Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Spontaniczna natura panny Clark nie raz pakowała ją kłopoty. Czy to w dzieciństwie, gdy porwana impulsem broniła przyjaciela, czy teraz, gdy porwana tym samym impulsem działania zaplątywała się w dziwne, niecodzienne sytuacje. Audrey nigdy nie miała z tym problemu, zwykle uznając spontaniczne momenty za te, które przyjemnie zapadały w pamięci. Podobny impuls pojawił się w momencie, gdy jedna ze znajomych poczęła opowiadać o pięknym zachodzie słońca, jaki miała okazję obserwować kilka dni wcześniej, na tajemniczej Gahdun Island. Barwne opisy sprawiły, że zapragnęła samej podziwiać wspaniałości przyrody, to też od zwykłego impulsu przeszła wprost do działania. Zadzwoniła do wujka z prośbą o użyczenie niewielkiej łódki, przygotowała kilka kanapek, które wraz z dużą butelką wody wsadziła do niewielkiego plecaczka i tak przygotowana udała się w kierunku przystani, gdzie wymieniła starego, wysłużonego Forda na niewielką łódkę. Nigdy nie była dobra w pływaniu nimi, musiała więc powtórzyć kilka razy całą instrukcję zasłyszaną od wujka, nim w ogóle udało jej się odpuścić przystań. Właśnie tam, gdzieś między Gahdun Island a przystanią, z której wypłynęła naszła ją myśl, iż przyjemnie byłoby dzielić chwile zachwytu z kimś jeszcze. Wyjęła nawet telefon z kieszeni... I schowała go z powrotem, finalnie zwyczajnie, odrobinę tchórząc.
Miast tego wyjęła z plecaka słuchawki, by wsunąć je do uszu i puścić jedną z ulubionych piosenek.
Dotarcie na wyspę zajęło jej około trzydziestu minut, po których odrobinę nieudolnie przymocowała łódkę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, przyspieszając kroki panny Clark, która za nic nie chciała przegapić ślicznego przedstawienia... Bądź zostawać na wyspie po zmroku. Oddaliła się od łódki na pewną odległość, by z uśmiechem na ustach usiąść na piasku i wlepić brązowe oczęta w zachód słońca, malujący niebo pomarańczami, czerwieniami oraz delikatnym różem. Ciche westchnienie zachwytu wyrwało się z jej ust, gdy wyciągnęła telefon, aby uwiecznić na nim cuda natury, znajdujące się jakże blisko miejsca, w którym przyszło jej się wychować. Siedziała tak przez kilka chwil, chłonąc piękne widoki... Do momentu, gdy ponad muzykę sączącą się z jej słuchawek dotarł do niej dźwięk... silnika? Jedyny, jaki zapewne znajdował się w okolicy należał do jej łodzi, i... Kurwa. Panna Clark zerwała się z piasku gdy tylko zauważyła, jak ktoś obcy pakuje się na pożyczoną od wujka łódź. Audrey rzuciła się biegiem, mając nadzieję, że uda jej się dopaść do łodzi nim ta odpłynie, nawet jeśli szanse na to były niewielkie. I już, już pojawiła się w niej nadzieja, że jednak uda jej się udaremnić próbę kradzieży (która pozostawiłaby ją tutaj bez możliwości powrotu do domu) gdy zadziało się coś niespodziewanego. Nie wiedziała, czy jakiś kamień przypadkiem nie skrył się pod piaskiem czy może postawiła źle stopę, w skutek dziwnego przypadku poczuła, jak coś jakby pękło w jej kostce, posyłając brunetkę wprost na ciepły jeszcze piasek. Brązowe oczęta zaszkliły się, gdy okrutny ból rozlał się po jej nodze sprawiając, że panna Clark skuliła się, a smukłe palce niemal od razu powędrowały do uszkodzonego miejsca.
Nie wiedziała, ile czasu spędziła na miękkim piasku, zwijając się z bólu oraz roniąc spowodowane nim łzy. Gdy jednak w końcu uniosła odrobinę głowę niebo zdążyło przybrać ciemniejszą barwę, a złodziej odpłynął daleko z jej łodzią. Cholera - komentowało sytuację w najlepszy sposób. Ostrożnie, powoli uniosła się na rękach, podejmując jakże ryzykowną decyzję wstania z piasku. Kto wie, może okrutny ból wcale nie zwiastował tragedii? Kroczek po kroczku podnosiła się, by w końcu przystanąć na jednej nodze, lecz gdy tylko postawiła drugą ból ponownie rozlał się po jej ciele. - Kurwa. - Wyrwało się z jej ust, mimo iż nie miała w zwyczaju przeklinać na głos. Nie panikuj Audrey, to nic poważnego... Jesteś tylko uszkodzona i sama pośrodku nawiedzonej wyspy. - Spróbowała podnieść się na duchu, by zabrać się za działanie. Ostrożnie przekuśtykała do większej skałki aby na niej przysiąść, jednocześnie zsuwając plecaczek z ramion. Dobra Audrey, sprawdź co masz ze sobą. Poinstruowała się, uważając to za całkiem logiczne działanie. Trzy kanapki, pół dużej butelki wody, dwa papierosy, zapalniczka, dokumenty, kilka paragonów, pomadka i niewielkie lusterko... Zestaw survivalowy to z pewnością nie był, cieszyła się jednak, że zabrała ze sobą jakiekolwiek jedzenie. I wtem naszedł ją najlepszy, możliwy pomysł, jaki tylko można było posiadać w podobnej sytuacji. Dziarsko wyciągnęła telefon z kieszeni, wybrała numer do prywatnego rycerza w postaci ukochanego tatusia i...
Świetnie.
Urządzenie rozłączyło się po drugim sygnale, wibracją obwieszczając, iż oto właśnie bateria pozbawiona była jakiejkolwiek energii. Audrey w nerwowym geście wrzuciła telefon do plecaka, przeklinając się w myślach za to, iż nie zwykła sprawdzać poziomu naładowania baterii. W tym momencie pożałowała, iż nie podzieliła się z nikim planem udania się na wyspę... Oraz że za każdym razem, kiedy Bear Grylls pojawiał się na ekranie, przełączała telewizor. Niech piekło pochłonie wszystkie Kardashianki!
Audrey Bree Clark wzięła głęboki oddech. Poradzi sobie, na pewno. Musiała jedynie odnaleźć jakikolwiek plan działania. O tej porze pewnie nikt nie zjawi się na wyspie, lecz z rana mogłaby na to liczyć... Musiała więc przemieścić się w okolicę prowizorycznej przystani... A podmuch zimnego wiatru uświadomił ją, iż powinna znaleźć jakiś sposób na ogrzanie się, gdyż krótkie szorty oraz lekka koszulka nie zapewniały ciepła tu, pośrodku niczego, gdy noc coraz mocniej otaczała Gahdun Island. Tylko... od czego powinna zacząć? Nie miała najmniejszego powietrza?

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
To miał być spokojny dzień. Wyobrażał sobie, że zwyczajnie będzie leżeć i nic nie robić. Wrócił do domu po niemal godzinnym biegu z psem, którego potrzebował, żeby wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje. Potem siedział w domu i czytał coś lekkiego i przyjemnego, żeby się odprężyć. W tle cicho grał telewizor. Pies, jak rzadko kiedy, siedział w jednym miejscu i drzemał, najwyraźniej zmęczony treningiem… Nic, ale nic nie miało mu przeszkodzić w tej błogiej i rzadkiej chwili.
Oby. Jedyne co by mogło to panna Clark i jej niemożliwość spędzenia jednego wieczoru w domu. Zdawało mu się jednak, że dzisiejszy wieczór miał być spokojniejszy. Nadzieja była matką głupich.
Około dziewiątej wieczorem przysnął razem z psem. Obudził go dźwięk przychodzącej wiadomości, który o tej porze zdecydowanie nie był normą. Szyja bolała od niewłaściwego położenia, a on przez chwilę nie miał pojęcia gdzie się znajdował. Wystarczyło jednak, że zobaczył nadawcę, a następnie przeczytał wiadomość, żeby natychmiast się rozbudził. Wybąkał soczyste przekleństwo po rosyjsku i odpisał, że się tym zajmie. Niemal natychmiast zeskoczył ze sofy i… no właśnie… gdzie miał się udać?
Musiał zachować trzeźwość umysłu. Myśl Laurent, powtarzał sobie musiała coś mówić… czy powinien udać się do Clarków, zbudzić ich i zacząć wypytywać o to gdzie mogła być ich córka? Nie, to byłoby zbyt głupie, a i wzbudziłby podejrzenia. Zaklął cicho przeklinając dzień w którym wziął to przeklęte zadanie. Już łatwiej mu było narażać życie dla gardzących wszystkimi biznesmenami niż udawać kogoś kim nie był, żeby chronić jedną młodą kobietę. I wtedy go olśniło. Wspominała coś o wyspie… czy powinien zaryzykować? Nie miał nic do stracenia, poza czasem.
Spakował kilka potrzebnych rzeczy… i chwilę przystanął przed obrazem flory kupionym w Bóg wie którym sklepie, który wisiał w przedpokoju. Ostatecznie jednak uznał, że takie środki bezpieczeństwa raczej nie były potrzebne. Nikt jej przecież nie porwał. Panna Clark na pewno się upiła, zapewne z kolegami, albo zwyczajnie zapomniała się i korzystała z chwili… jak to młode dziewczyny miały w zwyczaju.
Nie miał pojęcia jak szybko jechał do przystani w której mógłby wynająć łódkę. Wiedział jedynie, że przycisnął gaz i że wpadał w niektóre zakręty ślizgiem (i jedynym szczęściem było to, że ulice były puste). Stary Clark nie znosił czekania i był tego świadom. Pozostało tylko przebudzenie jednego z właścicieli łódek, żeby wynająć przeklęty transport. Wręczył mężczyźnie solidny napiwek, żeby tylko przestał ględzić o tym jak niewłaściwym było budzenie kogokolwiek w środku nocy.
A potem był już w drodze. Cieszył się jedynie z tego, że wziął swój sweter, bo choć było dość ciepło, to mimo wszystko czuł chłód od strony morza. Fale z całą pewnością nie były spokojne i domyślał się, że droga powrotna miała być albo niemożliwa… albo wyjątkowo trudna.
Szukanie panny Clark było jednak najgorsze. A co gorsza… nie mógł jej przecież nawoływać. Wtedy byłoby wiadomym, że przybył tutaj tylko ze względu na nią. Krążył więc jak szaleniec po przeklętej wyspie, myśląc że pewnie przybył tutaj na marne; że panna Clark wybrała sobie inne miejsce na wycieczkę i że zwyczajnie miał jej tej nocy nie odnaleźć (a co gorsza, że musiałby się tłumaczyć jej dziadkowi). Miał pecha, pomyślał. Miał już się wracać do łódki, kiedy w końcu zobaczył znajomą sylwetkę. Z radości (że udało mu się odnaleźć dziewczynę) złączył trzy palce i przeżegnał się na prawą stronę. Choć nie był gorliwym chrześcijaninem, a właściwie wierzył Boga tylko wtedy, kiedy tego potrzebował, dziękował świętemu Antoniemu za ten cud. Teraz tylko musiał udać, że znalazł ją przypadkiem. Włączył swój zegarek, dopiero teraz uświadamiając sobie, że już dawno wybiła pierwsza w nocy… a on stracił co najmniej półtorej godziny na poszukiwania.
Clark? – zawołał udając zdziwienie w głosie. – Co ty tu robisz? – Zapytał tonem, jak gdyby jej obecność zwyczajnie mu przeszkadzała. Najlepiej było „atakować”, wtedy nie powinna myśleć, że specjalnie jej szukał.
Jeszcze był nieświadomy tego, że wcale nie znalazł jej kompletnie całej i zdrowej… ale dopiero co się do niej zbliżał. Zdawał się być zdenerwowany i po trochu rzeczywiście był, bo przecież cały przyjemny wieczór leniuchowania zwyczajnie poszedł się…

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
To z pewnością nie było dobre miejsce odgrywanie scenek rodzajowych, wyjętych wprost ze scenariusza serii LOST. Audrey Bree Clark obejrzała cały serial wraz ze swoim ojcem i z pewnością nie chciała przeżywać podobnych przygód. Bo czy gdzieś tu nie mógł czekać skryty hotel albo chociaż knajpa z Happy Hours? Wtedy nawet cokolwiek stało się z jej kostką byłoby przyjemniejsze oraz o wiele łatwiejsze do zniesienia. A to sprawiło, iż dziewczyna odnotowała sobie w głowie, aby zacząć nosić przy sobie również niewielką buteleczkę procentów, na wszelki wypadek, gdyby sytuacja miała się kiedykolwiek powtórzyć. O ile w ogóle przeżyje noc spędzoną na nawiedzonej wyspie i jutro ktoś raczy się tu pojawić. Audrey w zasadzie od dzieciństwa miała okazję wysłuchiwać okolicznych legend, które chętnie opowiadał jej dziadek od strony ojca. Wśród nich była także i ta, opowiadająca o syrenie żyjącej wśród ludzi oraz fiasku, jakim okazały się jej próby połączenia dwóch nacji. Z czasem do tego dołączył przypadek zaginionej parki oraz te wszystkie przypadki łodzi rozbijanych o wybrzeża właśnie tej wyspy. I jak zwykle panna Clark pozostawała sceptyczna w sferze wszelkich spraw paranormalnych, tak z każdą, kolejną chwilą na tej przeklętej wyspie zaczynała nabierać w tej kwestii przekonania.
Czemu akurat ona? Nie wiedziała.
Zmrok miękko otulił wyspę granatowym woalem i pierwszym, co zauważyła panna Clark była... Ciemność. Wszechobecna, rozbrajająca oraz w pewien sposób straszna ciemność, jakiej nie miała okazji widzieć do tej pory. Nawet na Carnelian Land szło znaleźć latarnie oraz światła domów, Sydney zaś zdawało się nigdy nie zasypiać, zawsze migocząc światłami i rozgrywając koncerty codzienności. Tutaj jednak... Ciemność zdawała się być silniejsza, przejmująca oraz obezwładniająca w swej intensywności. Brązowe oczęta powędrowały ku niebu, a ciche westchnienie zachwytu wyrwało się z jej ust. Przez tę jedną, niewielką chwilę miała wrażenie, jakby sięgnęła boskich bram. Chwila zachwytu oraz dziwnego, duchowego uniesienia trwała jednak jedynie przez kilkanaście uderzeń serca - wtedy też chłód otoczył drobne ciało okryte jedynie zwiewną sukienką, a strach począł wlewać się do, zwykle odważnego, serduszka panny Clark. Dziwne poczucie, iż ktoś cały czas ją obserwuje nieprzyjemnie osiadło na ramionach, a naturalne odgłosy życia wyspy co kilkanaście uderzeń serca dziwacznie się przekształcając. Umrze, jak nic wyda z siebie ostatnie tchnienie na tej przeklętej wyspie, a jej kości pozostaną tutaj, by z czasem zamienić się w pył, który zmiesza się z tutejszym, jasnym piaskiem...
- Weź się w garść, Clark! - Upomniała się na głos, jakoby znajome brzmienie jej własnego głosu miało w jakiś sposób ją uspokoić. Panika nie była odpowiednia, tak przynajmniej jej się wydawało z tych wszystkich reality show, jakie w życiu przyszło jej obejrzeć. Kolejny podmuch wiatru sprawił iż uznała, że desperacko potrzebuje jakiegoś źródła ciepła... Powolutku, kuśtykając i za każdym razem krzywiąc się z bólu, ruszyła w poszukiwaniu czegoś, co możnaby podpalić.
Nie wiedziała ile czasu była już na wyspie ani jaka godzina wybiła, czuła jednak, jakby spędziła na niej okrutnie wielką ilość godzin, a wszelkie nadzieje na dożycie do poranka jakie posiadała, zdążyły z niej ulecieć. W momencie gdy Laurenty do niej podszedł, prezentowała się niezbyt pomyślnie - siedziała skulona na zimnym piasku, drżącymi dłońmi próbując podpalić jeden z liści zapalniczką, która już dawno zdawała się zakończyć swój żywot. Zmęczenie wyrysowało cienie pod jej oczami, oczęta miała zaczerwienione od łez bólu, a zimno spowodowało zsinienie pełnych warg oraz drgawki, jakie przetaczały się przez niewielki organizm, próbujący jakkolwiek się rozgrzać. Brązowe spojrzenie z zaskoczeniem powędrowało ku twarzy, gdy znajomy głos dotarł do jej uszu.
Skąd on się tutaj wziął?!
I mimo nieprzyjemnej myśli, w pierwszym odruchu panna Clark miała ochotę zerwać się z piasku i pognać w jego stronę, aby mocno owinąć się ramionami wokół jego pasa, chowając twarz gdzieś w łuku jego kręgosłupa... Ot tak, dla bezpieczeństwa, by wszelkie potwory jakie wpatrywały się w jej plecy wpierw pożarły jego, nie ją. Było to poświęceniem, na które, po kilku godzinach samotnie spędzonych na tej wyspie, była gotowa. Rozplotła nawet dłonie jakby miała wstać, wtedy przypomniała sobie jednak, że z jakiegoś powodu (który zdążyła zapomnieć) w ostatnich dniach bardzo unikała nowego kolegi z pracy.
- J-ja? - Uniosła brew, starając się ignorować fakt iż zwracał się do niej po nazwisku i zachowywał, jakby cała wyspa należała do niego. - R-równie d-dobrze, mogę o to zapytać c-ciebie, B-buchinsky. - Wyrzuciła z siebie, szczękając zębami z zimna. Jej sukienka nie była odpowiednim ubiorem na taką okazję. Z pewnością nie. Drżące palce przesunęły po zapalniczce, ponownie próbując ją odpalić, by zapalić szeroki liść oraz kilka malutkich patyczków, jakie udało jej się znaleźć w najbliższej okolicy. Z niewielkiego otworu posypało się kilka iskier i nic więcej. - N-nikt o zdr-rowych z-zmysłach n-nie p-przyjeżdża tutaj nocą, n-nie wiesz? M-mówią, ż-że tu st-traszy i l-ludzie g-giną na m-mieliźnie... C-czyżbyś j-jednak był p-podejrzany, jak t-twierdzi A-a-ashworth? J-jakieś t-tajne i-interesy z... p-piratami? - Mruknęła jeszcze z przekąsem, przeklinając w duchu fakt, iż zimno trzęsło jej ciałem, nie pozwalając jej normalnie się wysłowić. Palce dziewczyny ponownie przesunęły się po zapalniczce próbując ją uruchomić, lecz gdy to nie przyniosło skutku brązowe oczy zaszkliły się łzami bólu oraz bezsilności. Noga paliła bólem, zimno trząsało, nie potrafiła jednak poprosić go o pomoc, w głowie nadal mając ich ostatnią rozmowę na farmie. I mimo iż jej słowa podszyte były toksyną, w środku panna Clark niezwykle cieszyła się, że nie jest już tutaj sama.
Tylko sobie nie idź, proszę...

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Widział, że próbowała zapalić coś w dłoni, choć jeszcze nie rozumiał, że tym czymś była zapalniczka. Co jej padło do głowy, żeby w ogóle tutaj przychodzić? Dlaczego była sama? Czy nie mówiła czegoś o znajomych? Zdawało mu się, że coś takiego słyszał, przelotnie rzecz jasna, w pracy. Ale jak mogła nie informować przy tym swoich rodziców, którzy najwyraźniej spanikowali tak mocno, że zaczęli dzwonić po wszystkich krewnych? A może nie panikowali? Nie wiedział jak inaczej stary Clark miałby dowiedzieć się o jej zniknięciu… chyba że próbował do niej dzwonić? Ale czy Audrey zignorowałaby dziadka, który sfinansował jej studia? Zresztą, to nie było ważne. Ważne było to, że w końcu ją znalazł. Całą i zdrową (jak mu się zdawało na pierwszy rzut oka).
Przyglądał się chwilę jej poczynaniom nie rozumiejąc jej zachowania. Uniósł brwi, kiedy zaczęła się jąkać. Wpierw pomyślał, że jest pijana. Bo jak inaczej miał wytłumaczyć jej zachowanie? Nikt normalny nie jąkał się bez powodu, jak gdyby został na czymś przyłapany. Powoli zaczął się zbliżał, oświetlając sobie drogę małą latarką. To, co mówiła naprawdę nie miało składu i ładu. Analizował ją swoim lodowato niebieskim oczami, próbując ocenić ile wypiła.
Jesteś pijana? – zapytał wprost, świecąc jej latarką w twarz. Ku jego zaskoczeniu, nie była. Było znacznie gorzej niż myślał. Cholera, jej usta posiniały, a oczy były całe zakrwawione, jak gdyby płakała od kilku godzin. Zaklął cicho po rosyjsku i odebrał jej natychmiast zapalniczkę i liść, który próbowała podpalić. Przykucnął naprzeciw niej i przyglądał się jej chwilę. – Ćśś – próbował ją uciszyć, bo zrozumiał, że zwyczajnie była roztrzęsiona. – Do diabła z głupimi przesądami – mruknął, wyraźnie niezadowolony jej paplaniną o jakiś legendach, które przecież były głupimi wymysłami pijanych rybaków. – I Ashworthem – dodał, bo oczywiście nie mógł pominąć piekielnego sąsiada. Dlaczego w ogóle jego wspominała? Żeby zrobić mu na złość? I o cholerę chodziło z piratami? – Co się stało? – Zapytał, próbując ją uspokoić i zrozumieć co w ogóle tutaj robiła sama i to o tak późnej porze.
Trzęsła się jak osika na wietrze. Tego nie dało się ukryć. Przetarł łuk brwiowy, zdradzając że całe to spotkanie zwyczajnie mu nie odpowiadało. Westchnął ciężko i natychmiast ściągnął z siebie sweter, który podał dziewczynie. I cały czas pytał samego siebie – co do cholery mogło się jej stać? Chyba nikt jej nie napadł? Prawda? Boże, niech święty Michał anioł ma go w opiece, bo stary Clark na pewno miał go zabić. Już wyobrażał sobie tę rozmowę. Właśnie… powinien do niego napisać… ale nie mógł przy dziewczynie.
Co ty tutaj robisz? Sama? – Pytał z anielskim spokojem, nie spuszczając z niej wzroku. – Dlaczego płaczesz? Ktoś ci coś zrobił?
Zupełnie zapomniał o ich ostatniej, dość nieprzyjemnej rozmowie… ale może to i lepiej. Potrzebował skupienia, żeby ją zrozumieć. Zerknął na liść, który jej odebrał i zapalniczkę, żeby w końcu zebrać dwa fakty w jedno. Oczywiście, że próbowała się ogrzać.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark zawsze odbierała telefony od swojego dziadka, czując się w dziwnym obowiązku bycia na każde jego zawołanie. Wiedziała, że wydał niezwykle dużo na jej studia i w jakiś, choćby niewielki sposób chciała się mu za to odwdzięczyć. Oczywiście Vincent Clark nie dzwonił do niej w godzinach, gdy ta pracowała, a kiedy Audrey miała jakieś plany uprzedzała o tym dziadka z kilkudniowym uprzedzeniem. I to zapewne dlatego fakt, iż wnuczka nie odbierała telefonu tak okrutnie zaniepokoił pana Clark, iż postanowił dowiedzieć się, co się z nią dzieje.
- Nie po oczach! - Pisnęła, jednocześnie unosząc drżącą dłoń do góry, próbując osłonić brązowe oczęta od ostrego światła, jakie spoczęło na jej buzi. Świecenie latarką po twarzy nie było uprzejmym ruchem, w tej jednak sytuacji chyba nawet byłaby w stanie mu to wybaczyć, byleby to jego pierwszego pożarło to, co mogło czaić się na tutejszej wyspie. - S-serio? - Rzuciła z ironią w głosie, wywracając brązowymi ślepiami. Czy naprawdę wszyscy ciągle musieli zakładać, iż była pod wpływem alkoholu pakując się w kłopoty? W większości wypadków wcale nie potrzebowała procentów, aby w cokolwiek się wpakować. Uważnie przyglądała się mężczyźnie, gdy te przyklęknął przed nią, nie do końca będąc pewną co też chciał zrobić. Panna Clark owinęła ramiona wokół swojego torsu, próbując zatrzymać resztki ciepła w swoim ciele. Zwykle nie przejmowała się zabieraniem dodatkowego okrycia przekonana, że w tym klimacie zimno nie może jej dokuczać, dzisiejszego dnia jednak zmieniła zdanie, przeklinając się za to, iż nie wzięła choćby cienkiej bluzy. - T-to chyba nie tylko l-legendy. - Wydukała, cały czas czując na plecach to nieprzyjemne uczucie obserwacji, zupełnie jakby ktoś, bądź coś od zapadnięcia zmroku intensywnie wpatrywało się w jej plecy, jakby czekając na chwilę nieuwagi bądź przesunięcie się bliżej ciemnej, mrocznej linii drzew. - B-biwakuję. - Odpowiedziała z przekąsem i tym razem wywracając oczami, odpowiedź na pytanie uznając za niezwykle oczywistą oraz logiczną, przynajmniej w tym momencie, gdy umysł dziewczyny nie potrafił skupić się na czymkolwiek innym niż doskwierające zimno oraz ból rozlewający się po jej nodze. I mimo iż zdawała się być do tej pory opryskliwa, z wdzięcznością przyjęła męski sweter. - Dzięki. - Cichutkie podziękowanie wyrwało się z jej ust, by chwilę później założyła na siebie jego ciuch. W tym momencie wszelkie niesnaski poszły w zapomnienie, skryte za przyjemną możliwością rozgrzania zmarzniętej skóry.
Ciche westchnienie zadowolenia wyrwało się z jej ust, gdy powoli przestawała czuć obejmujące zimno. Kolejne pytania wędrowały w jej kierunku, a panna Clark zaczynała czuć się źle z tym, jak wcześniej odzywała się do kolegi z pracy. Frustracja, strach oraz żałość przemawiały przez nią już od kilku godzin i musiały znaleźć gdzieś ujście, nim rozsadziłyby jej głowę. Laurenty jednak... Bądź co bądź był obecnie jedyną nadzieją na ratunek. W dodatku nadzieją, która nie odwróciła się na pięcie, pozostawiając ją na pastwę, dziś wyjątkowo okrutnego, losu.
- Można tak powiedzieć. - Odpowiedziała już mniej drżącym głosem, po dobrych dwóch minutach, bezwiednie przysuwając się odrobinę w stronę Laurentego, będącego obecnie jedynym źródłem ciepła na tej, zapomnianej przez wszelkich bogów, wyspie. - Słyszałam, że ponoć tutejsze zachody słońca zapierają dech w piersi... Pożyczyłam więc łódkę od wujka i przypłynęłam, żeby zobaczyć je na własne oczy. - Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, a smukłe rączki nieśmiało powędrowały do jego przedramienia, by zamknąć je w swoim, lodowatym uścisku. Przyjemne ciepło biło od jego skóry, a Audrey miała wrażenie, iż jeszcze chwila i straci czucie w opuszkach palców. - Odeszłam tylko kawałek, z początku nic się nie działo, ale później jakiś kretyn ukradł mi łódź. Po prostu wszedł do niej, odpalił jak swoją i odpłynął. Próbowałam go dogonić, ale był za daleko i... - Przerwała, uciekając brązowymi oczętami gdzieś w bok, zupełnie jakby wstydziła się przyznać do tego, co się stało. I faktycznie w pewnym sensie tak było, w końcu doznanie podobnego urazu biegnąc po zwykłej plaży było czymś, co z pewnością nie powinno mieć miejsca. - Mam skręconą albo złamaną kostkę. - Przyznała w końcu odrobinę niepewnie, zawstydzona nie tylko swoją bezradnością ale i faktem, iż nie była w stanie samodzielnie się poruszać. Co już zaczynało ją irytować. - Nie wiem dokładnie, wolałam nie zdejmować buta w momencie, kiedy nie mam jak usztywnić później nogi, ale coś z pewnością jest nie tak. Strasznie mnie boli i nie jestem w stanie na niej ustać... - Kości pękały tak samo niezależnie od gatunku i zapewne Audrey sprawdziłaby stan swoich gdyby nie obawa, iż później nie będzie w stanie założyć z powrotem buta, bądź w jakikolwiek sposób usztywnić uszkodzonej nogi.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
„Nie po oczach!”, było wystarczającym stwierdzeniem, żeby natychmiast skierował latarkę w drugą stronę. Owszem, nie było to uprzejme świecić po jej twarzy jak gdyby nigdy nic… ale chciał się tylko upewnić w jakim stanie się znajdowała. Zajmowanie się pijanym klientem nigdy nie należało do przyjemnych, o czym zdołał się kilka razy przekonać. Choć ci klienci przeklinali, rzucali się z pięściami na innych, a przy tym traktowali go jak jakiś dodatek i oznakę tego, że zwyczajnie mieli pieniądze. Zajmowanie się pijanym klientem, który nie miał pojęcia o tym, że miał przy sobie ochroniarza musiało być jeszcze bardziej męczące. Na całe szczęście panna Clark zdawała się być trzeźwa, wciąż dość uprzejma, ale za to wyziębiona (co najbardziej go martwiło). A on wciąż nie miał pojęcia dlaczego była w takim stanie.
Biwakujesz? – Powtórzył za nią jej słowa tak, jak gdyby w ogóle w to nie wierzył. Kto biwakuje bez przygotowania? Gdyby biwakowała, to nie miałaby przy sobie tylko zapalniczki, którą i tak nie mogła się ogrzać. – W takim razie gdzie twoje przybory? – zapytał, zirytowany tym, że szerokim łukiem omijała chęć bycia szczerym. Brzmiał trochę jak gdyby karcił ją za jej nieodpowiedzialne zachowanie. Zaraz jednak poczuł się źle, że tak się do niej odzywał i westchnął cicho, łapiąc się za przegrodę nosową, żeby tylko policzyć do pięciu. Machnął ręką, kiedy podziękowała za sweter. On i tak wystarczająco się nabiegał, żeby dostać się do tej przeklętej wyspy i żeby odnaleźć właśnie Audrey.
Wdech i wydech – mruknął w jej stronę, słysząc że wciąż była przejęta tym, co się stało.
Cierpliwie wyczekiwał odpowiedzi na swoje pytania, ścierając łzy z jej policzków. Obawiał się, że mogło stać się coś złego… i nawet przez chwilę pożałował, że nie sięgnął do sejfu kryjącego się za głupim obrazem w korytarzu. Bo co jeżeli ktoś ją napadł i zrobił jej krzywdę? Kiedy stwierdziła „można tak powiedzieć” natychmiast na nią wejrzał, ponownie próbując dostrzec jakiekolwiek oznaki ataku. Dobrze, że w ogóle ją odnalazł… bo strach było myśleć, co jeszcze mogłoby się jej zdarzyć.
Dopóki nie wytłumaczyła mu co się stało… wtedy zaczął kręcić głową, jak gdyby nie wierząc w jej pecha. Dla jednego widoku skończyła na wyspie, bez drogi powrotnej. O ile to był prawdziwy powód jej pobytu tutaj. Dlaczego jednak od razu nie skontaktowała się z wujkiem? Albo nie zadzwoniła na policję?
Dlaczego do niego nie zadzwoniłaś? – wcisnął się pomiędzy jej wyjaśnienia, kiedy nagle urwała zdanie. – Do wujka – dodał, żeby nie zaczęła mu ponownie mówić o Ashworthcie lub o kimkolwiek innym. – I na policję?
Zerknął w jej stronę zaskoczony, kiedy oplotła ręce wokół jego ramienia. Wciąż była zimna, a on mógł mieć tylko nadzieję na to, że sweter zamierzał ją choć trochę rozgrzać. Czuł się trochę sparaliżowany jej nagłym ruchem. Będąc zamkniętym w jej uścisku nie mógł oddalić się na chwilę, żeby napisać wiadomość do jej dziadka i upewnić go, że wszystko było w porządku. Westchnął cicho i poklepał ją wolną dłonią po ramieniu.
Stwierdzenie, że miała skręconą lub złamaną kostkę sprawiło, że natychmiast wejrzał na nią zaskoczony. Tego jeszcze brakowało! A ponoć pilnowanie jej miało być łatwizną! Clark mógł go za coś takiego zabić, na pewno. Może nie dosłownie… ale przeczuwał rozmowę, która nie miała być przyjemna.
Która noga? – Zapytał, bo zwyczajnie coś z tym fantem musiał zrobić. Łatwiej by było gdyby sama była w stanie dojść do łódki… ale jeżeli sama mówiła, że nie mogła ustać… najwyraźniej jej pech przeszedł na niego samego.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Brązowe oczęta w jakże teatralnym geście wywróciły się, gdy poddał w wątpliwość pierwszą wersję wydarzeń, jaką mu podała. Bo czy naprawdę tak ciężko było mieć pewność, iż na pewno nie wybrała się tu na biwak? Po pierwsze, panna Clark nie była typem, który przepadałby za biwakowym trybem życia, zwłaszcza jeśli równał się ze spaniem w namiocie. O ile przyczepy kempingowe oraz kampery była w stanie zaakceptować, tak naoglądała się stanowczo zbyt wiele horrorów, by spokojnie móc spędzić noc w podobnym miejscu. Po drugie, niestety, nie posiadała żadnego, choćby najmniejszego ekwipunku. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy walczyła z pojawiającą się w nią irytacją, zapewne wywołaną zmęczeniem, chłodem oraz długimi godzinami, jakie spędziła sama, cholernie przestraszona, na tej paskudnej wyspie. - Nie wiesz? Syreny mi zabrały... - Mruknęła w odpowiedzi, jakoby było to najoczywistszą oczywistością.
Ciepły materiał swetra otulił jej ciało powoli rozgrzewając membranę skóry co sprawiło, iż część napięcia uciekała z jej umysłu, pozwalając skupić się na czymś innym niż przeklęte zimno. Bezwiednie posłuchała mruknięcia, biorąc głęboki wdech oraz wydech, próbując w jakikolwiek sposób przywrócić przemarzniętemu organizmowi normalne funkcjonowanie. Cholera, dlaczego to było takie trudne?
-Myślisz, że nie próbowałam? Chciałam zadzwonić do taty... - Zaczęła kolejną serię wyjaśnień, gdy ten wciął się w jej wyjaśnienia z jakże oczywistym pytaniem. Z pewnością sytuacja nie potoczyłaby się dla niej aż tak tragicznie, gdyby mogła z kimkolwiek się skontaktować. - Po dwóch sygnałach padła mi bateria, a na wyspie nie było już nikogo po za mną. - Dokończyła wyjaśnienia, ponownie uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Fakt, iż ten znajdował się na wyspie w środku nocy nadal wydawał jej się podejrzany... W tym jednak momencie za bardzo zależało jej na powrocie do ciepłego domu oraz kontrolnym prześwietleniu uszkodzonej nogi.
Zaskoczone spojrzenie znajomych oczu nie zniechęciło jej przed dotykiem i chyba tylko resztki rozsądku sprawiły, że nie owinęła się ciasno ramionami wokół jego torsu w poszukiwaniu choćby odrobiny ciepła. Gdy jednak poklepał ją po ramieniu przysunęła się odrobinę, jakby choćby ten gest miał zapewnić jej krztynę ciepła więcej.
- Prawa. - Przyznała bez opryskliwości, dla potwierdzenia przesuwając delikatnie wspomnianą stopę do przodu, co wiązało się z grymasem bólu, jaki pojawił się na jej buzi. Kostka bolała, a nieprzyjemne pulsowanie zapowiadało całkiem sporą opuchliznę... Mimo to panna Clark postanowiła podjąć odważną próbę. Smukłe palce przeniosły się na męskie ramię korzystając z niego jako z podpórki, a Audrey powoli spróbowała się podnieść. Ostrożnie, powoli, nie chcąc jeszcze bardziej rozrazić urazu... Lecz gdy tylko przeniosła odrobinę ciężaru ciała na uszkodzoną nogę zachwiała się lądując ponownie na piachu z głośnym Ała! - Trzeba coś z tym zrobić, nie dam rady przejść choćby kilku metrów... - Zapowiadała łamiącym się głosem, starając się powstrzymać kolejne grymasy bólu jakie mogły pojawić się na jej twarzy. - Masz może ze sobą jakąś apteczkę? Będziemy potrzebować czegoś do usztywnienia... Masz cokolwiek, co mogłoby się przydać? - Spytała, brązowe, zaczerwienione oczęta lokując w buzi kolegi z pracy. Jeśli miała wrócić z nim do domu ( o ile w ogóle będzie chciał ją zabrać) powinni coś zrobić z jej urazem. Nie wiedziała, co dokładnie działo się z jej nogą, w tym jednak stanie nie posiadała praktycznie żadnych szans, aby ewakuować się z przeklętej wyspy.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Syreny–sreny, miał ochotę powiedzieć, ale na czas ugryzł się w język. Na Boga Wszechmogącego, co ona sobie myślała? I to w takiej sytuacji?! Czy każdy mieszkaniec Lorne Bay był tak bardzo zafascynowany tymi przeklętymi legendami o piratach i syrenach, czy tylko ona? I jak miał w pierwszej chwili nie pomyśleć, że była pijana, skoro mówiła takie brednie? Syreny! To ci dobre! A przecież wspominała, że to jakiś palant ukradł jej łódkę, a teraz wszystko zrzucała na jakieś nieistniejące magiczne stworzenia! Czy może był to rezultat strachu i wyziębienia (i złamanej kostki lub stopy, o czym miał się dowiedzieć dopiero za chwilę)? Sam już nie wiedział co myśleć, ale przemilczał jej odpowiedź, wywracając jedynie oczami.
Nie było sensu się denerwować, powtarzał sobie w myślach Laurent. Klient to klient. Miał gorszych. Skupił się na tym, co było mu najbardziej potrzebne – na odpowiedzi dotyczącej zadzwonienia do taty i na policję. Westchnął cicho, myśląc przy tym sobie, że przecież kiedy trzeba było robić zdjęcia i siedzieć na jakiś głupich aplikacjach to bateria zawsze była pełna, ale kiedy telefon był potrzebny do podobnych sytuacji – to oczywiście wszystkie te aplikacje dosłownie wyssały baterię. Domyślał się za to, że teoria o dzwoniącym dziadku mogła być całkiem realna… I natychmiast przypomniał sobie, że musiał poinformować go o stanie dziewczyny.
Rozumiem – mruknął jedynie, zachowując powagę. Choć dotychczas wyglądał na zirytowanego, jego wyraz twarzy nagle się zmienił. Był skupiony. Z tym, że komentarz dotyczący korzystania z telefonu przez młode dziewczyny takie jak ona wciąż miał niemal na końcu języka. Tylko myśl o tym, że przecież powinien zachować profesjonalizm powstrzymywała go przed głośnym komentarzem.
Wejrzał na nią odrobinę zaskoczony, kiedy przysunęła się jeszcze bardziej. Szybko jednak zignorował ten ruch, uznając że pewnie czuła się przestraszona. Kilka samotnych godzin w obcym miejscu mogło wystraszyć każdego. Niemniej, nawet rozumiejąc jej stan, nie mógł się ruszyć, a musiał coś zrobić z jej zwichnięciem lub złamaniem. Przynajmniej w międzyczasie otrzymał pierwszą ważną informację i to bez ociągania i wywracania oczyma. Zerknął na prawą nogę… ale nie mógł jej dosięgnąć, mając pannę Clark oplecioną wokół jego ramienia.
Zanim zdołał się wyswobodzić z uścisku, dziewczyna postanowiła się podnieść. Nie, nie, nie, zaczął nagle krzyczeć w myślach, nie powinna tego robić! Czym tylko się zachwiała, natychmiast złapał ją w powietrzu, w obawie, że tym upadkiem mogłaby pogorszyć stan swojej kostki albo złamać sobie coś jeszcze. Łagodnie ułożył ją na piasku i westchnął cicho.
W aucie – odpowiedział jej na pytanie dotyczące apteczki. Do przeklętej terenówki trzeba było pokonać wodę… a fale znacznie się wzmocniły. – Pokaż mi kostkę – mruknął, natychmiast sięgając do jej prawej stopy, zachowując się przy tym wyjątkowo ostrożnie, żeby nie sprawiać jej bólu. Rozwiązał sznurówki i powoli ściągnął buta. Następnie próbował ocenić które kości mogły być złamane i oczekiwał głośnego „ała” z jej strony. – Zaczekaj tu i nigdzie się nie ruszaj – mruknął ostatecznie, kończąc prowizoryczną ocenę stanu jej kończyny.
Natychmiast się podniósł i ruszył w stronę roślinności, żeby odnaleźć kilka szerokich gałęzi, które mogłyby posłużyć jako prowizoryczna szyna. A i wykorzystał ten moment, żeby wykonać telefon do dziadka Clarkówny i uspokoić go, że udało mu się odnaleźć wnuczkę (otrzymując przy tym sporo nieprzyjemnych słów). Wrócił się po kilkunastu minutach z potrzebnymi gałęziami… jedyne czego mu brakowało to bandażu. Przymknął oczy i westchnął ciężko domyślając się, że jedynym rozwiązaniem było zniszczenie własnego ubrania.
Ściągnął z siebie czarną koszulkę, pozostając jedynie w podkoszulce. Niemal natychmiast odczuł nieprzyjemny chłód nocy. Czego nie robiło się dla klientów… Odsłonił też kilka piegów na barkach i kilka blizn na ramionach oraz na części pleców nad łopatką. Kilkoma ruchami podzielił materiał na wąskie, ale długie paski, który miały służyć jako prowizoryczny bandaż.
Fale są dość duże – mruknął pannie Clark, żeby poinformować ją, że nie miał pojęcia czy będą w stanie wrócić na brzeg. – Choć mam nadzieję, że nie na tyle wielkie, żeby nie dało się przepłynąć – dodał dość chłodno, niemal informacyjnie, jak gdyby rozmawiał z klientem, który wiedział, że był ochroniarzem. – Może zaboleć, ale muszę ją usztywnić, sama rozumiesz – mruknął. Wpierw delikatnie owinął jej nogę szerszymi płatami swojej koszulki, żeby skóra nie miała bezpośredniego kontaktu ze sztywnymi gałęziami. Dopiero potem zaczął przystawiać drewno, a na końcu owinął wszystko w dodatkową warstwę bandaży, żeby kostka i stopa były usztywnione.
Pozostała tylko kwestia tego jak mieli dojść do łódki.
Wezmę cię na ręce, jeżeli nie masz nic przeciwko. Lepiej, żebyś nie obciążała tej nogi – zaproponował, ale nie zamierzał nic robić wbrew jej woli. – Och… i pilnuj swojego buta – zaznaczył, wpychając wspomnianą rzecz prosto w jej dłonie.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zapewne lepiej, iż Laurent powstrzymał się przed komentarzem dotyczącym aplikacji. Wtedy narażony byłby na kilkudziesięciominutowy wykład poświęcony temu, dlaczego to Spotify jest najlepszą z aplikacji jaka tylko istniała na tym świecie oraz jak cholernie była potrzebna w codziennym funkcjonowaniu. Panna Clark wykazywała niezwykle spore uzależnienie od tej aplikacji, puszczając z niej muzykę praktycznie ciągle. Gdy szykowała się do pracy, jechała samochodem, segregowała dokumenty czy jadła obiad... Nic więc też dziwnego, iż to właśnie Spotify sprawiło, że nie mogła zadzwonić po pomoc. I nie żałowała, gdyż nowa składanka jaką właśnie przesłuchiwała była istnym dziełem sztuki.
Uważnie obserwowała buzię towarzyszącego jej mężczyzny, w mroku otoczenia oraz niewielkim blasku latarki próbując dostrzec cokolwiek w niezbyt dobrze jeszcze poznanych rysach. Nie rozumiała, skąd brało się jego wcześniejsze zdenerwowanie (i nadal nie wiedziała, co robił na tej przeklętej wyspie) gdy jednak zamyślił się nad sytuacją odetchnęła, nabierając pewności, że ten nie pozostawi jej na śmierć i udzieli jej odpowiedniej pomocy.
Nie utrudniała Laurentowi wyrwania się z jej uścisku z nadzieją, iż ten znajdzie coś, co mogłoby stworzyć jakieś ognisko bądź opatrunek, zwyczajnie nie rozważając opcji opuszczenia bezludnej wyspy tu i teraz, nawet jeśli nie była w stanie podać konkretnego ku temu powodu. Może to legendy, a może te wszystkie wypadki, jakie miały miejsce na przestrzeni ostatnich kilku lat i o których szumnie pisała subskrybowana przez ojca gazeta. Uśmiechnęła się lekko, gdy ten złapał ją w swoje ramiona, chroniąc przed bolesnym upadkiem. - No nieźle, sprawdzałam Twój refleks! - Odpowiedziała z rozbawieniem w głosie, odruchowo chcąc zakryć fakt, iż zwyczajnie nie była w stanie ustać na własnych nogach. Tak brzmiało to lepiej, z pewnością odrobinę wygodniej dla brunetki, nie lubiącej być zdaną na łaskę bądź niełaskę innych ludzi.
- No, ja też mam w aucie... I butelkę dobrej whisky. - Rzuciła wywracając brązowymi oczętami, uznając tę informację za nieużyteczną... No chyba, że chciał płynąć na ląd po apteczkę i wrócić tutaj po nią, na to jednak nie liczyła, nie sądząc, aby ten lubił ją na tyle mocno. Z cichym westchnieniem, niezwykle ostrożnie wysunęła nogę do przodu, w obawie przed urażeniem urazu. A gdy ten nacisnął ręką na miejsce, które najmocniej bolało syknęła z bólu, po czym zdzieliła go ręką w ramię. - To boli, zaraz mnie bardziej połamiesz! - Poskarżyła się z łzami ponownie napływającymi do zaczerwienionych oczu. - Trzeba ją prześwietlić, w tym miejscu nie wyczujesz. - Dodała, mając niewielkie pojęcie o ludzkiej anatomii. Wiedziała jak działają kości, ścięgna oraz mięśnie, nawet jeśli były odrobinę inaczej rozłożone. Kolejne słowa sprawiły, iż panna Clark prychnęła pod nosem. - Bardzo, kurwa, śmieszne. - Mruknęła, chyba pierwszy raz używając przy nim jakiegokolwiek przekleństwa by w jakże dorosłym geście założyć ręce na piersi, odwracając głowę w przeciwną stronę w geście cichego protestu. Zapewne w innej sytuacji uznałaby to za całkiem zabawne, teraz jednak, gdy siedziała na piasku przemarznięta oraz połamała, zwyczajnie nie był to humor który potrafiła docenić.
Audrey Bree Clark przesypywała właśnie piasek między palcami, gdy Laurent powrócił ze swoich poszukiwań. Zaciekawienie błysnęło w brązowych oczętach, które na chwilę powędrowały w bok, gdy ten postanowił ściągnąć z siebie koszulkę, nie chcąc go zawstydzić. Dopiero kiedy jego spojrzenie powędrowało ku jej kostce, oczęta panny Clark powędrowały w kierunku torsu skrytego jedynie skrawkiem materiału, oświetlonego słabym blaskiem latarki. I musiała przyznać, iż całkiem przyjemnie się zaskoczyła, dostrzegając zarysy mięśni rysujące się pod podkoszulkiem, wcześniej będąc niemal przekonaną iż podobnych widoków z pewnością nie ujrzy się w tym przypadku. Co prawda aby potwierdzić swoją teorię potrzebowała kilku kolejnych testów wzrokowych i...
Skup się, Clark.
- Oddać ci sweter? - Zaproponowała całkiem przyjemnie, doskonale wiedząc, jak okrutne potrafi być zimno dzisiejszej nocy - sama jeszcze nie rozgrzała się w pełni. - Nie wiem, czy to dobry pomysł aby teraz płynąć... - Napomknęła, przypominając sobie te wszystkie nagłówki gazet, jakie przyszło jej kiedykolwiek przeczytać. I o ile z żeglugą nie miała wiele wspólnego, tak doskonale znała tutejsze, nieraz okrutnie zdradliwe, fale. - Masz doświadczenie z pływaniem w takich miejscach? - Dopytana, naprawdę nie będąc przekonaną do wypływania tu i teraz. Lepiej było rozpalić ognisko oraz poczekać godzinę bądź dwie, aż fale ulegną zmianie na lepsze. Albo gorsze, panna Clark nie sądziła jednak, aby mogło być w jakikolwiek sposób gorzej. Kiwnęła jedynie głową w potwierdzeniu kolejnych słów, pozwalając mu zabezpieczyć uszkodzoną nogę. Uważnie przyjrzała się temu, co robił, szybko jednak uznała, że nie potrzebuje żadnych instrukcji.
Brew dziewczęcia powędrowała ku górze, gdy ten zaproponował przeniesienie jej do łódki. W pierwszej chwili chciała zaprotestować, uprzeć się, że da radę... Wiedziała jednak, iż byłoby to okrutnym kłamstwem. I zapewne zrobiłaby sobie jeszcze więcej krzywdy. - No dobra, w górę Rosynancie! - Rzuciła po kilku chwilach, wyciągając w jego kierunku smukłe dłonie, by chwilę później znaleźć się już w jego ramionach, ze swoim trampkiem ułożonym na brzuchu. Niezręczność przetoczyła się przez jej drobne ciałko, gdy owinęła swoje ramię wokół jego szyi, w obawie iż mógłby ją upuścić. Przez chwilę unikała jego spojrzenia, gdy ziewnięcie wyrwało się z jej ust. Czuła się zmęczona tym całym dniem; zimnem oraz okrutnym bólem. Nieśmiało oparła głowę o jego ramię, skupiając wzrok na membranie jego skóry. - Co ci się tu stało? - Spytała marszcząc brewki i smukłym palcem wyrysowując znane tylko sobie wzorki w miejscu okrągłej blizny. Pytanie brzmiało lekko, gdzieś w środku czaiła się jednak podejrzliwość - Audrey znała podobne ślady, nie raz zauważane na dzikich zwierzakach.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Wywrócił oczami, kiedy oznajmiła, że swoim upadkiem sprawdzała jego refleks. Oczywiście, oczywiście, miał już powiedzieć, całkiem ironicznie rzecz jasna, ale się powstrzymał. Na wzmiankę o whisky jedna brew skoczyła mu ku górze w wyrazie dezaprobaty. A może teoria, że była pijana wcale nie była błędna? Może była? Ale wtedy wyczułby od niej alkohol. Przyglądał jej się chwilę karcąco i ostro.
Delikatnie sprawdzał każdy kawałek wokół kostki, jak gdyby próbując ocenić gdzie bolało najbardziej i która część stopy potrzebowała największego usztywnienia. Owszem, to było nic w porównaniu z rentgenem, ale przecież nie nosił z sobą przenośnego aparatu, który pewnie nie istniał!
Nie połamię cię, glupaya zhenshchina, nie jestem sadystą, na Boga – mruknął, słysząc jej podwyższony ton i oskarżenia… Zaraz jednak pożałował mówienia po rosyjsku, kiedy ujrzał kilka łez w oczach. Bez wątpienia było to złamanie, nie zwichnięcie. I to martwiło go najbardziej. Westchnął cicho i milczał chwilę próbując pomyśleć nad dalszym planem działania. Musieli pojechać jak najszybciej do szpitala, na pogotowie, gdziekolwiek, gdzie najszybciej zajęliby się jej nogą. Problemem była jedynie woda i fale.
Kiedy powiedział jej, że miała zostać na miejscu – nie żartował, ani nie próbował jej upokorzyć. Nie przeszło mu to nawet przez głowę i dopiero widząc jej reakcję zrozumiał, że jego słowa mogły zostać odebrane w zupełnie inny sposób. Gestem rozpostartych dłoni przeprosił ją, ale nie zamierzał się nad tym zagłębiać. Po prostu nie chciał, żeby ponownie próbowała wstawać i narażać stopę na większe złamanie. To było niepotrzebne. Roztargał jej jedynie włosy, żeby przestała się dąsać i zachowywać jak księżniczka, to był chyba jeden z niewielu aktów przyjazności z jego strony tej nocy. Równie dobrze mogła tutaj siedzieć do samego rana, czekając na pierwszego gościa wyspy.
Kiedy rozdzierał swoją koszulkę, latarkę trzymał w ustach i zwyczajnie nie mógł mówić wyraźnie. Na pytanie o oddanie swetra zareagował, jak gdyby dziewczyna wydarła go z jakiegoś transu.
Hm? – wybąkał, wciąż mając zajęte usta, a dopiero po chwili zrozumiał, że panna Clark martwiła się o to, żeby nie było mu zbyt chłodno. Pokręcił głową. I tak i ona, i jej dziadek podnieśli mu ciśnienie wystarczająco mocno, że w ogóle nie odczuwał zimna. Dopiero po rozerwaniu swojej koszulki wyciągnął latarkę i odstawił ją na swoje udo. – Zobaczymy – odpowiedział jej. – Zawsze możemy tu zostać do rana, razem z twoją nogą i bez tabletek przeciwbólowych – dodał, wyjaśniając dlaczego tak bardzo naciskał na próbę transportu do brzegu. Nie odpowiedział jej na pytanie o doświadczenie. Nie pływał łódkami zbyt często, chyba że wymagało tego zadanie lub klient. Ostatnim takim klientem była jednak jedna bogata biznesmenka i to w poprzednim roku.
Po założeniu opatrunku pozostało jedynie spróbować przedostać się przez wodę… ale ze zmiennym humorem panny Clark najwyraźniej nie miało to być nic prostego. Gromił ją na wspomnienie o Rosynancie. Nie był koniem, na Boga i wcale nie było mu do śmiechu… przymknął na chwilę oczy, żeby powstrzymać się przed jakąkolwiek ripostą. Na raz-dwa-trzy podniósł swoją klientkę i delikatnie podrzucił w powietrzu, żeby lepiej ułożyła się w jego ramionach (a przy tym, żeby jemu samemu było wygodniej).
Bez problemu zaczął ją nosić w stronę łódki, choć szedł powoli, żeby uważać gdzie stąpał.
Świeć mi latarką pod nogi – poprosił… i może źle, że nie trzymał przedmiotu w buzi, bo najwyraźniej Clarkówna wykorzystała to do wciągnięcia go w gadkę. Pytanie o bliznę, połączone z dotykiem z jej strony wokół miejsca gdzie kiedyś został postrzelony sprawiło, że trochę drgnął i wyprostował się. – Dawno temu przebiłem ramię prętem. Wygłupiałem się z kolegami – skłamał, nie chcąc wdawać się w rozmowę o byłej pracy w AFP, ani obecnej dla Agencji. – Jeszcze chwila i będziemy przy łódce.
Ta pojawiła się na horyzoncie po kilku minutach. Z ulgą ułożył dziewczynę w łódce i wszedł do niej zbierając oddech i siły na skupienie się na drodze. Fale zdawały się być trochę słabsze niż były kiedy tu dotarł… ale może było to chwilowe? Musiał spróbować. Popchał łódkę w stronę wody, mocząc przy tym swoje stopy i dopiero, kiedy wypchał ją na odpowiednią dalekość, wszedł do niej.
Trzymaj się – mruknął przygotowując silnik i dopiero wtedy go odpalając.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Atmosfera zdawała się być coraz bardziej napięta, panna Clark nie była jednak w stanie podać dokładnego powodu tego całego zjawiska. Zimno nadal trzymało wątłe ciało, okrutny ból rozlewał się po jej kostce a znajomy z pracy zachowywał się w sposób co najmniej dziwny. Nie rozumiała jego napięcia; zdenerwowania w ruchach oraz, co ważniejsze, nadal nie wiedziała, czemu w ogóle się tu pojawił. Łzy napłynęły do zaczerwienionych oczu, gdy kolejna porcja bólu nawiedziła wątłe ciałko.
- To nie zmienia faktu, że to boli! - Jęknęła, starając się zapanować nad łzami cisnącymi się do jej oczu oraz łamiącym tonem głosu. Choćby zwykły dotyk na jej kostce niemiłosiernie bolał, odbierając resztki chęci do przetrwania dzisiejszego dnia, marząc jedynie o tym, aby wsunąć się pod miękką, ciepłą pościel, ułożyć głowę na poduszce i zasnąć, aby obudzić się w nowym, lepszym świecie, pozbawionym paskudnego bólu, chłodu oraz tej przeklętej przez wszystkich bogów wyspy. I mimo iż złość (a raczej zmęczenie) nadal czaiły się gdzieś w jej żyłach, kąciki pełnych warg uniosły się delikatnie ku górze, gdy ten zmierzwił długie, brązowe włosy.
Brązowe oczęta nie odrywały się od jego postaci, wędrując między dłońmi, torsem a buzią zastygłą w dziwnym skupieniu. Z odrobiną obawy oczekiwała odpowiedzi - z jednej strony nie chcąc aby ten poczuł podobne jej zimno, z drugiej nie chcąc oddawać swetra, zapewniającego jej choćby niewielki skrawek ciepła, którego tak rozpaczliwie w tym momencie potrzebowała. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy ten pokręcił głową odmawiając jej oferty.
- Zobaczymy? Nie chcę się wymądrzać, ale okoliczne wody bywają zdradliwe... - Nadmieniła nieśmiało, nie chcąc się kłócić, nadal jednak nie posiadając pewności, co do słuszności podjętej decyzji, powstrzymała się jednak przed kolejnymi komentarzami, jakie cisnęły się jej na usta. Byleby w końcu wydostać się z tej przeklętej wyspy, jak najdalej od negatywnej energii, jaka nocą rozlewała się po tych plażach. - To kiepska groźba, Buchinsky - Dodała jeszcze na kolejne słowa, woląc wolniejszy powrót w mniej napiętej atmosferze, niż natychmiastowe opuszczanie wyspy w spięciu oraz docinkach latających to w jedną, to w drugą stronę.
A gdy ten postanowił zgromić ją na wspomnienie bajkowego konia, panna Clark, w jakże dorosłym geście, wywróciła brązowymi oczętami, nie rozumiejąc skąd jego niezwykle sztywne podejście. W końcu nie było przecież już tak źle, czyż nie? Noga była usztywniona, sweter blokował zimne powietrze a oni zmierzali w kierunku łódki, aby opuścić tę przeklętą wyspę. A może chodziło o to, że popsuła mu plany na dzisiejszy wieczór, jakiekolwiek by nie były (nadal obstawiała jakieś dziwne interesy) mimo iż nie miał obowiązku jej pomóc? Nie wiedziała. Latarka powędrowała w wolną dłoń, a Audrey skierowała jej promień wpierw na bliznę, a później na piasek znajdujący się pod ich nogami. Prychnięcie podszyte rozbawieniem wyrwało się z jej ust, gdy kiepskie kłamstwo doleciało do jej uszu. - Nie przebiłeś ramienia prętem. - Zaprzeczyła stanowczo. - Blizny po pręcie wyglądają inaczej, to wygląda jak rana postrzałowa. Oba przypadki widuję codziennie w pracy. - Dodała, świdrujące spojrzenie lokując w jego twarzy. A więc kłamał. Pytaniem było jak często mu się to zdarzało oraz jak wiele podobnych kłamstw zaserwował jej podczas poprzednich rozmów. Była ciekawa, jak zareaguje na nieudane kłamstwo oraz jak postanowi się wytłumaczyć.
- Mógłbyś, z łaski swojej, przestać? - Wypadło z jej ust z wyraźnym zniechęceniem, gdy tylko oboje znaleźli się na pokładzie niewielkiej łódki. Zmęczenie, chłód oraz ból sprawiały, że Audrey zwyczajnie zaczynała mieć dość tego całego wieczoru. - Doceniam, że mi pomogłeś ale kurcze, pojawiasz się znikąd na w miejscu, w którym nikt nie powinien być nocą i od samego początku fukasz na mnie, rzucasz rozkazami, wciskasz kity i patrzysz tak, jakbym zamordowała twoją matkę... - Głos panny Clark zaczął się łamać to też przerwała na chwilę, chcąc zebrać się w sobie. - Skoro to taki dla ciebie problem wcale nie musiałeś tego robić! Mogłeś po prostu odwrócić się na pięcie i sobie iść, zamiast jeszcze mnie obrzucać poczuciem winy! Myślisz, że specjalnie złamałam nogę w takim miejscu? Że specjalnie zamarzałam przez kilka godzin? Jest mi jeszcze ciężej niż tobie i... - Głos panny Clark się złamał, twarz schowała się w dłonie a łzy ponownie napłynęły do oczu. Była przesiąknięta bólem, chłodem, zmęczeniem oraz strachem, jaki napełnił jej duszę. Miała dość dzisiejszego dnia, dziwnego stresu jaki zakorzenił się w jej towarzyszu i faktu, iż była od niego uzależniona. Może dla Laurenta Audrey Bree Clark była jedynie klientką, ona jednak żyła w przekonaniu, iż ma do czynienia z nowym kolegą z pracy.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Zerknął na nią, kiedy ponownie zaczęła jęczeć i krzyczeć, że wszystko ją bolało. Oczywiście, że bolało, ale chciał jej przecież pomóc, na Boga! Kiedy tylko skończył oględziny kostki, teatralnie uniósł ręce w górę, jak gdyby w geście poddania i aby dać jej do wiadomości to, że skończył sprawdzać stan jej nogi.
Atmosfera między nimi była wyjątkowo gęsta i nieprzyjemna. Być może był za to winny, a i nie wiedział jak się tłumaczyć ze swojej obecności na wyspie. Chciał jednak wrócić jak najszybciej do Lorne Bay i odwieźć ją do lekarza, który byłby w stanie sprawdzić stan jej nogi. Nabrał powietrza, kiedy zaczęła się wymądrzać co do fal i tego jak zdradzieckie były tutejsze wody. Owszem, na pewno wiedziała o nich więcej niż on… ale świadomość, że jeszcze przed chwilą mówiła o syrenach nakazywała mu wątpić w to, co mówiła.
Audrey, ja ci nie grożę – odpowiedział spokojnie, nie wiedząc skąd zebrał moc na to, żeby nie wycedzić słów przez zęby. Na chwilę przestał ją bandażować jej kończynę i lustrował ją swoimi lodowato niebieskimi oczami. – Masz złamaną nogę, która boli cię jak cholera i którą musi zobaczyć lekarz. Ja robię czystą prowizorkę, żeby jak najmniej cię bolało w trakcie drogi do szpitala. A kiedy chcę najszybciej dostać się na brzeg, żeby móc choćby dać ci tabletki przeciwbólowe i choć trochę zmniejszyć twój ból, ty zachowujesz się jakbyś miała pięć lat i jak gdybym to ja ci tę stopę złamał – wyjaśnił śmiertelnie poważnie, natychmiast wracając do swoich czynności usztywniania i opatrywania nogi. W jego głosie nie było czuć jadu.
Nie mógł być mniej napięty. Nawet jeżeli zachowywał maskę opanowania. Kto nie byłby napięty, gdyby po kilkunastu godzinach podwójnej pracy otrzymałby telefon z wiadomością „gdzie jest moja wnuczka?” Z tym, że tego nie mógł jej wyjawić. Zwyczajnie nie mógł, nawet kiedy już kilkanaście razy chciał jej wszystko wyjaśnić, że został wyznaczony do jej ochrony.
Cieszył się więc, kiedy w końcu był w stanie wziąć ją na ręce i zaczął nosić w stronę łódki. Jeszcze trochę i jego problemy na tę noc się skończą. Dopłynie do brzegu, potem dojedzie do szpitala, lekarz zajmie się jej nogą, a on poinformuje jej rodziców o wszystkim. Pozostanie jedynie zmierzenie się ze starym Clarkiem, który w ciągu krótkiej rozmowy (tej wykonanej, kiedy zbierał kilka grubszych gałęzi) nie był zadowolony z tego, co się stało. Rozmyślając o tym nie zauważył nawet, że dziewczyna wykorzystała chwilę na to, żeby oświetlić jego ramię latarką i dojść do swoich wniosków. Trafnych wniosków, o czym uświadomiły go dopiero jej słowa. Przeklęty zawód weterynarza… gdyby nim nie była, pewnie nigdy nie odkryłaby jego kłamstwa. Zerknął na nią, jak gdyby w pierwszej chwili nie rozumiał co do niego mówiła, choć oczywiście rozumiał perfekcyjnie. Zatrzymał się na kilka sekund i wpatrywał się w nią w ciszy… a potem w ciszy ponownie ruszył do łódki.
Jednak kiedy w końcu udało im się odbić od brzegu, znowu został napadnięty z jej strony. Uważnie się jej przyglądał i wsłuchiwał w jej żale (i musiał przyznać, że były one całkiem trafne). Miał ochotę ją uciszyć, nie wiedział tylko jak. Domyślał się, że cokolwiek by nie powiedział, miałaby na to kilka odpowiedzi, a potem i tak, i tak zasypałaby go pytaniami. Być może powinien ją zignorować do samego szpitala? A potem zadzwonić do agencji, żeby wyznaczyli nową osobę do pilnowania panny Clark? Przymknął na chwilę oczy, próbując skupić się na tym jak powinien się zachować i co powinien zrobić. Nabrał powietrza, kiedy po otwarciu oczu dostrzegł, że dziewczyna skryła swoja twarz w dłoniach.
Podparł swoją głowę na dłoni, którą jednocześnie częściowo zakrył usta. Myśl, Buchinsky, jak nie wyjść na zupełnego wariata i chłodnego drania, żądał od samego siebie w myślach. Jak powinien ją uciszyć, a przy tym uspokoić? Miał tylko szalone pomysły w głowie. Mógł zwyczajnie pokazać jej swoją wizytówkę z Agencji i wyjaśnić swoją rolę albo byłą legitymację z pracy i tłumaczyć skąd miał bliznę… sam już nie wiedział co zrobić.
Choć fale były wielkie udało im się w ciągu kilkudziesięciu minut ciszy przebyć niemal całą odległość od wyspy do lądu. I całkiem radował go ten fakt, szczególnie że dostrzegł nawet swoją terenówkę w oddali.
Tylko myśli nie dawały mu spokoju. Nie mógł milczeć cały czas. Musiał coś zrobić, coś powiedzieć, cokolwiek. Dopóki wciąż kryła swoją twarz w dłoniach, przeżegnał się na prawą stronę, bo jedyne co padało mu na umysł to naprawdę głupia opcja. To nie był dobry pomysł, ale nie miał lepszych. Wyjawienie faktu, że był jej ochroną nie wchodziło w grę. Przynajmniej tak długo, jak długo jej dziadek nie dawał mu na to zielonego światła.
W co się wpakowałeś, Buchinsky?, pytał samego siebie, niedowierzając własnym myślom i sytuacji w jakiej się znalazł. Kiedy tylko stary Clark zrezygnuje z jego usług (a niewiadomym było kiedy mógł to zrobić), będzie musiał zaznaczyć Agencji, że nie życzy sobie ochraniania w trybie zupełnego incognito.
Audrey – zwrócił się do niej po imieniu, żeby na chwilę odchyliła swoje dłonie. – Spójrz na mnie – poprosił, cierpliwie czekając na jej reakcję.
I kiedy tylko odsłoniła twarz zbliżył się do niej i delikatnie musnął jej usta swoimi, mając nadzieję, że to będzie wystarczające, żeby chociaż na chwilę się uspokoiła i przestała na niego psioczyć… No, chyba że miała w zamiarach wypalić mu porządnego liścia (co z jego pechem mogło być całkiem możliwe). Oczywistym było, że palił się ze wstydu. Po pierwsze robił to tylko po to, żeby nie myślała o wcześniej postawionych mu pytaniach, po drugie po to, żeby zwyczajnie przestała płakać i skupiła się na czymkolwiek innym.
Twoja rodzina zwyczajnie się martwiła – zaczął, co częściowo było prawdą. – Wyjaśnię ci wszystko w aucie lub w szpitalu – mruknął, przypominając sobie, że to tam trzymał swoje dokumenty. Och, nie zamierzał jej mówić wszystkiego… ale mógł jej wytłumaczyć przynajmniej o co chodziło z jego blizną i jak zjawił się na wyspie (choć przy tym musiał dobrze pomyśleć nad tym jak wykręcić całą tę historię tak, żeby nawet jej nieświadomi niczego rodzice przyznali rację). A przy okazji mógł wkopać samego starego Clarka i to jego zmusić do tłumaczenia się ze wszystkiego.
Byli blisko brzegu. Buchinsky wyskoczył z łódki i ponownie zmoczył swoje nogi. Ciągnął łódkę w stronę piasku i jednego z pali, do którego mógłby ją przymocować… ale wpierw potrzebował wyciągnąć pannę Clark i odstawić ją na piasek. Miał ją już w ramionach i robił pierwsze kroki w stronę lądu, kiedy nagle doszła jedna z fali i podmyła mu grunt pod nogami. Wywrócił się, rzecz jasna z Audrey, która przygwoździła go swoim ciałem do dna i zaczęła podduszać, przynajmniej tak długo jak długo fale zbliżały się ku lądowi. I jedynym momentem na wykrztuszenie wody był moment kiedy woda na chwilę się wróciła.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
ODPOWIEDZ