Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
I po jej ciele rozlewała się wściekłość, która podsycona niezwykle oślim uporem pozwalała jej (chwilowo) ignorować ból rozlewający się po całej jej nodze. W pierwszej chwili zwyczajnie chciała złapać za lewarek i z całej siły cisnąć im prosto w ten zarozumiały łeb Buchinsky’ego, aby wybić mu kolejne pomysły związane z przerzucaniem jej sobie przez ramię oraz zaciąganiem jej gdzie tylko chciał bez choćby jednego uprzedzenia bądź spytania jej o zgodę. Żyli w dwudziestym pierwszym wieku, otoczeni technologią oraz ciągłymi bitwami o kolejne prawa, Laurenty jednak zachowywał się, jakby wyrwał się z epoki kamienia łupanego, gdzie najwidoczniej czymś kulturalnym było przerzucanie kobiet przez ramiona i zaciąganie ich gdzie tylko się chciało.
Oczy panny Clark piekły nieprzyjemnie, gdy emocje szukały upustu, nie pozwoliła jednak sobie w jakikolwiek sposób się rozkleić teraz, gdy oto jawnie sprzeciwiała się jego rządom w jednoosobowym buncie. Nie odpowiedziała na pierwsze pytanie, naprawdę, nie chcąc zastanawiać się teraz nad tym co dziadek mógł sobie myśleć i o czym przyszło im gawędzić. - Paplałam? - Powtórzyła, nie do końca potrafiąc uwierzyć w to, co padło z jego ust, gdzieś w środku czując się zwyczajnie urażoną użytym przez niego określeniem. Nikt nigdy wcześniej nie nazwał rozmów z nią zwykłym paplaniem. Urażona jego słowami i ogólnym, dzisiejszym zachowaniem zwyczajnie odwróciła się, aby pokicać w swoją stronę, zupełnie nie mając ochoty na jego dalsze towarzystwo... Albo zwyczajnie dalsze życie pośród dzisiejszej nocy, przepełnionej paskudnymi wypadkami i jeszcze paskudniejszymi rollercasterem emocji na jakim przyszło im dziś jeździć.
Coś okropnego.
Powoli, skrupulatnie kicała do przodu, chwiejąc się przy każdym kolejnym kroku, byleby jak najdalej od Laurentego, jego samochodu i tych wszystkich nieszczęść jakie ją dzisiaj spotkały. Zupełnie jakby Buchinsky był personifikacją pecha, który złamał jej nogę, prawie utopił w morskiej wodzie i notorycznie próbował sprawić, aby ciśnienie rozwaliło jej żyły, gdyż okrutnie je jej podnosił. I gdy już myślała, że udało jej się od tego wszystkiego uciec, a myśli dotyczące dalszego planu przetrwania zaczęły wkradać się do jej głowy coś, a raczej ktoś złapał ją za rękę, by jakimś magicznym ruchem sprawić, iż ponownie znalazła się na jego rękach.
- Ej...! - Zaczęła, już chcąc począć protestować gdy proste milcz wrzuciło ją w objęcia zaskoczenia, wymieszanego z czystą irytacją. Jak on w ogóle śmiał?! Czy on naprawdę sądził, że może wszystko? Brązowe oczęta rzuciły mu groźne spojrzenie, gdy pospiesznie szukała jakiegoś sposobu, by chociaż odrobinę się odegrać; by zedrzeć z jego twarzy tę paskudną pewność siebie oraz wybić z poczucia, że może robić wszystko, co tylko zechce. Ze złamaną nogą nie potrafiła jednak zrobić wiele, a spontaniczny impuls przyszedł w najmniej spodziewanym momencie. I tak, bez większego zastanowienia, owinęła ciasno ramiona wokół jego szyi i wplotła palce w krótkie włosy aby wpić się swoimi ustami w jego usta, składając na nich długi, odrobinę gniewny pocałunek. Pamiętała jego wcześniejsze zawstydzenie oraz nieśmiałość, w swoim nie logicznym toku myślenia uznając właśnie to działanie za najlepszy sposób zrobienia mu na złość i okazania, że nie mógł tak nią pomiatać i robić z nią wszystko, co mu się tylko podobało. Przez długą chwilę nie pozwoliła mu uciec, mocno przyciskając go do siebie by finalnie delikatnie przygryźć jego dolną wargę, co miało podkreślić jej niezadowolenie z faktu, iż przekładał ją z miejsca na miejsce niczym worek ziemniaków czy jakiegoś innego zielska. Tak, to z pewnością miało sens.
Gdy tylko posadził ją w samochodzie założyła ręce na piersi, uparcie unikając wzroku swojego szofera, wybawcy oraz największej zmory dzisiejszego wieczoru... A konkurencja o ostatni tytuł była wielka, gdyż startowała do niej złamana kostka.
I ona milczała, uparcie ignorując pierwsze słowa jakie skierował w jej stronę, brązowe oczęta lokując w bocznej szybie, jakby ciemność za nią była o wiele ciekawsza od Laurentego... I jak była pewna, iż jej złość jej zasłużona, a on nie zasłużył na choćby jedno słowo z jej strony, tak z każdym przejechanym metrem powoli narastało w niej poczucie paskudnej winy. Owszem, nie był najprzyjemniejszy, jego słowa wydawały jej się dziwnie podejrzane, a znajomość z dziadkiem sprawiała, iż wolała się odsunąć... Bądź co bądź uratował ją jednak z opresji, nie zostawiając na poboczu mimo tych wszystkich, nieprzyjemnych słów jakie uleciały z ich ust.
- Podziękuję ci jak uda nam się dożyć do rana. - Odpowiedziała, lecz już bez złości czy irytacji, szczerze mając nadzieję, że do świtu nie wydarzy już żaden, choćby najmniejszy wypadek. Brązowe spojrzenie niepewnie powędrowało w kierunku towarzysza, przez chwilę jedynie przyglądając się jego profilowi. - Ja... Przepraszam, Laurent. Nie powinnam tak naskakiwać, po prostu... - Przerwała na chwilę, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, ponownie zapatrując się w to, co znajdowało się za szybą. - Dzisiejszy dzień to jakiś koncert tragedii i naprawdę mam już dosyć. Jestem głodna, zmarznięta, zmęczona, boli mnie noga i to wszystko mnie przytłacza... A ta reakcja... - Wyrzucała z siebie słowa nadal odczuwając poczucie winy i chcąc jakoś usprawiedliwić swoje zachowanie. - Kiedy mieszkałam w Sydney bardzo wiele osób udawało moich przyjaciół tylko dlatego, że dziadek miał kasę i jacht i... Pewnego razu byłam bardzo, bardzo zakochana... Straciłam głowę do tego stopnia, iż byłam pewna, że to już tak na zawsze i do końca... - Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi. Odkąd powróciła do Lorne Bay odcięła się od wydarzeń z Sydney, mimo iż kochała to miasto całym sercem. - Ale okazało się, że gość chciał tylko przekonać do siebie dziadka, żeby dostać awans na wyższe stanowisko w jego firmie... Od tamtego czasu mam pewien uraz, nie mówię o nim dużo i unikam wspólnych znajomości... - Wyjaśniła ze smutkiem w głosie, nadal nie mając na tyle odwagi, aby wrócić do niego spojrzeniem. Interesowne znajomości zawsze prowadziły do bólu, którego panna Clark wolała unikać. - A opatrunek zdjęłam, bo mokre drewno poraniło mi skórę... - Dodała jeszcze, uważając iż i ten fakt jest wart wyjaśnienia.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Gdyby nie chodziło o zdrowie (i bezpieczeństwo) panny Clark, zapewne nie zachowywałby się „jak z epoki kamienia łupanego”. Jej charakter zresztą nie pozwalał na to, żeby zachowywał się w inny, milszy sposób. Dziewczyna zachowywała się jak małe dziecko, doszukiwała się dziury w całym (choć to był w stanie nawet zrozumieć). Co gorsza, była uparta i ta upartość przysłaniała jej zdrowy rozsądek. Nie zwracał już uwagi na to jakich słów używał. Wszystko było dla niego jasne jak słońce – sytuacja wymagała odpowiednich środków, a do Audrey docierały jedynie krótkie, ostre komunikaty. Zignorował jej powtórzenie i oburzenie spowodowane użyciem słowa „paplanie”. Gdyby to wszystko nie skończyło się jej złamaną nogą, jego podtopieniem, pękniętą gumą i kłótnią, wybrałby lepsze określenie. Nie miał czasu rozwodzić się nad językiem, nie kiedy zakładał nowe koło, a wszystko dookoła było przeciwko niemu.
Irytacja, nawet ta ogromna, nie pozwalała mu jednak na to, żeby panna Clark skakała w stronę miasta. Prędzej czy później nie wytrzymałaby z bólu i nie daj Boże jeszcze bardziej by się połamała. Dał jej odejść na ograniczona odległość, jak gdyby pozwalając jej na odrobinę buntu, a potem zwyczajnie ją pochwycił. Nie było już miejsca na jakiekolwiek żarty. Przymknął oczy słysząc jej głośny protest. Nie spoglądał jej w stronę, uznając że zwyczajnie nie powinien, bo to sprowokowałoby jej kolejne ataki. Zdecydowanym i szybkim krokiem wracał do auta, żeby ponownie posadzić Audrey na miejscu pasażera i żeby ruszyć w końcu w drogę do szpitala. Miał już dosyć jej zachowania, ale skrzętnie ukrywał swoją złość… a przynajmniej się starał.
Był już na kilka kroków od auta, kiedy niespodziewany dotyk pomiędzy włosami sprawił, że najpierw się najeżył, a potem zerknął w stronę szatynki nie rozumiejąc czego od niego chciała. Kolejnego ruchu w ogóle nie oczekiwał, ni zamyślał. W pierwszym momencie wytrzeszczył oczy, następnie przystanął, nie wiedząc jak się zachować. Czyżby wpędził samego siebie w zawirowania z których łatwo nie miał się wykręcić? Co chciała tym wszystkim pokazać? I choć wszystko mówiło mu, że nie powinien jej na to pozwolić, bo przecież była jego klientką (a właściwie wnuczką klienta), to nie potrafił być żywą kłodą. Robiła mu na złość, był tego pewien. Nie było w tym nic z uczucia, ponawiał sobie, zmuszając się do powagi. Sam był sobie winien, powtarzał sobie niepewnie zwracając pocałunek. Syknął natychmiast, kiedy ugryzła jego wargę. Spiorunował ją spojrzeniem… żeby w chwilę później skutecznie bronić się przed kontaktem wzrokowym.
Zwyczajnie się zawstydził. Powiedział, co miał do powiedzenia. Mogła to albo przyjąć do wiadomości, albo udawać że jej teorie były tymi jedynymi słusznymi. Próbował uspokoić swoje bicie serca i nerwy. Nie woził już jak szalony.
Oczekiwał, że zamierzała go ignorować całą drogę… ale jej nagłe przeprosiny zbiły go z tropu. Westchnął cicho, cały czas jednak skupiając się na drodze.
Nie musisz przepraszać, zdarza się – mruknął, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Jak tylko dojedziemy do szpitala i lekarz zobaczy twoją nogę… i pewnie ją zagipsuje, zapraszam na śniadanie. – A musiał przyznać, że i on zgłodniał. Odważył się zerknąć w jej stronę dopiero wtedy, kiedy wyjawiła dlaczego stwierdziła, że zależało mu na pieniądzach starego Clarka. – Rozumiem – stwierdził jedynie. I naprawdę starał się ją zrozumieć, przypominając sobie własne doświadczenia z dziewczynami. Choć nie były podobne, to mimo wszystko kręciły się wokół statusu, pieniędzy i czasu, którego zazwyczaj nie miał. – Vincent nie był moim szefem, był klientem – skomentował, uznając że ta informacja miała być ważna. Owszem, kłamał co do czasu, bo Vincent wciąż był jego klientem… ale faktem było to, że choć musiał go słuchać, to odpowiadał przede wszystkim przed Agencją. No i oczywiście nie jego ochraniał, tylko siedzącą obok pannę Clark. – Za kilkanaście minut będziemy na miejscu – stwierdził, kiedy przypomniała mu o wyrzuconym opatrunku.
A kiedy w końcu dojechali na miejsce, rzecz jasna ponownie niósł ją na rękach, aż nie otrzymał wózka i nie oddał ją pod opiekę pielęgniarki, a następnie i lekarza. Czekał na nią na korytarzu, wykorzystując tę chwilę, żeby pożyczyć telefon od jednego z pacjentów i zadzwonić do właśnie starego Clarka. Poinformował go o wszystkim, przyjmując na siebie całą masę wyzwisk. Miał dosyć tej nocy… zwyczajnie dosyć, dlatego chłodno oznajmił, że następnym razem nie będzie wymyślać historyjek. A po wszystkim zwyczajnie usiadł na krześle i przymknął na chwilę oczy… potrzebował odpoczynku. Wystarczyło kilka minut, żeby zwyczajnie zasnął.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark nie spodziewała się odwzajemnienia gestu, mającego być jej formą niewielkiego buntu przeciwko jego jakże okrutnej tyranii, polegającej na noszeniu jej na rękach oraz wsadzaniu do aut bez żadnego, choćby najmniejszego słowa zapytania bądź uprzedzenia. Zapewne gdyby nie emocje, szybko doszłaby do wniosku, iż istnieją na tym świecie o wiele poważniejsze rzeczy, przeciwko którym powinno się buntować... W tym jednak momencie, niewielkie przewinienia Buchinsky’ego jawiły jej się niczym najgorsze zbrodnie wojenne. Ups.
Kąciki jej ust uniosły się delikatnie gdy tylko spiorunował ją spojrzeniem... Które nie dotknęło jej w jakiś większy sposób, no może poza odrobiną głupiej satysfakcji, jaka przepłynęła gdzieś w jej żyłach. Na wszelkie inne rozmyślania jeszcze przyjdzie czas, zapewne innego dnia gdy przesadzi z ilością alkoholu.
Milczenie zaległo w samochodzie, a Audrey Bree Clark przez chwilę miała wrażenie, iż oboje czekają, aż emocje opadną i będą w stanie porozumieć się bez ponownego skakania sobie do gardła bądź innych części ciała.
- Zdarza się, ale trochę chyba przesadziłam. - Odparła, przez chwilę mając wrażenie, iż ten próbuje ją sprowokować, nie przyjmując wprost przeprosin, jakie kierowała w jego stronę. - Nie odmówię. - Dodała z delikatnym uśmiechem, a na samo wspomnienie śniadania poczuła, jak ślina napływa jej do ust. Tak, z pewnością powinni coś zjeść po tych wszystkich przygodach, jakie przyszło im przejść dzisiejszego dnia.
- Skoro tak twierdzisz... - Rzuciła pozornie obojętnie, tym samym kończąc na dziś temat jej dziadka. Znała go dobrze i doskonale wiedziała, że na nic nie dałby postawić się w roli tylko klienta , zawsze zakręcając tak, aby być szefem oraz mieć ostateczne zdanie. A kilkanaście minut później, faktycznie znaleźli się na parkingu szpitala.


| zt. idziemy dalej
Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
ODPOWIEDZ