym - jej nerwy dzisiejszego dnia były wystawione na zbyt duże obciążenie; wiele kwestii było dla niej niejasnych i zwyczajnie zaczynała mieć wszystkiego dość. - Jeszcze mi powiedz, że Laurent to nie jest twoje prawdziwe imię i robisz to wszystko żeby mnie chronić a przysięgam, że wyjdę z siebie i stanę, cholera, obok! - Edward Cullen nigdy nie był wampirem w jej typie, zawsze wydającym jej się zwykłym creepem któremu należał się bezwzględny zakaz zbliżania - o wiele bardziej przypadł jej do gustu Aro, przedstawiciel wampirzej władzy. I w jednym Buchinsky miał rację: krzyczenie pomagało odciągnąć umysł od bólu i strachu.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Słysząc odpowiedź panny Clark na jego propozycję natychmiast się zmieszał. Blat’, przeszło mu przez głowę, rozumiejąc że niewiele brakowało, żeby wyszło, że nie pracował tylko w rezerwacie. Uśmiechnął się nerwowo. Winny się tłumaczy, powtarzał sobie, powstrzymując się przed niepotrzebnymi objaśnieniami. Odetchnął z ulgą w głębi siebie, kiedy sama znalazła rozwiązanie z tego nieprzyjemnego dla niego momentu. Byleby chęć kupienia telefonu w ramach zapłaty za straty nie wydała się podejrzana… i nie doprowadziła do dodatkowych i niewygodnych pytań w przyszłości.
Nie zawstydzaj – mruknął, odpowiadając na jej zabawną wzmiankę o tym, że jeszcze żaden mężczyzna jej nie ubierał. Był całkiem szczery. Starał się być jak najbardziej profesjonalny jeżeli chodziło o jej ochronę, ale w sytuacji w której został postawiony nie było to całkowicie możliwe.
Później już nie przejmował się uprzejmościami. Krwawiąca noga mówiła zbyt wiele. Nie mieli czasu na cackanie się i zachowywanie się jakby mieli czas na wszystko. Ból na pewno był nie do wytrzymania. Clarkówna powinna jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Nie daj Boże, jeżeli kości się jeszcze bardziej złamany albo doszło do jakiegoś innego uszkodzenia. Ledwo powstrzymał się od odpowiedzenia na jej wzburzone „Pieprz się!”, uznając że nie powinien aż tak docinać klientowi, nawet jeżeli ten nie wiedział, że miał przy sobie ochroniarza. Kiedyś, prędzej czy później się dowie. I tylko ta myśl sprawiała, że zachowywał spokój.
Jego styl obecnie zupełnie różnił się od tego kiedy woził Audrey do pracy. Zachowywał się tak, jak gdyby cofnął się czasem do służby i właśnie dostał pilne wezwanie. I choć zdawało się, że miał za niedługo w kogoś uderzyć, precyzyjnie wymijał auta i wszelkie przeszkody. Ignorował przerażony pisk panny Clark, bo powtarzał sobie, że jak najszybciej powinna znaleźć się w szpitalu. Był skupiony i spokojny, nawet kiedy z poślizgiem wchodził w zakręt.
Ignorował jej pytania (choć zapamiętał każde), uznając że nie było teraz czasu na wyjaśnienia. Cała jego uwaga spoczywała na drodze… i chyba tylko nieustające pretensje Audrey sprawiły, że coś poszło nie tak. Wpierw usłyszał coś przypominającego huk lub łopotanie, za tym samochód zaczął robić zygzak. Tylko jego doświadczenie i opanowanie nie pozwoliło mu zejść z drogi. Zaczął hamować motorem i zjechał na pobocze.
Siedź w aucie – mruknął w stronę Audrey, nie wiedząc jak udało mu się zachować powagę.
Wystarczyło tylko spojrzeć na tylną lewą oponę, żeby zrozumieć, że poszła… w cholerę. Złapał się za głowę i zaczął nerwowo masować się po czole, żeby tylko nie wybuchnąć… Licz do dziesięciu, Laurent… nie ma sensu się denerwować, mówił sobie… tylko dlaczego każdy pech musiał dosięgnąć akurat jego? Akurat dzisiaj? AKURAT TEJ NOCY?!
Chyort! Idi v zhopu! – Zaczął krzyczeć, nagle przypominając sobie język swojego dziadka i ojca, kopiąc w koło, które sprawiło mu problem. – Durak neschastnyi!
Miał już dosyć. Wszystkiego miał już dosyć! Gdyby tylko mógł wybuchnąć i wyrzucić sobie cała swoją irytację! Miał ochotę wykrzyczeć pannie Clark, że jej dziadek płacił mu za to, żeby dostać się na tę przeklętą wyspę, na której utknęła i nie tylko. Bo nie miał już jak się tłumaczyć. Zwyczajnie nie miał jak! Wszystko się w nim buzowało.
A jednak, zacisnął zęby i dalej odliczał kolejne liczby. Nie mógł tak po prostu jej wszystko wyjawić. Stanął tuż przy oknie, gdzie siedziała i zapukał, żeby spuściła szkło. Kiedy tylko to uczyniła, nachylił się, żeby otworzyć kasetkę, a następnie wyciągnąć z niej swój portfel.
Po pierwsze – zaczął – nie mam żadnego innego imienia. Chyba, że chcesz spytać mojego ojca i jego rodziców, którzy uparcie nazywają mnie Laurentem Alexandrovichem Buchinskym. Nie kontroluję cię. Nie zamierzam. Nie mam na to prawa. Po drugie – tu otworzył swój portfel. – Nie zjadłem żadnego rozumu. A kity, które ci wciskałem nie pojawiły się dlatego, że lubię kłamać. Tylko dlatego, że nie chcę pamiętać o tym, co niegdyś się działo – zaczął wyjaśniać, a ze skórzanego przedmiotu wyciągnął swoją starą legitymację agenta i wetknął ją w jej dłonie. – Rozumiesz? Po trzecie, masz złamaną nogę, która zaczęła krwawić, a ja jedyne co mogę zrobić w tej sytuacji i co umiem dobrze robić to szybka jazda. A wierz mi, że wiem jak cholernie boli złamanie. Po czwarte, nie rozumiem o co chodzi tobie z wampirami i nie jest to śmieszne, nie w tej pieprzonej chwili. Co najważniejsze – dodał, ale na chwilę zamilkł, jak gdyby walczył sam ze sobą. Prawdę co do pojawienia się na wyspie miał prawie na końcu języka, ale przypomnienie o kontrakcie robiło swoje. – Jeżeli chcesz wiedzieć dlaczego znalazłem się na tej wyspie to zapytaj swojego dziadka. Bo najwyraźniej uważa, że były agent i jego były ochroniarz – to o ochroniarzu było rzecz jasna kłamstwem, które po prostu musiał powiedzieć, żeby trzymać się umowy – jest idealną osobą, którą należy przebudzić w środku nocy, gdy jego wnuczka nie odbiera telefonów. A jest cwany, bo doskonale wie, że ten pieprzony były agent martwi się o tę wnuczkę. I to z kilku powodów. Najpierw, ta wnuczka, mówiła mu o tym, że jacyś idioci rozwalili jej auto. Potem on sam widział jak jacyś kolejni idioci zaczepiają jedną z koleżanek pracujących w Sanktuarium i to w biały dzień na parkingu. A teraz, z łaski swojej, nie ruszaj się, bo muszę zmienić oponę.
Odepchnął się od drzwi pasażera, żeby wspiąć się na dach i sięgnąć po zastępczą oponę. Z bagażnika wyciągnął lewarek. W ciszy, wyżywając się przy tym, żeby tylko wyrzucić z siebie negatywną energię zmieniał oponę. Był świadomy tego, że z rezerwową nie mógł jechać tak szybko, a to oznaczało kolejny minuty bólu dla Clarkówny. A telefon nie działał... pomyśleć, że już na wyspie mógł zadzwonić po karetkę. Boże, jakim był idiotą. Działając, przeklinał ciągle po rosyjsku, żeby tylko Audrey nie mogła go zrozumieć. Był wściekły na wszystko, na starego Clarka, na auto, na siebie… i chyba tylko na nią nie był zły, bo całkowicie rozumiał jej dezorientację co do tego, co się działo.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ta cała noc była jedną, wielką pomyłką i co do tego panna Clark nie miała nie miała choćby krztyny wątpliwości. Wszystko szło zupełnie nie tak, jak powinno począwszy od kradzieży łodzi, przez złamanie nogi, próbę podtopienia... i tę dziwną sinusoidę emocji oraz uczuć, na jakiej oboje byli, na przemian będąc dla siebie aż za miłym bądź skacząc sobie do gardeł. Jeśli Audrey przestałałaby kierować się swoimi emocjami oraz przeanalizowała wszystkie wydarzenia dzisiejszego wieczoru, zapewne doszłaby do wniosku, iż oto zbliża się czas gdy oboje ponownie przemówią ludzkim głosem... Albo i nie, gdyż samochód zaczął jechać zygzakiem, napełniając Audrey kolejną porcją strachu... I bólu, gdy przy jednym z mocniejszych zakrętów jej ciało poleciało w bok, a złamana kostka uderzyła o ściankę samochodu, ponownie wybuchając bólem. Okrzyk bólu wyrwał się z jej gardła, a dłoń mocno zacisnęła się na rączce, jakby to miało bezpiecznie zatrzymać samochód w miejscu... I chyba przyniosło to skutek.
Audrey Bree Clark aż podskoczyła gdy Laurenty trzasnął drzwiami, a do jej uszu dotarły stłumione przekleństwa w nieznanym jej języku. Przez chwilę zastanawiała się nawet czy przypadkiem nie powinna wysiąść i sprawdzić co się stało ( a podejrzewała, że los rzucił im pod nogi kolejną kłodę)... Przez chwilę nie miała jednak najmniejszej ochoty aby oglądać swojego towarzysza, zmęczona tym zwykłym, prostym brakiem komunikacji do jakiego między nimi dochodziło. Bo czy tak trudno było jej powiedzieć, że muszą jak najszybciej jechać do lekarza, zamiast rzucać nią niczym workiem ziemi? Z pewnością nie! A gdy podszedł do drzwi, teatralnie odwróciła spojrzenie w drugą stronę, pukanie w szybę sprawiło jednak, iż powoli ją opuściła przenosząc brązowe oczęta wprost na buzię swojego towarzysza. A później słuchała wszystkiego co mówił, z delikatnym zaskoczeniem wypisanym na buzi oraz delikatnie rozchylonymi wargami, pilnując aby szczęka nie opadła jej zbyt nisko. Spojrzenie oderwała dopiero kiedy w jej ręce powędrował jakiś dziwny plastik, mający ponoć wyjaśnić jej wszystkie zawiłości. Nie wczytała się w niego jednak, gdyż z jego ust padły słowa, które sprawiły, że nie miły dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa.
- Co? - Wyrwało się z jej piersi, gdy wypowiadał kolejne słowa jakże dziwnej opowieści. Owszem, jej dziadek posiadał całkiem sporą firmę która dawała spore przychody... Audrey jednak nie sądziła, aby był kimś, kto kiedykolwiek potrzebował ochroniarza. Przecież był tylko biznesmenem, a tacy raczej nie byli narażeni na sytuacje rodem z filmów akcji. Żadne więcej słowo nie wyrwało się z jej ust, pozwoliła mu odejść z masą myśli odbijającej się po jej głowie. Brązowe spojrzenie powędrowało na legitymację, a panna Clark uważnie we wszystko się wczytała. Imię, nazwisko, pełniona funkcja... Cholera, mogła podejrzewać coś podobnego, biorąc pod uwagę ranę, jaka zdobiła jego ramię. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy odkładała dokument do schowka, spojrzenie przenosząc na swoją nogę. Faktycznie zdobiły ją ślady krwi, to też podciągnęła nogę odrobinę wyżej, by rozpocząć powolne zdejmowanie przemokniętego opatrunku. Jakim cudem dziadek nie powiedział jej, że będzie pracować z jednym z jego znajomych? Dlaczego nie wiedziała nic o tym, że najął ochroniarza? I skąd w ogóle dziadek wiedział, że Laurent nie zignoruje jego prośby tylko ruszy, aby ją szukać? Coraz więcej pytań pojawiało się w głowie, układając się w coraz bardziej ponurą całość. Brązowe oczęta zaszkliły się gdy panna Clark, odrobinę zbyt ostentacyjnie wyrzuciła prowizoryczny opatrunek przez okno. Teraz i tak na nic by się nie zdał - mokre drewno pościerało delikatną skórę, znacząc jej membranę czerwonymi, krwawymi śladami. Noga nie wyglądała dobrze. Spuchnięta do niebotycznie wielkich rozmiarów i zsiniała z pewnością nie była widokiem, jaki Audrey chciała zobaczyć. Ostrożnie przesunęła palcami po opuchliźnie, nie była jednak w stanie ocenić złamania - napuchnięcie było zbyt duże. Audrey przygryzła dolną wargę nie wiedząc, co powinna zrobić. Cała sytuacja wyglądała jej jakby Laurent zainteresował się nią (chodź nie była pewna, w jaki dokładnie sposób) tylko przez wzgląd na jej dziadka. W Sydney również miała kilka podobnych sytuacji, gdy jakiś cwaniaczek dowiedział się przypadkiem, którą firmą zarządza jej dziadek oraz gdzie przyszło jej mieszkać przez okres studiów. Gdzieś w środku zabolało - to nie tak, że robiła sobie nadzieje po jednym pocałunku, przez te kilka tygodni zdążyła jednak na swój sposób polubić kolegę z pracy, nawet jeśli niektóre z jego działań wydawały jej się odrobinę podejrzane.
Ostrożnie otworzyła drzwi od samochodu, przekręcając się tak, aby klęczeć na siedzeniu. W następnym ruchu ostrożnie wysunęła się z auta, by z dłonią opartą o karoserię terenówki powoli, podskakując w kierunku Buchinsky’ego.
- Dlaczego nie powiedział mi, że się znacie? Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? I skąd dziadek wiedział, że martwisz się o mnie i nie odmówisz, kiedy do ciebie zadzwoni? - Pytania wypowiedziała powoli, drżącym tonem głosu, jakby od nich zależało niezwykle wiele. I po części tak było, chociaż poczucie swego rodzaju zdrady oraz zawodu zdążyło już w nią uderzyć, czerwieniąc policzki oraz napełniając oczy wilgocią. - To dlatego się ze mną zadajesz? - Kolejne pytania ujrzały światło dzienne, a Audrey poczuła się zwyczajnie zawiedziona Buchinskym oraz całą sytuacją. Od czasu skończenia studiów miała nadzieję, że podobne scenariusze się nie powtórzą; że bogaty dziadek gdzieś daleko nie będzie powodem, dla którego ludzie będą zawierać z nią znajomości. - Myślałam, że mnie lubisz za mnie, a nie za kasę mojego dziadka i... - Zatrzymała się w pół słowa, biorąc głęboki wdech aby opanować napływające do oczu łzy. - Nieważne. - Mruknęła jedynie, by w podskokach obrócić się na pięcie i, nadal opierając się o karoserię jego samochodu ruszyć w kierunku przeciwnym do jego sylwetki. A gdy samochód się skończył, zacisnęła zęby i uniosła delikatnie złamaną drogę, aby przypadkiem nie dotknąć nią ziemi, by zwyczajnie rozłożyć ręce dla lepszej równowagi i, podskakując na jednej nodze, począć oddalać się od samochodu w żółwim tempie. Nie chciała tu dłużej być, marząc jedynie, że uda jej się jakoś dotrzeć do domu, gdzie leżała jej torba z lekami z których niektóre mogłaby sobie zaaplikować. Bolało jak cholera, co chwilę chwiała się niebezpiecznie na boki, nie zwolniła jednak ani nie zatrzymała się - ośli upór nie pozwalał jej aby to zrobić, mimo iż cierpiała przy każdym kolejnym kroku. Ośli upór, z pewnością odziedziczony po dziadku.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Był wściekły, miał ochotę zwyczajnie coś roznieść. Ta noc była jedną wielką porażką. Wszystko szło pod górkę, wszystko się psuło. Czy on zawsze musiał być takim pechowcem? A właściwie od swoich pamiętnych urodzin w dwa tysiące siedemnastym roku? Przeklinał głośno, bo nie wiedział w jaki inny sposób powinien się wyżyć. Nie mógł tego zrobić na swojej ciekawskiej klientce-sąsiadce… nie mógł też zwyczajnie zwariować.
Coś w nim pękło. Miał milczeć, ale skoro panna Clark i tak postawiała pytania, a on długo na nie milczał – czuł się zobowiązany, żeby wykorzystać chwilę swoje własnej frustracji i zatknąć jej usta. Chociaż raz tej nocy. Powiedział, co miał do powiedzenia, a potem przyglądał się jej chwilę swoim lodowatym spojrzeniem. Liczył na ciszę… ale i miał wrażenie, że i tak Audrey miała wybuchnąć, zupełnie tak samo jak on. A jednak, siedziała cicho i wpatrywała się w jego dawną legitymację.
Zajął się więc oponą, chcąc jak najszybciej dojechać do szpitala, odstawić Clarkównę w ręce specjalistów, zadzwonić do jej dziadka, wyrzucić wszystko to, co skupiło się przez tych kilka miesięcy. Nagada mu, musi mu nagadać. Nie nadawał się do gierek w „nie jestem twoim ochroniarzem”. Rozumiał poświęcenie, był w stanie wytrzymać całodobowe zmiany, ale nie potrafił udawać, że był kimś kim nie był.
Zaciskając zęby zakładał rezerwowe koło. To wtedy, kątem oka zauważył, że prowizoryczny opatrunek wyleciał przez okno pasażera, a w chwilę później panna Clark postanowiła zwyczajnie wyjść. Na jednej nodze. Westchnął głośno, zirytowany tym, że w ogóle nie obchodziło ją jej zdrowie. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, ta okazała się szybsza. Usłyszał kolejną serię pytań, które sprawiły, że przymknął na chwilę oczy. Chciał, żeby ten dzień się skończył.
Mogłeś milczeć, Laurenty, powtarzał sobie w myślach, obwiniając się o zbyt długi język i o to, że zmiękczał przed Audrey. Przetarł spocone czoło, zostawiając na nim niewielką szarą smugę brudu. Spuścił auto i ignorował dziewczynę, tak długo jak tylko był w stanie wytrzymać. Nie powinien odpowiadać jej w złości. Nie powinien.
Skąd mam wiedzieć co twój staruszek myśli? – Odpowiedział jednak w kilka sekund później pytaniem na pytania. – Wiedziałem gdzie jesteś, bo paplałaś o tej wyspie przez kilka dni pod rząd w pracy – dodał, zbliżając się do niej i gdyby nie to, że był wyższy, pewnie niebezpiecznie blisko wlepiałby swoje spojrzenie w jej.
Odstąpił jednak, sięgając po lewarek, który wrzucił na swoje miejsce do bagażnika.
Słysząc jednak kolejne pytanie, a potem stwierdzenie, nagle stanął. Choć miała rację, bo przecież jego obecność w Lorne Bay była spowodowana tylko tym, że miał ją chronić od Bóg wie czego… poczuł się urażony. Jak gdyby chodziło o coś więcej niż praca, o której ona nie miała pojęcia. Nie mówiąc o tym, że wzięła go za kogoś, kto szybko chciał się dorobić pieniędzy i to na jeden z obrzydliwszych sposobów. Już któryś raz tego wieczoru zaczął nerwowo masować się po czole.
Nim zdołał odpowiedzieć panna Clark była już w drodze… Wywrócił oczami, pytając się ile jeszcze będzie musiał wytrzymać z jej humorkami. Zaraz jednak ruszył za nią. Dogonienie jej nie było problem. Natychmiast złapał ją za rękę, obrócił wokół osi, a w efekcie końcowym wziął na ręce bez pytania.
Milcz – uciszył ją zawczasu, gdyby próbowała się buntować. – Po prostu milcz – dodał, nie spoglądając nawet w jej stronę. Ponownie usadził ją na miejscu pasażera i zapiął pasy. – I nie ruszaj się – zagroził.
W chwilę później zasiadł na swoim miejscu. Nie przekręcił jeszcze kluczyka w stacyjce. Nabrał powietrza i wypuścił go powoli.
Nie lubię cię z powodu pieniędzy Vincenta – zaczął, upewniając się przy tym że gałka od skrzyni biegów była w neutralnej pozycji. W myślach przysięgał sobie, że jak tylko uda mu się kupić nowy telefon to zwyczajnie zerwie całą tę umowę. – Myśl sobie, co tylko chcesz w tej swojej głowie – odezwał się dopiero po dłuższej przerwie wciąż będąc zirytowanym.
Dopiero wtedy przekręcił kluczyk w stacyjce i powoli ruszył. Tym razem już bez szalonej jazdy, bo wiedział że zapasowe koło zwyczajnie by nie wytrzymało. Ponownie milczał, zachowując zewnętrzny spokój, choć wewnątrz czując się urażonym. nie mógł wytrzymać długo. Tuż przed wjazdem do miasta zaczął mówić dalej:
Gdybym się nie martwił, nie odpowiedziałbym na telefon twojego dziadka. – Nie kłamał. Chociaż ochrona panny Clark była jego obowiązkiem i pracą, naprawdę się martwił. – Udawałbym, że śpię i że mam wszystko w dupie, a ty byś do następnego dnia lub dwóch czekała na przypadkowego przechodnia – tłumaczył się dalej, pośrednio mówiąc, że przecież zwyczajnie ją lubił.
O ile oczywiście zamierzała mu uwierzyć. Bo nie musiała.
Musiał przed sobą przyznać jedno – Clarkówna bywała momentami irytująca z tą jej dziecinnością, ale jej radosny duch przypominał mu o lepszych czasach. Tych, kiedy zwyczajnie był radośniejszy i zarażał innych swoją energią.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
ODPOWIEDZ