21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Pierwsze dwa tygodnie wolności planowałem zupełnie inaczej. Na pewno nie z obitą mordą, rozciętą wargą i brakiem funduszy na większość podstawowych środków do życia. Wyobrażałem to sobie raczej jak wypad do raju, gdzie powita mnie rodzina, przyjaciele, gdzie w końcu wypocznę na wygodnym łóżku, zamiast na tym okropnym badziewiu, które było w zakładzie. Chciałem od razu wszystkiego; dobrego jedzenia, spokoju, odrobiny prywatności i ciepłego prysznica. Chciałem zapalić na legalu fajkę, wypić piwo i może przespacerować się plażą tak długo, aż nogi nie odmówią mi posłuszeństwa.
Okazało się, że gówno wiedziałem o planowaniu.
Padało jak skurwysyn gdy wychodziłem, w kieszeni mając tyle, by wystarczyło na wynajęcie mieszkania i zjedzenie obiadu. Zamiast radości czułem dziwny uścisk w żołądku, lodowaty i bolesny, gdy nie zobaczyłem nikogo - babci, matki, nawet ulicznego kota, który może zamachałby ogonem. W ręku trzymałem rozpiskę miejsc, w które powinienem się udać by zacząć nowy start, co było o tyle beznadziejne, że i tak pierwszą noc spędziłem na dworcu. Dopiero nazajutrz załatwiłem wszystko, by powoli zacząć funkcjonować jako poprawny obywatel tego zasranego miasta.
Zmiana nazwiska nie przyniosła mi ulgi. Minięcie starego domu i zignorowanie matki, chociaż wyraz jej twarzy był bezcenny - też. Upodlenie się do nieprzytomności i dwa dni wymiotów sprawiło tylko, że popadłem w jakiś cholernie nostalgiczny i nieprzyjemny humor, podczas którego leżałem na wyleżanym, brudnym łóżku wpatrując się w jeden punkt. Dopadło mnie nagle dorosłe życie, jakby ktoś siłą wrzucił mnie na głęboką wodę wiedząc, że nie potrafię pływać. Zachłystywałem się nim, czułem je w płucach, wyrzygiwałem je razem z bólem i częściową porażką. Znalezienie pracy chwilowo podniosło mnie na duchu, zaliczka na poczet wypłaty trochę bardziej, ale i tak wydawałem wszystko na fajki, alkohol albo wieczory spędzane w klubach, bo tylko głośna muzyka mogła uciszyć ten nieznośny głosik w mojej głowie, który podpowiadał, by udać się do babci bo może tam spotkam brata.
To zabawne, skoro on najwyraźniej nie chciał widzieć mnie, a babcia, jedyna osoba, która chociaż trochę dbała o mnie w zakładzie zamkniętym, od roku nie pojawiła się ani razu.
Chyba byłem wściekły jak złapane w sidła dzikie zwierze. Byłem niezrozumiany, gdy proste small talki kończyły się bójkami i szarpaninami. Byłem kimś innym niż niespełna trzy lata temu i nienawidziłem siebie teraz, opierając się o brudną ścianę jednego z budynku, po prostu obserwując wejście do klubu, gdzie zamierzałem spędzić kolejne godziny, by jutro obudzić się z kacem większym niż cała, jebana Ameryka. Kiedyś miałem więcej celu. Teraz moim celem była czysta, zwykła egzystencja od rana do wieczora, a później od wieczora do rana.
Zaciągnąłem się papierosem, wypuszczając dym spomiędzy obolałych warg, wyrzucając niedopałek pod nogi. Oderwałem się od chłodnego muru, poprawiając lekko znoszoną bluzę i niedbale mierzwiąc włosy, które pozostawiały wiele do życzenia; były trochę przydługie, potargane i przyklejały mi się nieprzyjemnie do czoła od duchoty unoszącej się w powietrzu. Ruszam, ale wraz z moim ruchem coś dzieje się nieopodal wejścia i najpierw sprawnie udaje mi się to zignorować. Jakaś szarpanina, ciche wyzwiska, groźby. Chcę to obejść, znaleźć się jak najdalej od kłopotów, ale jedno słowo, jedno imię sprawia, że zatrzymuję się tak gwałtownie, jakby coś z ziemi złapało mnie za kostki.
Milo.
Odwracam się w kierunku zamieszania, niska sylwetka o kręconych włosach przylega do drugiej, potężniejszej, zdecydowanie starszej. Milo. To mógł być przypadek, miliony osób nosiło to imię, ale gdy światło nadjeżdżającego samochodu rozświetliło jego twarz, coś wewnątrz mnie zbudziło się do życia, coś agresywnego, złego, ściskającego za serce. Nie wiem, ile sekund minęło, zanim znalazłem się obok. Wystarczyło, żeby koleś odepchnął mojego brata z takim impetem, że ten opadł boleśnie na ziemię, a kolejne uderzenie wcale nie miało w zamiarze tylko wystraszenia.
Stanąłem pomiędzy, pięść mocno uderzyła mnie w bark, na co pochyliłem się i zakląłem. Facet cofnął się, zdezorientowany.
- Co jest, kurwa? Wypierdalaj stąd! - wrzasnął, bijąc na oślep. Chwyciłem jego dłoń i kopnąłem go w brzuch, zwiększając dystans pomiędzy naszą trójką.
- Znajdź sobie kogoś swoich rozmiarów - syknąłem.
- Dzieciak wisi mi hajs, to nie Twój interes! - mierzył mnie wzrokiem, co podjudziło kolejną lawinę wściekłości. Rzuciłem się na niego. Dostał raz, za to, że ośmielił się podnieść dłoń i drugi za to, że mnie uderzył. Warknąłem, kiedy ostrze drasnęło moje ramię, płytko, ale dostatecznie mocno, żeby koszulka nasiąkła mi krwią. Brakowało mi tej jebanej adrenaliny, tego ułamka strachu. I może gdyby potrwało to dłużej, całkowicie straciłbym nad sobą kontrolę.
Ochrona z klubu skutecznie przerwała naszą bójkę, grożąc wezwaniem policji. Mężczyzna zachwiał się i parsknął nieprzyjemnym śmiechem, wskazując na Milo palcem.
- Jeszcze się policzymy. Z Tobą też - zagroził, ale jak tylko zrobił kilka kroków w tył, już całkowicie straciłem nim zainteresowanie. Płuca mnie zabolały od ciężkiego oddechu, odruchowo otarłem krew z wargi i przewróciłem oczami. Zakłady zamknięte miały jedną, zajebistą cechę; hartują ducha walki. I jednocześnie sprawiają, że stajemy się przesadnie dumni i odważni.
Trudno mi było się obrócić. Trudno było stanąć twarzą w twarz z osobą, którą niegdyś kochałem, a która z taką łatwością mnie porzuciła. Dlatego stałem tak długo, dłużej niż ulotnienie się mężczyzny, wciskając dłonie do kieszeni spodni i na zmianę spinając i rozluźniając mięśnie.
A jeśli to nie on? Jeśli się pomyliłem?
- W porządku? - rzuciłem jedynie, w końcu spoglądając na niego przez ramię. Może był starszy, może podejmował głupie, życiowe decyzje. Ale to nadal był on.
Zaschło mi w gardle jakbym nie pił od tygodni. Znowu przewróciło mi się w żołądku, ramię zaogniło się falą bólu.
Kurwa, nie byłem na to gotowy bardziej, niż na jebaną dorosłość.
Ale pewne rzeczy pozostają niezmienne.

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Jedna tabletka po przebudzeniu, jeszcze zanim doganiały mnie myśli. Kiedy było gorzej — druga, tuż po śniadaniu, o ile w ogóle je jadłem. Czasami było mi tak niedobrze, że nie byłem w stanie przełknąć zwykłej kranówy, co dopiero zmielić w miękką papkę jedzenie. Odstręczało mnie wtedy wszystko, razem z dziennym światłem. Ale to było lepsze od wspomnień. Wszystko było lepsze od nich, od namolnych myśli i rosnącego obrzydzenia do samego siebie; od błądzenia wzrokiem po tych kilku wyraźnych bliznach przypominających poszczególne historie. Nie chciałem do nich wracać, zawsze zjadały mnie przecież od środka. Zaprowadzały na skraj, pożerały w całości, sprawiały, że chciałem umrzeć, zniknąć. Chciałem przestać walczyć o kolejny oddech.
Już bardzo dawno temu przestałem rozumieć, po co właściwie tutaj jestem? Składałem się tylko z ciała, które stało się zepsutą zabawką. Utknąłem z tym piętnem, wykorzystując je wbrew sobie. Świat zawsze stawiał mnie w roli ofiary, a ja nie potrafiłem temu zaprzeczyć.
Lorne Bay nie przywitało mnie zbyt ciepło. Zbyt szybko i mocno rozbiłem się o brutalną rzeczywistość, w której brak było codziennej dyscypliny, wyznaczonych godzin lekcji, posiłków, zajęć dodatkowych i skromnego czasu dla siebie. Tutaj miałem go pod dostatkiem, nie miałem pojęcia co ze sobą zrobić.
Matka nie była zadowolona z tego, że wydalili mnie z tej elitarnej szkoły z internatem. Jednocześnie też zignorowała mój powrót, a ja odkryłem, że na ścianie przy schodach dalej można dostrzec wyblakłe plamy krwi. Mój pokój był nietknięty.
Nasz pokój był nietknięty.
Czy to dziwne, że myślę o tobie nawet w swojej głowie? Zupełnie jakbyś był nieoderwaną częścią mnie. Jakbyś utknął tutaj razem ze mną, uparcie dając mi złudzenie, że nigdy nie zostałem sam. A przecież tak właśnie było.
Nie miałem przyjaciół, bo od zawsze bałem się zacieśniać znajomości. Byłeś jedyną bliską mi osobą, prócz babci, do której nie miałem serca teraz pójść. Od razu zobaczyłaby, że coś jest ze mną nie tak. Babcie już tak mają, prawda? Zauważyłaby nienaturalnie zapadnięte policzki, zmęczenie i zbyt szczupłe nadgarstki. Zobaczyłaby doskwierający mi smutek, a z niego nie miałby siły się tłumaczyć.
Dni mijały mi na spaniu, zamknięciu się w czterech ścianach, przetrwaniu w ciemności, by wypełznąć wieczorem w poszukiwaniu sposobu na przetrwanie. Szybko narobiłem sobie długów, odcięty od finansów. Od matki dostawałem potrzebne minimum, czyli praktycznie nic, a spotkanie z moim sponsorem odwlekałem jak najbardziej mogłem. Wiedziałem, że będę zmuszony w końcu się z nim zobaczyć i pieniądze wiele tutaj wynagradzały, ale jednocześnie to przez niego utknąłem w błędnym kole. Potrzebowałem więcej tabletek, żeby się z nim spotykać, a w związku z tym potrzebowałem od niego więcej pieniędzy, żeby je kupować.
Nie wiem, dlaczego przyszedłem do klubu. Może gdyby nie spotkałoby mnie w życiu tyle krzywdy, przychodziłbym w takie miejsca częściej, bo lubiłem tańczyć, ale zawsze przerażali mnie w tych miejscach ludzie. Za dużo ludzi, za dużo przypadkowego dotyku, zbyt głośna muzyka rozrywająca trzewia. Łyknąłem jeszcze dwie tabletki, zapijając słodkim drinkiem, który kupił mi jakiś niewiele starszy chłopak. Może czegoś ode mnie oczekiwał, ale ja odwróciłem się jedynie z miłym uśmiechem, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Niespodziewanie tego wieczoru poczułem się dziwnie komfortowo. Nikt mnie nie znał, wtopiłem się na ułamki sekund w rozemocjonowany tłum, ale i to nie trwało długo, gdy na moim ramieniu zacisnęła się duża dłoń. Tak podobna do tej, która krzywdziła mnie przez kilkanaście lat mojego życia.
Coś niebezpiecznie przewróciło mi się w żołądku.
Mężczyzna wyszarpał mnie na zewnątrz, a ja zupełnie mu się nie stawiałem. Byłem na powrót zwykłą, bezużyteczną marionetką, którą można było zastraszyć. Takie sytuacje zawsze wrzucały mnie w odległą przeszłość, do brzydkich wspomnień. Gdy pięść zatrzymała się na mojej szczęce, a ja opadłem na bruk — przez chwilę nie czułem nic. Nie było adrenaliny, strachu, jedynie to chore, znajome uczucie bycia na właściwym miejscu. To właśnie tutaj należałem, lokowałem się pomiędzy ludźmi na dnie, zależnym od innych i spisanym na ich humory. Wygodne, bo przecież wiedziałem, co się wydarzy. Już nic nie mogło mnie tutaj zaskoczyć.
Znajdź sobie kogoś swoich rozmiarów.
Uderzyło mnie raz i drugi, odbiło się głuchym echem w głowie, zaraz odnajdując swoje zakurzone dawno miejsce. Głos był znajomy, niezapomniany. I dopiero gdy moje spojrzenie spoczęło na sylwetce właściciela, moje serce zabiło gwałtownie, ożyło na ułamek sekundy, a potem zamarło w przerażeniu.
W porządku?
Świat ruszył ponownie na przód, tracąc nami zainteresowanie. Czy to naprawdę był on? Bałem się spojrzeć wprost na jego twarz. Bałem się sobie przypomnieć o jego ciemnych, znajomych oczach, znajomych ruchach, które dalej nosiły namiastkę starego Oceana. To był on, w stu procentach stał przede mną ze wciśniętymi dłońmi w kieszenie. Ocuciło mnie to, sprawiło, że wstałem gwałtownie, otrzepując bezwiednie spodnie.
Nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa, a stopy zrobiły kilka kroków w tył, dopóki plecami nie odbiłem się od przypadkowego człowieka. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Mierził mnie dotyk i bliskość innych ludzi, więc odskoczyłem w przód, na powrót wracając do punktu wyjścia.
Nie było w porządku. Nigdy nie było w porządku.
- Ocean — wydukałem z siebie i zabrzmiało to tak żałośnie, że się niemal skrzywiłem. Potarłem palcami o czerwone miejsce na szczęce, które zaczęło mnie nieprzyjemnie szczypać. Tłum wokół nas zaczął dziwnie się zacieśniać, otaczać nas szczelniej niż bym tego chciał. Zaplotłem ręce na piersi, wcisnąłem dłonie pod pachy. Poczułem się, niczym zamknięty w klatce.
Na moje usta cisnęło się wiele pytań. Co tutaj robisz? Kiedy wróciłeś? Dlaczego się nie odzywałeś? Dlaczego zostawiłeś mnie, do cholery, samego na tym popieprzonym świecie? Przecież miałeś być już na zawsze. Dlaczego wolałeś zapomnieć?
Zacisnąłem mocniej wargi, czując łzy cisnące się pod powieki. Za dużo emocji zamknąłem w sobie, za mało wypuszczałem na zewnątrz.
- Przepraszam — wyrzuciłem z siebie, wyraźnie się przed nim kajając za całą zaistniałą sytuację. - To nic takiego — było niezręcznie i zupełnie nie wiedziałem, co mam z tym zrobić. Moje dłonie chciały wyrwać się do przodu, powitać go jak należy, ale całe moje ciało tylko kuliło się wewnątrz, próbowało uciec, więc stałem w miejscu, dopóki nie poczułem na swoich ustach ciepłej cieczy, zaraz skapującej na moje przedramię.
Kurwa.
- Szlag — zacisnąłem palce na nosie, rozglądając się na boki, jakbym rzeczywiście szukał drogi ucieczki. Krew zaczęła sączyć się po nadgarstku. Ostatnio zdarzało się to zbyt często. - Przepraszam — powtórzyłem jeszcze raz, przepraszając chyba za to, że w ogóle się tutaj znalazłem. - Przepraszam — zawsze to robiłem — przepraszałem w kółko, czasami niemal błagalnie, bojąc się reakcji drugich osób. Przepraszałem za siebie, za swoje istnienie, za spojrzenie, które trwało zbyt długo. Za krew spływającą po moich palcach.
- Muszę… Potrzebuję — znowu nienaturalne słowa wydobywające się spomiędzy moich ust. Spojrzałem na Oceana. Nie chciałem wracać do wnętrza klub, nie chciałem teraz przeciskać się przez tłumy ludzi. - Potrzebuję się stąd wydostać — żałosne błaganie o pomoc, Milo. Dopiero go zobaczyłeś po kilku latach i już wymagasz od niego pomocy.
Ruszyłem w jego stronę, mijając go zaraz zgrabnie, by skierować się wgłąb ulicy, dalej od ludzi zebranych pod budynkiem. Złapałem Oceana za dłoń, zupełnie instynktownie, tak jak zrobiłem to pierwszego dnia. Wszystko we mnie zadrżało, wywróciło żołądek do góry nogami, ale ja z upartością ciągnąłem go za sobą. Już zaczynali się dziwnie patrzyć, a to kolejna rzecz, której nie znosiłem. Miałem wrażenie, że widzą we mnie wszystko, co starałem się ukryć; że znają całą moją przeszłość.
Nie poszliśmy daleko. Ukryłem się w cieniu, nieco zawstydzony rozplotłem nasze dłonie i oparłem się o wilgotną ścianą, zjeżdżając po niej powoli, by przykucnąć. Zadarłem kraniec fioletowej koszulki, po czym przytknąłem ją do nosa, kuląc się jeszcze bardziej, niemal przytulając się do własnych kolan. Dopiero wtedy zorientowałem się, jak bardzo się trzęsę.
Byłem żałosny. Jeszcze bardziej niż kiedyś.

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Tak było zawsze, pamiętasz? Ty i ja kontra reszta świata, chociaż wtedy, te kilka lat temu nadal byliśmy gówniarzami. Gdzie byłeś Ty, tam byłem ja, nawet z oddali obserwując czy nie dzieje Ci się krzywda. Byłeś moim celem życia, celem, który poprzysiągłem bronić by nikt, żadne niepowołane łapy nie spoczęły na Twoim drobnym ciele. Dosyć przechodziliśmy w domu, by jeszcze poza nim czuć się osaczonym.
Kiedy mnie zgarnęli, jeszcze przez chwilę żyłem w tej bańce. My, nikt więcej. Tak musiało być, a to tylko przeszkoda, którą oboje przeskoczymy. Łudziłem się, że po powrocie będzie tak samo, że znowu może usiądziemy do wspólnej kolacji z milczącą matką, pod stołem zaczepiając się kolanami. Marzyłem o tym, by zamknięcie mnie nie zmieniło, by nie zmieniło Ciebie i żebyś trzymał się od kłopotów z daleka.
Ale chyba nie wypaliło, prawda?
Widziałem to w Twoim spojrzeniu, w chudem, lekko zapadniętej twarzy i tym instynktownym podkuleniu ciała. Widziałem w Tobie siebie sprzed trzech lat, trochę bardziej wrażliwego i słabego, ale jednak siebie - wystarczyło mi jedno krótkie spojrzenie w Twoje oczy, żeby zorientować się, że bierzesz. I w tym samym momencie zimny dreszcz aż zatrząsł moim ciałem, wymieszany z czymś na kształt zawodu i goryczy za to, że to nasze pierwsze spotkanie od prawie trzech lat, a jedyne, co mogę zrobić to stać i milczeć, bo żadne słowa nie chcą przedrzeć się przez moje gardło.
Obróciłem się przodem, obserwując jak się cofasz, jak wpadasz na przypadkowych ludzi, zdezorientowany i przerażony. Mną? Na tę myśl wykrzywiłem tylko wargi, ale nie był to ani uśmiech, ani grymas złości, dziwny tik nieoznaczający absolutnie nic. Czułem jak wbijam sobie paznokcie w zaciśnięte pięści, jak miękka skóra ustępuje, rozdziera się i rani.
Ale to nic. W zakładzie przeszedłem solidną szkołę przetrwania. Prócz rygoru i zaplanowanego dnia, byłī też bójki, przepychanki, czasami wizyty w skrzydłach szpitalnych, bo chociaż przetrzepywali nam pokoje, zawsze można zrobić z czegoś broń do samoobrony. Ułamana linijka, kawałek znalezionego drutu, czasami nawet plastik, jeśli był odpowiednio ostry. Walczyło się tam o hierarchię, o dominację i terytorium, by jakoś spędzić czas odsiadki bez większych uszczerbków na zdrowiu. Budowało to też charakter. Każda kara uczyła pokory i szacunku, a każda blizna po ranie oddalała mnie od empatii i kolorowych wspomnień.
Na własne życzenie z Twojego powodu rzuciłem się w piekło. Może dlatego oczekiwałem, że chociaż powitasz mnie cieplej.
Zrobiłem krok w przód, by stanąć dalej od mijających przechodniów. Obróciłem się przez ramię, by upewnić się, że nikt niepowołany nie nadchodzi, gotowy by w każdej chwili znowu zacząć walkę. Serce biło mi szybciej, zarówno przez znajomą adrenalinę jak i przez to uczucie tęsknoty i miłości do Ciebie, które przedzierały się przez większość negatywnych odczuć, które teraz z całej siły chciały wyjść na światło dzienne.
Bywały dni, że chciałem Ci wszystko wykrzyczeć. To jak mnie zawiodłeś, to jak mnie zostawiłeś, to jak oddałem Ci siebie tylko po to, by zostać samemu. Zapisywałem wszystko na kartkach notesów, kreśliłem, ryłem długopisem, aż nie powstały solidne dziury, uniemożliwiające mi dalsze pisanie. Rysowałem te przeklęte komiksy, wyobrażając sobie co robisz i jak się miewasz.
Więc dlaczego teraz nie mogłem nawet zbliżyć Cię, żeby wziąć Cię w ramiona i przytulić? Dlaczego, kurwa, nie byłem w stanie nic powiedzieć?
Pochyliłem głowę, pocierając twarz dłonią, ścierając resztki wilgotnej krwi. Facet musiał uderzyć mnie w nos, bo prawa część bolała jak skurwysyn, promieniując w okolicę oka. Przepraszasz mnie, a każde słowo uderza we mnie w jakiś bardzo niesprawiedliwy sposób. Twój głos był jedynym, który słyszałem i cała reszta mogła po prostu nie istnieć. Ani samochody, ani pobieżne rozmowy ludzi, ani muzyka sącząca się z klubu.
Co poszło nie tak, że wylądowałeś w takim miejscu i takim stanie?
Co ja zrobiłem nie tak, skoro szedłeś w moje ślady wiedząc, że to najgorsza droga jaką mogłeś obrać?
Idę za Tobą, gdy łapiesz mnie za rękę i znikamy gdzieś w bocznej uliczce, oddalonej od wszystkich. Jest jeszcze ciszej, ciemniej, kameralnie, ale i tak jest to kiepskie miejsce na rozpoczęcie rozmowy. Wydaje mi się, że nie chcesz rozmawiać i ja w sumie też nie, bo jak miałbym zacząć?
Osunąłeś się na ziemię, a ja usiadłem obok, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu paczki chusteczek. Całkiem instynktownie obejmuję Twoje drżące ciało i przyciskam do swojego boku.
- Pochyl się - instruuję, napierając palcami na Twój kark, drugą dłonią przykładając chusteczkę do Twojego nosa, by krew spłynęła w dół, a nie do gardła. Czuję zapach Twojej skóry, potu, jakiś perfum trudny do zdefiniowania. Czuję też, jak sam drżę, bo twoje drgające ciało wprawia moje w ruch, więc przyciskam Cię bardziej, zaciskając w końcu dłoń na ramieniu. Myślę też o tym, że to złe miejsce na ucieczkę. Brudne i zatęchłe, gdzieś pomiędzy śmietnikami na tyłach klubu i śmieciami walającymi się po ziemi.
Wszystko jest nie tak, wszystko jest na opak niż w moim wyobrażeniach, tysiącach scenariuszy, które układałem na wypadek, gdybyśmy mieli się spotkać. I czasami były to sielankowe historie, rozkoszne i miłe, a czasami pełne wściekłości i agresji.
Znalazłem się gdzieś pomiędzy, w niezapisanej przestrzeni, która mierziła mnie i nie pozwalała oddychać.
- Kto to był i ile pieniędzy mu wisisz? - spytałem oschlej niż zamierzałem, kontrastując z bijącym ode mnie ciepłem i lekim muśnięciem Twojego ramienia. W jakie gówno się wpakowałeś, pozwalając traktować się jak worek treningowy?
- Dzieciaku - kiedy odpowiedziało mi milczenie, potrząsnąłem Tobą mocniej, ale nie nachalnie, raczej by wyrwać Cię z serii tej całej żałości. Chciałem, żebyś oprzytomniał, mówił, mówił cokolwiek by przerwać ciszę.
- Kiedy ostatnio coś jadłeś? - dopytałem, gdy chude kości nieprzyjemnie wbiły mi się w bok ciała. Nie byłeś takim chuchrem jak kiedyś, ale daleko Ci było do zdrowej sylwetki. Dragi? Alkohol? Kiepski styl życia?
Mam tyle pytań i ciągle za mało czasu na ich zadanie. Za mało logicznych słów, które stworzyłyby dobre i odpowiednie pytania.
Krew zalała mi palce, więc wymieniłem chusteczkę, brudną odrzucając gdzieś na bok. Wplotłem leniwie palce w ciemne kosmyki, skręcone jak kiedyś, ale bardziej bujne. odchyliłem Twoją głowę, w końcu lustrując uważnie Twoją wilgotną twarz, cierpliwie ocierając czerwone smugi palcami.
- W co się wpakowałeś?

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Wyobrażałem sobie nasze spotkanie setki, może tysiące razy. Nigdy nie było idealnie, ale zawsze było przynajmniej odrobinę lepiej. Byliśmy bardziej dorośli, mniej zagubieni, wiedzieliśmy, czego chcemy od życia. Czasami było nierealnie beztrosko, ciepło i spokojnie. Czasami zasypiałem wciśnięty w twoje ramiona, zmęczony wszystkimi słowami, jakie wypadały spomiędzy moich ust. Mówiłem ci o tym, co cię ominęło, zwierzałem ci się z bólu, który wcale nie odszedł, a wręcz urósł, w dodatku do tej brzydkiej kolekcji dołączyły inne historie. To nigdy nie były w całości utopijne fantazje. Właściwie większość była ciężka, nacechowana emocjami, jednak zawsze przynosiły one mi ulgę. Przynosiły pewność, że tym razem nigdzie nie pójdziesz, nie zostawisz mnie albo chociaż zostaniesz do rana. Moglibyśmy zjeść razem śniadanie, trącając się stopami pod stołem i wcale nie musielibyśmy kryć uśmiechów przed matką. I wiesz co? Znowu moglibyśmy być niepoprawni mimo całego cierpienia, które w sobie nosiliśmy. Znowu moglibyśmy być niepoprawnie weseli, szczęśliwi, aż bolałyby nas brzuchy i policzki. Zdarzało nam się przecież zapominać w tych chwilach o całym złu tego świata. Właśnie o tym zawsze marzyłem — o zaledwie kilku minutach z tobą. Jak mogłoby być inaczej, skoro byłeś jedyną dobrocią w moim życiu?
Dalej nią jesteś. Teraz kiedy przyciskasz się do mnie, niemo potwierdzając, że pomimo wielu zarzutów, złości oraz smutku, który dostrzegam w przebłysku twoich ciemnych tęczówek, nic się nie zmieniło. Pochylam głowę, czując twoją dłoń na karku, ciepło przy boku. Normalnie uciekłbym od tej bliskości, od najmniejszego dotyku, ale ty jesteś inny. Nie boję się ciebie, a przerażenie nie jest spowodowane twoją osobą. Boję się, że nie spełniam twoich oczekiwań. Wiem, że jesteś zawiedziony położeniem, okolicznościami, w jakich mnie spotykasz. Jednocześnie przeraża mnie myśl o powodach, dla których urwałeś ze mną kontakt, odsunąłeś mnie, być może chciałeś zapomnieć. A teraz jesteś tuż obok, znowu zmuszony mi pomóc z jakiejś litości, chwilowej łaski. Moje wyobrażenia zabrnęły stanowczo zbyt daleko, zdaję sobie z tego sprawę, ale niepewność i bezradność przez trzy lata nie zadziałała na moją korzyść.
Pozwalam zadawać ci pytania. Pozwalam krwi płynąć, przedostawać się przez chustkę na twoje palce. Pozwalam, by ciepła ciecz skapywała z moich ust. Pozwalam, by ten strumień odbierał mi siły, ale już nie jestem w stanie pozwolić łzom na wydostanie się spod powiek. Zatrzymuję je tam, przyciskam, wstrzymuję oddech, w końcu potrząśnięty przez twoje dłonie — unoszę głowę. Pieką mnie oczy, palce zaciskam na materiale spodni, to prostuję na zmianę. Próbuję się uspokoić, choć w głowie mam pustkę.
- Nie wiem — odpowiadam zgodnie z prawdą, bo nie pamiętam, kiedy zjadłem coś konkretnego. Dni zlewały mi się ze sobą, a ja tylko chwytałem pobieżnie jabłko, żeby nie łykać tabletek na pusty żołądek albo wciskałem sobie w usta kolejne drażetki gumy do żucia.
Przyglądam ci się chwilę. Jesteś tak cholernie podobny do Oceana, który opuścił dom tamtego chorego wieczoru. Trochę wydoroślałeś, to fakt. Twoje rysy twarzy są ostrzejsze i przybyło ci kilka ledwie widocznych blizn na twarzy, jak ta w okolicy nasady nosa. Mimowolnie chce jej dotknąć, trochę na wzór tego, jak kiedyś cię opatrywałem, kiedy tylko pobił cię ojciec albo wróciłeś w kiepskim stanie po szkole. Jednak zatrzymuję ten gest w połowie. Nie ścieram twojej krwi ze skóry, nie opatruję pękniętej wargi, choć bardzo chcę, bo to znowu przeze mnie cierpisz. Znowu mnie obroniłeś. Znowu pojawiasz się w odpowiednim momencie.
Chcę ci powiedzieć wszystko, ale ilość słów, jaka napiera na moje gardło, jest tak duża, że nie mogę wypowiedzieć żadnego. Rośnie niewidzialna gula, a ja tylko staram się przełknąć gęstą ślinę zmieszaną z krwią.
Nawet nie jestem pewien, kiedy zaczynam płakać. Może wtedy, kiedy na mnie spoglądasz, uważnie lustrujesz moją twarz? Może wtedy, kiedy czuję twoje palce zaplątane w moje włosy? Przypomina mi się, jak zakręcałeś moje loki na opuszkach swoich palców.
Twoje loki są bardziej kręcone od moich.
Gdy byłem mały, wydawało mi się, że niemal mi tego zazdrościsz. A może po prostu chciałeś wywołać u mnie uśmiech. Już sam nie wiem, co to wszystko znaczyło.
- To nic takiego — i poniekąd to jest prawda, bo to tylko pieniądze, których jeszcze nie mam, których jeszcze nie mogę oddać. - Niedługo będę miał pieniądze i wszystko oddam — jest mi wstyd. Wstyd mi, że jestem uzależniony i o tym wiem. Wstyd mi, że inaczej nie potrafię przeżyć kolejnego dnia. Nie mogę tego znieść. Nie potrafię cię okłamywać, ukrywać prawdę, więc rozklejam się jeszcze bardziej, zaciskam powieki, nie chcąc widzieć twojego spojrzenia.
Wstydzę się tego, co ze mną się stało, choć ty jeszcze o wszystkim nie wiesz.
Wciskam się w twoje ramiona jeszcze bardziej, opierając czoło gdzieś w okolicach wystającego obojczyka, wpija mi się w skroń, ale ja tylko oplatam szczelnie drugie ciało rękami. Zaciskam palce na materiale ciepłej koszulki, poznaje nowy zapach twoejgo ciała. W głowie błagam, żebyś ze mną został, żebyś mnie nie porzucał, bo drugi raz tego nie wytrzymam.
- Wziąłem na krechę kilka tabletek — przyznaje w końcu, ciszej, bardziej wstydliwie. W rzeczywistości kilka znaczy kilkanaście, tak aby przeżyć chociaż tydzień, może półtora. Truję się na własne życzenie, wiem o tym, doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ale moja przeszłość to większa trucizna. To ona mnie zabija, popycha do niebezpiecznych myśli.
- Przepraszam — znowu wypada spomiędzy moich ust, gdy nie potrafię się uspokoić. Puszcza we mnie wszystko. Wszystko, co trzymałem na smyczy przez cały ten czas — ty właśnie powodujesz, że odpuszczam i wcale nie musisz robić nic szczególnego. Jesteś jak powrót do domu, którego w rzeczywistości nigdy nie mieliśmy. Byliśmy dla siebie rodziną. Tylko nasza dwójka.
A teraz po mojej głowie krąży tylko jedno pytanie.
Dlaczego mnie porzuciłeś?

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Pamiętam dokładnie ten jeden wieczór, w dniu kiedy babcia nie przyszła na nasze ustalone spotkanie. Wtedy spanikowałem, tak po ludzku, bo chociaż Twój temat nigdy się nie przewijał, nie ważne ile razy o to prosiłem, to jednak była jedyną osobą, jedynym punktem, który nadal mnie z Tobą łączył. Odchodziłem od zmysłów nie wiedząc co się z Tobą dzieje - czy dobrze jadasz, czy się wysypiasz, czy nikt Ci nie dokucza. Bałem się, jak psychicznie zniesiesz to wszystko, czy będziesz przeżywał podobnie jak ja wiele bezsennych nocy, czy będziesz płakał tym razem sam, mając do dyspozycji tylko moje puste łóżko.
Gdy się nie zjawiła, pomyślałem o najgorszym. Ale odebrała telefon następnego dnia, wytłumaczyła się chorobą. Ale choroba, Milo, trwała nadal, a ona aż do mojego wyjścia nie pojawiła się już nigdy więcej. Odebrałem to jak sygnał, znak, że powinienem odejść z waszego życia, bo może Ty sobie tego życzyłeś. Może byłem ostatnią rzeczą jaka powstrzymywała was od zapomnienia o całym szambie, jakie w końcu wylało się w idealnym domu Rossów. Przestałem więc pisać cotygodniowe listy, w których szczegółowo opisywałem całe moje dni; od pobudki, po zajęcia, rysowanie, kilka bójek aż do wieczora, kiedy o dziewiątej gasły wszystkie światła. Streściłem Ci jak nabawiłem się okropnej, szepczącej blizny na brwi lub koło nosa, pominąłem tylko tą pod żebrami, ale za to dwie strony zajęło mi przelanie stanu jaki mnie ogarnął po wygranej bójce trzech na jednego.
Nie dostałem nigdy żadnej odpowiedzi, a przez dalsze lata uzmysławiałem sobie tylko mocniej, że nigdy tak naprawdę mnie nie chcieliście w swoim życiu. O ile łatwiej było mi sądzić, że byłem tylko przypadkowym chłopcem, drugim synem, którego zamarzyła sobie Twoja matka, a Ty nie miałeś nawet wyboru, po prostu musiałeś mnie zaakceptować. Gdy przemieniałem moje uczucia na negatywne, nie czułem się porzucony, bo gdy tylko jakiś ułamek mnie wypychał na zewnątrz sentyment i miłość do Ciebie, stawałem się agresywny, małomówny, zły. Wyładowywałem się na kolegach, tych nielicznych przyjaciołach, których tam zyskałem. Karcono mnie, prostowano, ale byłem nieugięty. Później było kilka dni, kiedy ochłonąłem, nie pytałem już o to, czy przyszła do mnie poczta.
Więc dlaczego teraz nadal zabierasz mi głos? Dlaczego jestem wkurwiony, że nie jadasz, że jesteś w tak kiepskim stanie, do którego z pewnością doprowadziła Cię matka swoją ignorancją? Dlaczego trzęsę się razem z Tobą, tak mocno wbijając palce w Twoje ramiona, jakbym bał się, że zaraz znikniesz?
Palce mi drżą, kiedy przeczesuje mechanicznie Twoje wilgotne, spocone włosy. Ściska mnie mocniej, kiedy się rozpłakujesz, a wszystko we mnie pęka i rozlatuje się na miliony kawałków. I nie wiem kiedy, ale po prostu przyciągam Cię bliżej, obejmując mocno ramionami, dociskając Twoją twarz do siebie, wykonując jakiś kołyszący, uspokajający ruch, bo może ten ruch trochę nas oboje uspokoi.
- Mówiłem Ci, żebyś o siebie dbał. Mówiłem Ci, Milo, żebyś na siebie uważał - mówię cicho, ale mój głos dalej jest lekko szorstki i wyzbyty znajomych Tobie, łagodnych nut. Jestem zmęczony całym dniem, boli mnie zranione ramię i morda, jestem wycieńczony obijającymi się w głowie pytaniami i niezrozumieniem. Oddycham szybciej, wciągając w nozdrza zapach wilgoci z powietrza, metaliczny zapach krwi, Twój gorący oddech. Kręcę głową na znak, że dosyć tych przeprosin, dosyć słów, które nie mają pokrycia, bo wiem jak to jest brać już na krechę. Jeśli to robisz, jesteś zdesperowany, a to najgorszy z momentów gdy bierzesz kolorowe tabletki, ułatwiające Ci życie.
Opieram usta o ciepłe czoło, przymykam powieki, bo kręci mi się w głowie.
- Zajmę się tym - mówię w końcu cicho. Nie zostało mi wiele pieniędzy, ale z zaliczki od nowego pracodawcy powinienem uciułać na jego dług, albo chociaż jego część. Nie wiem co mam robić, więc dalej się z Tobą kołyszę, aż nie ujmuję znajomej mi twarzy w dłonie, by znowu spojrzeć w dwa ciemne punkty, które tak dobrze znałem. Było w nich jednak jeszcze coś innego i dotąd mi nieznanego, co znowu przypomniało mi o tym, że trzy lata to zbyt długo, by ludzie się nie zmienili. To zbyt długo, by dalej mogli pozostać tacy jakimi ich pamiętamy.
Przesuwam dłonią po zaczerwienionym miejscu na linii szczęki mojego brata, gdzie pewnie jutro wykwitnie solidny siniak. Przy zapadniętej twarzy wygląda to fatalnie, nieładnie, a mimo wszystko nie czuję odrazy, nie czuję zgnicia. Dalej jesteś najpiękniejszą osobą jaką kiedykolwiek widziałem.
- Chodź. Mieszkam dwie ulice stąd. Doprowadzę Cię do porządku. Dasz radę wstać? - odsuwam się, a nieprzyjemny chłód ciasno oplata moje ciało. Dźwigam się na nogi, ciągnąć Cię za sobą i obejmując tak, żebyś mógł utrzymać równowagę.
Nie chcę tu rozmawiać. Nie chcę, by świadkami naszego spotkania były puste puszki po piwie i niedopalone papierosy. Chcę Cie stąd zabrać, w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie w jasnym świetle odkryję wszystko co się zmieniło, każdą bruzdę na twarzy i kolejne łzy, bo zawsze byłeś trochę beksą, z czego za dzieciaka lubiłem żartować, ocierając Twoje policzki.
Waham się na moment, rozglądając znowu uważnie, ale jesteśmy tylko my, nikogo więcej. Żadnego zagrożenia, które oderwałoby mnie na chwilę od rosnącego niepokoju.
- Nie musisz nic mówić - zapewniam, trochę jednak dla siebie, bo Bóg mi świadkiem, boje się usłyszeć jak mnie odpychasz. Jak mówisz, że mam odejść i zostawić Cię w spokoju.
Boje się, że w końcu prosto w twarz wyplujesz mi, jak bardzo zniszczyłem Ci życie.
- Zostawię Cię w spokoju, jak będziesz na siłach. A teraz chodź już - poprowadziłem nas uliczką do głównej ulicy, gdzie sprawnie wmieszaliśmy się w tłum. Niektórzy zwracali na nas uwagę, ale tylko na moment - dwóch młodych, zakrwawionych chłopaków, żaden powód by wznosić alarm. To normalne w tym wieku. Młodość rządzi się swoimi prawami.
A ja czułem się jakbym miał pięćdziesiąt lat, jakby wszystko przeleciało mi koło nosa, jakbym był pogrążony w bardzo długim śnie, a zbudził się prosto w koszmar.
Nie patrzyłem już na Ciebie, uparcie wpatrując się w przód, tylko od czasu do czasu mocniej Cię przyciągając, kiedy chwiałeś się na nogach. Puściłem w momencie, kiedy znaleźliśmy się pod domem, ale wtedy po prostu złapałem Cię za dłoń, prowadząc do mieszkania.
W ciemności było jednak lepiej.
Teraz, przy słabym świetle jarzeniówek straciłem resztę jakiejkolwiek pewności.

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Na początku pisałem do ciebie codziennie.
Codziennie też upewniałem się, że babcia dostarczy ci list przy następnym spotkaniu. Dawałem je jej w sekrecie z nadzieją, że dotrzyma obietnicy, która mi dała. To było, zanim matka mnie odesłała. Bo wiesz, ja też byłem przez ten czas w zamknięciu. Może nie był to poprawczak ani więzienie, ale matka jasno się wyraziła, gdy oddawała mnie do internatu. Przez pierwsze półtora roku byłem odcięty od świata, a każdą wolną chwilę spędzałem u psychologa. Nigdy się przed nim nie otworzyłem, choć pytał mnie się codziennie, czy ojciec robił coś więcej, niż tylko nas bił. Myślałem sobie wtedy: tylko? Naprawdę? To było aż za dużo, co dopiero można było pomyśleć, gdy robił coś więcej. Ale my nigdy nie powiedzieliśmy o tym nikomu, prawda? Nigdy nikt nie dowiedział się, jak naprawdę krzywdził nas ojciec. Nigdy nikt nie dowiedział się o tym, że odebrał nam dzieciństwo, niewinność, być może też szanse na normalny związek i życie w przyszłości.
Babcia odwiedzała mnie raz na jakiś czas, nie za często, bo szkoła była daleko od Lorne Bay, właściwie bliżej jej było do Brisebane, choć był to środek jakiegoś zadupia. Było tam wiele trudnej młodzieży z bogatych rodzin — zazwyczaj dużo ćpali, byli uzależnieni. To tam zacząłem znieczulać się tabletkami. Mimo tego nigdy o tobie nie zapomniałem. Byłeś ze mną podczas każdej mijającej sekundy, minuty, godziny. Wydaje mi się też, że śniłem o tobie każdej nocy. Miałem nadzieję, że babcia kiedyś przyniesie mi list od ciebie, ale ona tylko kręciła zrezygnowana głową, kiedy się o to pytałem. Nie wspominała o tobie, zachowywała się, jakby złożyła jakąś przysięgę o milczenie na twój temat. Bolało mnie. Rozrywało na kawałki. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to się z nami stało. Przecież mogliśmy przetrwać wszystko, a mimo to rozdzieliły nas kilometry. Byłeś moim idealnym starszym bratem. Ale takim bratem z wyboru, a nie z przymusu.
Przez chwilę chciałem cię za to znienawidzić. Tłumaczyłem sobie, że ty zrobiłeś prawdopodobnie to samo, gdy zdałeś sobie sprawę z tego, co zrobiłeś. Wziąłeś na siebie winę za jakiegoś dzieciaka, który potrafił tylko pakować się w kłopoty. Starałem się tak myśleć przez długi czas, ale uwierz mi, to nigdy nie zadziałało.
Mówiłem ci, żebyś o siebie dbał. Mówiłem ci, Milo, żebyś na siebie uważał.
Sęk w tym, że tobie wychodziło to zawsze lepiej i tak zostało. Przy tobie potrafiłem starać się bardziej. Przy tobie zależało mi na sobie bardziej, bo widziałem, że jako jedyny uśmiechasz się na mój widok. A uwierz mi, niewiele osób to robiło z taką intensywnością.
- Nie musisz — mówię, ale ledwo siebie słyszę. Nie chcę cię obciążać, jednocześnie pragnąc, abyś znowu się mną zajął. Czuję się żałosny, bezużyteczny i niepotrzebny, bo do tego zmusił mnie cały świat. Tylko nie ty. Zawsze bałem się, że będziesz się mnie brzydził, ale ty jakimś cudem nie robisz tego, znając wszystkie moje sekrety. Ta myśl zawsze sprawia, że czuję się odrobinę bardziej bezpieczny.
Patrzę na ciebie tak jak ty na mnie. Poznaje cię na nowo, zaglądam w twoje tęczówki i widze tam nie tylko znajome emocje, ale coś jeszcze, coś więcej, co ominęło mnie przez trzy długie lata. Trochę się tego obawiam. Obawiam się, że te nieznajomości mogą nas poróżnić, sprawić, iż nie zdołamy pójść tą samą ścieżką.
Przez chwilę podziwiam twoją uważność i wrodzoną ostrożność, cały czas to w sobie masz, gotowy na niespodziewane. Ja już dawno pogodziłem się z nieprzychylnością losu, więc przestałem się rozglądać, uważać, biorąc swoją nieuchronną krzywdę za pewnik, za jedyne znane mi uczucie, które przyjmuję niemal z obojętnością.
Kiwam lekko głową, gdy mówisz o swoim mieszkaniu. Zgadzam się na wszystko, byleby nie wracać teraz do domu. Byleby nie konfrontować się tam z przeszłością i wspomnieniami. Wstaję na miękkich nogach, trzymając się ciebie kurczowo tak mocno, że po chwili drętwieją mi palce. Dalej nie do końca chyba wierzę, że jesteś realny, że istniałeś wtedy, jak i teraz, naprawdę.
W drodze, którą pokonujemy — milczę, bo mi na to pozwalasz i to chyba najlepsze uczucie, jakie mogłeś mi podarować na początek. Uspokajam w tym czasie miarowo swój oddech, choć moje serce łomocze w klatce z taką mocą, iż mam wrażenie, że zaraz połamie mi żebra. Myślę sobie też, że wcale nie chce, abyś zostawiał mnie w spokoju, lecz dalej czuję to swoiste poczucie ucieczki wylęgające się z tyłu głowy. Nie chcę uciekać od ciebie. Chcę uciec od wszystkiego, do czego będę musiał wrócić, aby ci o tym opowiedzieć. Zawsze przecież o wszystkim wiedziałeś, zawsze o wszystkim ci mówiłem.
Czuję pewien niepokój, przekraczając próg wejściowych drzwi, tuż za nimi zsuwam ze stóp schodzone buty. Jednak wnętrze okazuje się całkiem przytulne. Może nie ma tutaj wiele, ale po kątach jest rozstawiona twoja obecność. Czuję w powietrzu twój zapach jeszcze mocniej, niż gdy byliśmy na dworze. Tak naprawdę nie zmienił się zbyt wiele, po prostu był przykryty nieznanymi mi dotąd perfumami.
Idę za tobą do łazienki, by przemyć twarz zimną wodą, gdy ty wyjmujesz z pobliskiej szafki apteczkę. Chyba działamy w tej chwili instynktownie, jak te kilka lat wcześniej, kiedy robiliśmy to zbyt często. Opatrywaliśmy się nawzajem, często w przenikliwej ciszy, pojedynczych łzach, ledwie słyszalnym łkaniu. Przyznaję, to ja zazwyczaj płakałem, nie mogąc pogodzić się z bólem, którego doświadczałem. Twoje pojedyncze łzy były dla mnie zawsze trudniejsze do przyjęcia od tych moich, choć widziałem ich w życiu niewiele.
- Pozwól mi — przerywam ci, kiedy wyciągasz z apteczki gazę. Chcę być przydatny, chcę zrobić cokolwiek, bo inaczej oszaleję albo znowu się rozpłaczę pod rzeczywistością, która została rozświetlona przez jasne jarzeniówki. Byliśmy jakby bardziej realni, nie mogliśmy nic już więcej ukryć. Możliwe, że widzisz bardziej, jak rozpięta bluza wisi na moich ramionach. Być może cienie padają tak, że moja twarz wydaje się bardziej zapadnięta. Bardzo możliwe też, że widzisz bardziej moje drżące dłonie, kiedy nasączam gazę środkiem dezynfekującym.
Ostrożnie zsuwam z twojego ramienia bluzę, chyba bojąc się ciebie dotknąć swoimi palcami. Boję się poczuć pod nimi bezpośrednio twoją skórę, ale zupełnie nie wiem dlaczego. Wstrzymuję oddech razem z tobą, nieśpiesznie przemywając ranę, wokół której krew zdążyła już zaschnąć. Ścieram każdą najmniejszą smugę, przysłuchując się oddechowi, który dociera do moich policzków. Wydaje mi się, że znam twój oddech na pamięć. Nie musisz mi pokazywać, że cierpisz, że cię boli, wiem to po zatrzymanym na ułamek sekundy dłużej powietrzu w twoich płucach. Wtedy też daję ci odetchnąć, niby ścierając krew gdzieś dalej od rany.
Chcę ci zadać wiele pytań. Między innymi o tę dodatkową bliznę, którą widzę pierwszy raz na twojej ręce. Chce się zapytać, co się stało i dlaczego, ale czuję, że to jeszcze nie jest odpowiedni czas, jakbyś musieli się na nowo przyzwyczaić do swojej obecności. Chcę cię też ciągle przepraszać, ale wiem, że wyczerpałem na dzisiaj swój limit. Dlatego też milczę z nadzieją, że jest to naturalne. Z nadzieją, że po prostu to wytrzymamy.
- Zakleję ci to ściągającymi — mruczę pod nosem, choć wiem, że równie dobrze nie muszę ci tego mówić. Zawsze opatrywałem twoje rany z przesadną ostrożnością, będąc zbyt zapobiegawczy. Oparłem się dłonią z boku twojego ciała o szafkę, kiedy grzebałem w apteczce. Był to ten moment słabości mojego ciała, które chyba zaczynało prosić o jakikolwiek posiłek. Zamrugałem kilkukrotnie, zaciskając na moment powieki.
- Wszystko w porządku — dodałem, czując, że poruszasz się lekko poza zasięgiem mojego wzroku. Opatrzyłem wytrwale twoje ramię do końca, po czym oparłem się biodrem o szafkę, wciskając ci w dłonie nasączoną gazę, nieme poproszenie o to, abyś pozbył się z mojej twarzy resztek krwi, gdy ja zacząłem robić to samo, sięgając do kącika twoich ust. Powoli układałem sobie mapę twoich nowych ran i blizn, jakbym mógł cię w ten sposób poznać bardziej.

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Moje mieszkanie nie było rewelacyjne. Było nawet dalekie od w porządku, ale w mojej sytuacji byłem wdzięczny, że udało mi się znaleźć tanio, całkiem umeblowane mieszkanie, w dodatku bez pleśni. Było normalne, składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, mieszkanie z rodzaju tych, które po prostu są, gotowe do zamieszkania. Po wyjściu z zakładu miałem ze sobą jedną torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, a z depozytu odebrałem to, co spakowała i zostawiła mi Twoja matka. Nie było tego wiele; reszta komiksów, jakieś ubrania, w które już i tak nie wchodziłem, trochę gotówki jakby w ten sposób chciała zrekompensować swój błąd adoptowania mnie. Były tam też rzeczy bardziej osobiste, jak ten poniszczony już, całkowicie niedziałający robot, zdjęcia, stare pierścionki, które nosiłem w tym krótkim okresie buntu, a które zawsze idealnie odciskały się na twarzach innych.
I nic więcej. Moje życie zostało skompresowane do średniej wielkości kartonu i dziurawej torby. Dlatego na półkach nie było nic co zniosłoby mnie do środka, jakbym zaraz miał znowu zabrać rzeczy i odejść. Trochę też nad tym myślałem, bo właściwie co trzymało mnie dalej w Lorne? Kiepska praca w sklepie z komiksami? Wspomnienia rodzinnych wypadów na obiad? Dom matki i babci, które omijałem szerokim łukiem? Czy Ty, który chciałeś i nie chciałeś mieć ze mną styczność, który teraz tkwisz przy mnie może z przymusu albo wstydu, że spotkałem Cię w takim a nie innym stanie?
Czułem się, jakbym bezsilnie dryfował, dając się pociągnąć nurtowi, czekając, aż dobiję do brzegu, którego nawet nie widziałem jeszcze na horyzoncie.
Był tu nieporządek - ubrania naprędce rzucone na fotel, brudne talerze w zlewie, mocny osad po kawie na kubkach. Jakieś w połowie puste butelki po alkoholu, opakowania po papierosach i rozsypana na stoliku trawka. Jest mi wstyd, że musisz na to patrzeć, że jednak trzy lata sprawiły, że tak bardzo poleciałem w dół, a stanięcie na własnych nogach okazało się być dla mnie po prostu zbyt trudne.
Ale Ty jakby nie zwracasz na to uwagi, gdy wchodzimy do małej łazienki, która ledwo mieści nas, prysznic i toaletę. Wyciągam apteczkę, kolejną rzecz, która już była kiedy się wprowadziłem, tylko przelotnie spoglądając na Ciebie w odbiciu lustra. Widzę tam też siebie, twarz mam posępną i poważną, a wargi zaciskam tam mocno, że aż mnie bolą.
Kiedyś twoja obecność była łatwiejsza. Przyjemniejsza i trochę pluszowa, jakbym wtulał twarz w miękką poduszkę. Teraz odbijam się od muru, szukam jakiejś dziury, przejścia, zakamarka, gdzie mógłbym odnaleźć znaną mi cząstkę Twojej osoby. Może taką, która popchnęłaby mnie do pierwszego kroku bez strachu, że mnie odepchniesz.
Nie zrobiłeś tego w uliczce, ale teraz, gdy zostaliśmy odcięci od świata cienkimi murami? Czy nadal myślisz, że jestem taki zły?
Pozwól mi.
Obracam się przodem, delikatnie obniżając ramiona, by bluza cicho upadła na ziemię. Wstrzymuję oddech jeszcze zanim mnie dotykach, bo ciało boli mnie w każdym, najmniejszym fragmencie. Jest inne niż pamiętasz, bardziej umięśnione, oznaczone brzydkimi bliznami i zadrapaniami. Ramię lepi się od krwi, którą przecierasz, a ja jak osioł milczę, nie wydaję z siebie nawet syku, ze wzrokiem utkwionym w twarz za którą tęskniłem. Dalej drżysz, czuję to na skórze, kiedy wilgotna gaza powoduje delikatne pieczenie. Nie bardzo wiem czy oddychamy, a może tylko udajemy, że to robimy i chociaż chcę odnaleźć odpowiedź w Twoich oczach, Ty nie patrzysz na mnie, co odbieram jak bolesne uderzenie w twarz.
Co się z Tobą stało?
W jednym momencie mam ochotę szarpnąć Cię za ramiona, skarcić za stan w jakim jesteś, za przesadną chudość i całe to gówno, które musisz znosić. Chcę rozjebać ten niesprawiedliwy świat gołymi pięściami, ale przypominam sobie, że może nie tego oczekujesz. Czy oczekujesz czegokolwiek?
- Dzięki - odruchowo robię krok bliżej, otulając gorącem Twoje policzki. Chwiejesz się, a moja dłoń wędruje pewnie na Twoje ramię, pomagając Ci zachować równowagę. Zapisuję w pamięci, żeby Cię nakarmić zanim wyjdziesz - tylko tyle mogę teraz zrobić.
- Nic nie jest w porządku - dodaję tylko, marszcząc brwi i na chwilę przymykając powieki, gdy twoje ciepłe dłonie otulają moją twarz. Wykonuję te same ruchy, kopiuję je na twoich policzkach, ścierając cierpliwie krew i brud. Znowu wilgoć na palcach trochę mnie otrząsa z letargu, odnajduję też przyjemność w błądzeniu opuszkami po brwiach, kościach policzkowych i wargach, od których jednak uciekam szybciej, dalej, z węzłem zaciśniętym w dole brzucha. Odkrywam Cię spomiędzy kurzu i drobinek piasku, czuję też ulgę, bo nic nie wymaga wizyty na pogotowiu.
Przechylam na sekundę głowę, by wtulić się w Twoja dłoń i prostuje się, by gest nie wydał się zbyt sentymentalny i płytki. Odsuwam gazę od twojego policzka, drugą dłonią zaczesując z wolna ciemne kosmyki włosów.
Kącik moich ust unosi się w bladym, trudnym do zdefiniowania uśmiechu. Nadal jesteś przesadnie opiekuńczy, chociaż to Ty, bardziej niż ja, potrzebujesz pomocy. Może właśnie ten ogrom empatii i troski zaprowadził Cie do miejsca w którym jesteś. Może dostawanie po dupie niczego Cię w życiu nie nauczyło. A może nauczyło nas zbyt wiele.
Ujmuję w końcu Twój chudy przegub, odsuwając się o krok w tył. Nagle łazienka stała się dla mnie zbyt duszna i niekomfortowa, potrzebowałem uciec z niej na chwile, cały czas analizując co mógłbym powiedzieć.
Kiedyś nie mieliśmy tego problemu, prawda? Rozmawialiśmy o wszystkim, o największych pierdołach. O tym, jak minął nam dzień, jak okropna jest pogoda albo o tym, gdzie wyjechalibyśmy na wakacje tylko we dwoje. I ani na chwilę nie czułem się wtedy tak skrępowany i nie na miejscu jak teraz, będąc i tym samym nie będąc obok Ciebie.
- Chodź - cały czas Cię prowadzę, od uliczki przed klubem aż do teraz. Jednak już nie łapię Twojej dłoni, wychodząc do salonu i wskazując tylko kanapę, z której odrzuciłem na bok koce, żeby zrobić Ci miejsce. Wrzucam do mikrofalówki resztę pizzy, którą jadłem rano i czekam, aż ciche piknięcie oznajmi koniec podgrzewania. Pizza, talerz, salon. Stawiam wszystko przed Tobą i przysiadam na stoliku, przodem do kanapy, do ciebie i błądzącego gdzieś spojrzenia.
- Jedz. - zachęcam skinieniem głowy i wyciągam z kieszeni zmiętą paczkę papierosów, by wsunąć jeden pomiędzy wargi. Odpalam, a duszący dym roznosi się w powietrzu, drażniąc mnie w nos, zmuszając do zmrużenia powiek. - Weź potem prysznic. Matka nie będzie zadowolona, widząc Cię w takim stanie - dodaję beznamiętnie, nienawidząc siebie za brak tych ludzkich odruchów. Za brak ciepła, brak chęci.
Nic nie jest w porządku. Kompletnie nic i chyba zdajemy sobie z tego sprawę.
- Co u babci? - rzucam od niechcenia, znowu dźwigając się z miejsca by otworzyć okno. Jest mi wszystko jedno co z nią czy resztą jego rodziny. Ale to też jedyny, neutralny temat, który mogłem poruszyć, nie wpierdalając się na minę, która rozjebie mnie na trudne do poskładania części.

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Nigdy nie myślałem o tobie źle. To wszystko to tylko moje obawy, że to ja stałem się dla ciebie niewystarczający czy obrzydliwy; że stałem się powodem twojego nieszczęścia, zamknięcia i cierpienia. Inni pewnie sądzą, że nie mogę sobie wybaczyć zabicia ojca, ale jedyną rzeczą, jaka nie pozwala mi zasnąć to to, iż jesteś zbyt daleko ode mnie. Nie mogę sobie wybaczyć straty ciebie, choć dalej chodzisz, oddychasz. Jednak mimo to nie potrafię ponownie wpaść ci w ramiona, co moje ciało chce czynić instynktownie. Widzę twój dystans, słyszę suchość głosu. Mam wrażenie, że chcesz się ode mnie odgrodzić. A potem dotykasz mnie raz za razem, zupełnie inaczej niż próbujesz grać słowami.
Muszę przyznać, trochę się w tym gubię, odrobinę peszy mnie ta atmosfera między nami — gęsta, wypełniona niedopowiedzeniami. Wydaje mi się, że to drganie powietrza nie jest spowodowane drżeniem naszych ciał. To nie drżące palce przesuwające się przypadkowo po skórze, to nie policzek wtulony w drżącą, słabą dłoń. Chcę doświadczyć tego gestu bardziej, ale ty uciekasz, prostujesz się, jakby doprowadzał się do porządku. Nie wiem, co cię zatrzymuje. Mieliśmy kiedyś jakieś granice między sobą? Jeśli tak, to nie pamiętam, choć staram się je sobie przypomnieć.
Nic nie jest w porządku.
Te słowa cały czas odbijają się echem w mojej głowie, odkąd je wypowiedziałeś. To kwintesencja naszego życia, nie sądzisz? Wiele razy zapewnialiśmy sobie nawzajem, że będzie lepiej, że zaraz ból przejdzie, że wszystko będzie w porządku. Sprzedawaliśmy sobie małe kłamstwa i nadzieje, tuląc się pośrodku nocy w ciasno zaplątanych ramionach. Wiedzieliśmy o nieuchronności kolejnych dni, podobnych zdarzeń i cierpieniu, które nas czekało, a mimo to dalej brnęliśmy w to życie.
Przez chwilę żałuję, że opuszczamy za ciasną łazienkę. Żałuję, że nie zdobyłem się na cos więcej niż opatrzenie twoich ran. Oboje uparcie milczymy i na początku mi to odpowiadało, pozwalało na ułożenie pewnych spraw i słów w głowie, ale teraz gęstość powietrza pomiędzy nami niemal mnie dusi. Łapie mnie za krtań, przyciska mocno klatkę piersiową, ponownie pieką mnie oczy, bo nie potrafię przeskoczyć tej cholernej blokady, zakazującej mi mówić. Jestem bezradny wobec samego siebie, ale też ciebie. Chciałbym, żebyś mi opowiedział o największej pierdole, która nie pasowałaby do teraźniejszej sytuacji. Pamiętasz jeszcze, jak łatwo mnie rozśmieszyć? Wywoływałeś uśmiech na mojej twarzy w najgorszych momentach i wcale nie musiałeś się wysilać. Byłeś niepoprawny, żartowałeś z dramatów, a ja niepoprawnie odpowiadałem ci kącikami ust unoszącymi się coraz wyżej, między mokrymi ścieżkami na policzkach.
Może na tym polega mój błąd? Może nie powinienem cię już porównywać do przeszłości?
Opadam miękko na kanapę, opierając łokcie o uda, by w końcu pochylić się nad talerzem z kawałkiem pizzy. Nigdy nie wybrzydzałem, ale teraz wolałbym zapalić papierosa, którego wsuwasz sobie pomiędzy wargi. Szybko uciekam wzrokiem od tego widoku, odrywając palcami kawałek samego ciasta z brzegu, by wcisnąć go sobie do ust. Razem z jedzeniem, mielę miarowo słowa, które chciałbym w końcu wypowiedzieć. Zaczyna mnie nieco irytować, że cały czas mnie instruujesz, że nie masz do powiedzenia nic więcej poza utartymi, chłodnymi schematami. Nie taki byłeś.
Potrzebuję cię, chociaż małej namiastki, a nie kogoś, kogo próbujesz mi właśnie sprzedać.
Wzruszam lekko ramieniem na twoje pytanie. Właściwie miałem nadzieję, że już u niej byłeś, ale wychodzi na to, że oboje staliśmy się złymi wnukami.
- Nie wiem, Jolene coś wspominała, że babcia poczuła się gorzej, więc pojechała do siostry — już dawno matka nie jest dla mnie matką, a już na pewno nie mamą. Jest zwykłą Jolene, którą mógłbym spotkać na ulicy. - Nie zdążyłem jej odwiedzić, wróciłem kilka dni temu — dodałem jeszcze, rozdzierając palcami pizzę na mniejsze kawałki. Nie odwiedziłem jej z premedytacją, bo się bałem, a potem wyjechała. W dodatku — skąd miałbyś wiedzieć, że wywalili mnie ze szkoły, skoro od pół roku nie byłem w stanie przesłać ci listu. W dodatku listonosz w postaci babci przestał mnie odwiedzać, teraz się pochorowała. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że będę mógł u niej zamieszkać, ale los zawsze robił nam pod górkę, prawda?
- Nie odwiedzała mnie już w szkole od jakiegoś czasu, pewnie wtedy zaczęło być gorzej — uparcie patrzę na talerz i powstałą z kawałków pizzy mozaikę. Biorę jeszcze jeden kęs i kolejny, jednak bez większego przekonania. Chciałbym, żebyś znowu przysiadł na stoliku, chciałbym, żebyś usiadł bliżej mnie, żebyś zmusił, abym popatrzył ci prosto w oczy, przed czym cały czas uciekam. Stoisz gdzieś poza moim zasięgiem, słyszę, jak zaciągasz się papierosem i przez chwilę pragnę być dymem w twoich płucach. To głupie. Brzmi głupio, pewnie w wyobrażeniach też głupio wygląda, ale nie potrafię inaczej określić bliskości, jaką chciałbym z tobą poczuć.
- Wywalili mnie ze szkoły — mruczę już ciszej, niemal pewien, że to jedyny fakt, o którym nie mógłbyś wiedzieć. O wszystkim innym przecież czytałeś w moich listach. Ciekawe co z nimi zrobiłeś? Może w rzeczywistości nie otworzyłeś nigdy żadnego z nich, skoro postanowiłeś mi nie odpisywać? Zmierziła mnie ta myśl, bo pociągnęła za sobą kolejną — co jeśli te wszystkie listy nie dotarły? Szybko od tego uciekłem, przypominając sobie obietnicę złożoną przez babcię. Ufałem jej, była jedynym rodzinnym ciepłem, jakie dostawaliśmy.
Poruszyłem się niespokojnie, w końcu kierując na ciebie spojrzenie. Być może szukałem w wyrazie twojej twarzy jakiejś odpowiedzi, przebłysku mocniejszych uczuć. Uparcie pragnąłem też tam dostrzec, że po prostu nie jesteś zawiedziony, że pozwolisz mi tu zostać trochę dłużej niż czas potrzebny na zjedzenie kawałka pizzy i wzięcie prysznica. Chciałem dostrzec, że chcesz w ogóle przy mnie być.
Jak mam cię o to poprosić?
Jak uciec od tych pustych słów i zacząć mówić naprawdę?

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Zimno mi, kiedy stoję pół nagi przy oknie, chociaż na dworze nie jest specjalnie chłodno. Każdy, najdrobniejszy powiew wiatru lekko wstrząsa skórą, daje uczucie pieczenia i kłucia jednocześnie, a papieros ma wyjątkowo gorzki i nieprzyjemny smak. Wpatruję się w uliczne światła, trochę migoczące kiedy jedna z lamp najwyraźniej potrzebuje solidnej naprawy. I słucham, uświadamiając sobie jak bardzo jestem odsłonięty, czując znowu wstyd na myśl o połatanych plecach i nieprzyjemnie spinających się łopatkach, jakby każde Twoje słowo mnie atakowało.
Jestem wrakiem człowieka w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat. Jestem kimś, kto nie zasługuje na twoje towarzystwo, na Twoje spojrzenie, które błądzi po moim ciele i które czuje jak miłe łaskotanie w okolicach żeber. Nigdy nie zasługiwałem też na to, żeby być Twoim bratem i im dalej zalega między nami ta napięta, trudna do określenia atmosfera, tym bardziej się w tym przekonuję.
Powinieneś mieć obok kogoś normalnego. Zawsze. Kogoś, kto pokaże Ci dobrą drogę, kto mimo przeciwności losu, wywoła uśmiech na Twojej twarzy. Powinienem być kimś, kogo przyjąłbyś po trzech latach z otwartymi ramionami, zamiast wylewanymi przeprosinami i zmieszaniem.
Może uświadomiłeś sobie to wtedy, gdy postanowiłeś zerwać kontakt. Albo już w momencie, kiedy policja wyprowadzała mnie z domu. Odwróciłem się, zanim wsiadłem do radiowozu, dostrzegając Twoją przerażoną twarz w oknie. I posłałem Ci uśmiech, pamiętasz? Tą milczącą obietnicę, że wszystko będzie dobrze.
I chyba okłamałem nas obu.
Jolene.
Obróciłem się lekko, unosząc odrobinę brew. Jestem zdziwiony, bo nigdy nie zwracałeś się do matki po imieniu, nawet ja, chociaż nigdy nie nazwałem jej mamą, unikałem tej obojętności. Mogłem nazywać ją matką, albo kobietą, ale nigdy nie wymówiłem jej imienia. Ty też nie i chyba to odrobinę wzmogło moją czujność i podsyciło tlący się w środku żar gniewu.
Ciemnym spojrzeniem przesunąłem się od Twojej twarzy po sylwetkę, obserwowałem jak dojadasz mozolnie kawałek ciepłej pizzy, możliwe, że jedyny w miarę porządny posiłek od kilku dni. Ja nie zdjąłem nawet butów we własnym mieszkaniu, jakbym miał zaraz wyjść. Dziwnie było to oglądać, a jeszcze dziwniej być w środku tej absurdalnie przykrej sytuacji.
Zrobiłem krok w Twoją stronę, kiedy myśli wolno dopasowywały do siebie sens rzuconych w przestrzeń słów.
Nie odwiedzała mnie. Wróciłem kilka dni temu. Wywalili mnie ze szkoły.
Wyrzuciłem przez okno niedopalonego papierosa i docisnąłem pięści do oczu, wzdychając ciężko. Pragnąłem myśleć, bystrze jak niegdyś i przejrzyście jak nigdy. Ale w skroniach mi huczało, a serce wywinęło koziołka, by opaść ciężko na dół żołądka i wzmóc krótkie mdłości. Chyba się stresowałem. Albo dalej bałem. Albo gniew przeistoczył się w dziwną toksynę, która właśnie wypełniała moje żyły.
- Nie byłem dla Ciebie dostatecznym przykładem, by zabrać się za naukę? - warczę chociaż nie chcę, rzucając Ci ostre spojrzenie. Ja ledwo ukończyłem szkołę, z takim doświadczeniem praca w komiksiarni była jakimś szczytem marzeń. Powinieneś celować wyżej, dobrze o tym wiesz.
Wiesz, że zawsze pokładałem w Tobie nadzieję, żebyś przeżył lepsze jutro. Byłeś zdolny, inteligentny, zawsze uczynny.
- I teraz, zamiast piąć się w górę, bierzesz dragi i zalegasz hajs przypadkowym kolesiom? - prycham z niedowierzaniem, gorąco uderza mi na ramiona i policzki. Jestem zły o zmarnowane szanse, o brak chęci, o kurwa, chyba wszystko już w tym momencie. Nie wiem dokładnie kiedy łapię stojącą obok szklankę i ciskam nią w ścianę tak mocno, że jej fragmenty rozpryskują się po pomieszczeniu jak konfetti. Oddycham szybciej, mieląc w ustach przekleństwo i kręcąc tylko głową.
- Nie zrobiłem tego wszystkiego po to, żebyś się, kurwa staczał - nie chcę podnosić głosu ale to robię, słysząc jak drżąco brzmi. Wbijam spojrzenie w Twoją twarz, trochę bezradnie bo jesteś już pełnoletni, a ja nie mam nawet powodu i przede wszystkim prawa, by Cię jakkolwiek umoralniać.
Tęsknię za moim młodszym braciszkiem. Tym, który czytał książki, tym, który się uśmiechał. Nie znam osoby, która siedzi na mojej kanapie i dostaję szału, bo na nowo nie odnajduję się w rzuconym mi scenariuszu.
- Co się z Tobą stało, dzieciaku?! - pocieram dolną wargę tak mocno, że ponownie wilgotnieje mi od krwi.
Wiesz, to trochę takie uczucie, jakby cały mój wysiłek poszedł na nic. Jakby to moje bohaterskie poświęcenie było dla Ciebie głupim i nic nie znaczącym żartem.
Znowu, butelka. Jedna i kolejna z zawartością uderzyła w ścianę, a mnie coraz trudniej było nad sobą zapanować. Wystarczyła iskra, by wykrzesać pożar, wystarczyło spojrzenie na Twoje zaszklone oczy, żeby jasny chuj mnie strzelił, a serce rozdarło się na dwie części.
- Byłeś tak zajęty ćpaniem już wtedy, że nie mogłeś mnie odwiedzić? Ani jeden, kurwa, pierdolony raz?! Tyle dla Ciebie znaczę, że teraz ledwo stoisz na nogach? - cofam się, aż nie dotykam plecami ściany. Zaciskam pięść i uderzam w nią raz za razem, wystukując jakiś abstrakcyjny dźwięk. Puk-puk-puk. Cokolwiek, byle zagłuszyć walenie mojego serca.
Nie umiem inaczej. Nie umiem inaczej z Tobą już rozmawiać, bo wszystko, cała miłość, każde uczucie wyblakło na kartkach papieru, które tak łatwo odrzuciłeś w niepamięć.
Nadal Cię kocham, ale nie umiem przy Tobie być.
Nie potrafię być już tym samym bratem.
- Nie mogę patrzeć na Ciebie w takim stanie, Milo. Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo przyszło Ci mnie porzucić, ale za to z łatwością przyszło Ci spierdolenie swojego życia.

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Nie dostrzegam starych blizn zdobiących twoje ciało, znam je na pamięć. Pamiętam, jak się goiły. Pamiętam, gdy je opatrywałem, sunąłem palcami, jakbym chciał nałożyć na te ból coś miłego, zacierając brzydkie wspomnienia. Są dla mnie twoją naturalną częścią, więc dostrzegam w biegu tylko te nowe, których nie zdążyłem jeszcze poznać. Nie przyglądam im się jednak, nie analizuję i nie zadaje pytań, bo chciałbym, żebyś mi o nich opowiedział. Sam, z własnej woli, bo tak zawsze działaliśmy. Nie wymuszaliśmy na sobie zwierzeń, to działo się samo. Brakuje mi tej otwartości i zrozumienia teraz. Zdaje sobie sprawę, że między nami wyrósł mur, może nawet dwa i każdy należał do jednego z nas. Mój składał się przede wszystkim z tęsknoty, tej nieprzetrawionej i niezaakceptowanej, dalej była gorycz straty, okrutne zagubienie i ta słodka nadzieja, matka głupich. Byłem głupi przez te wszystkie lata, wierząc, że nic się między nami nie zmieni, a ja wyjmę stos kartek zapisanych moim pismem z twojego plecaka, gdy wrócisz.
Tymczasem dalej byłem sam, mimo że byłeś obok. Nigdy nie śmiałem myśleć o takim rozwiązaniu. Moja wyobraźnia nie wybiegała tak daleko, jak to uczucie, którego właśnie doświadczałem. Z jednej strony wiedziałem, że sobie na to zasłużyłem, że właśnie do tego zmierzało moje życie — do straty całkowitej, do zawodu, samotności, z którą pewnie ostatecznie sobie nie poradzę. Postanowię zniknąć z tego świata, rozpłynąć się w powietrzu albo ciepłej wodzie. Stanę się tym, do czego przygotowywali mnie przez całe życie. Będę nikim. Będę niczym. Już nawet nie będę mógł się chwycić dobrego wspomnienia o tobie, bo mi je odbierzesz.
Widzę zmiany na twojej twarzy, każda milisekunda zbliża mnie do myśli i przeświadczenia o tym, że wybuchniesz. Znam to zbyt dobrze. Zawsze byłeś porywczy, ale teraz po prostu mam nadzieję, że wybuchniesz w inny sposób — że się załamiesz, pękniesz lub rozpadniesz na miliony kawałków, bo mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo porzucony na pastwę losu byłeś, jak bardzo cierpiałeś, byleby dać mi szansę. A teraz patrzysz na mnie i widzisz, że na nic to się zdało, że równie dobrze to ja mogłem odpowiedzieć za swoje winy. Masz całkowitą rację. Stoczyłem się, tak czy siak, ty mogłeś mieć szansę na coś lepszego. Coś lepszego niż poświęcenie się dla mnie. Nigdy na to nie zasłużyłem i już prawdopodobnie nie zasłużę.
- Przecież się uczyłem, to nie o to… - zaczynam, ale nie kończę, bo tracę wątek pod twoim spojrzeniem. Patrzysz na mnie, ale mnie nie widzisz. Nie widzisz tego kogoś, kim jestem.
Już pierwsze twoje słowa mnie mierzą. Nie chodziło o naukę, nigdy nie chodziło o to, bo zawsze starałem się uczyć dobrze. Nauczyciele mówili, ze nie wykorzystuje swojego potencjału, to fakt, ale lokowałem się ponad przeciętnymi uczniami. Nawet w szkole z internatem. Dotyka mnie niesprawiedliwość twoich słów, jednocześnie też wymiata z mojej głowy wcześniej ułożone sentencje, którymi chciałem się z tobą podzielić. Zaczyna piszczeć mi w uszach. A ty mówisz dalej, rzucasz we mnie pytaniami, które nie do końca do mnie docierają, choć rozumiem twój żal.
- Zostałem sam, Ocean — próbuję się przebić przez twój głos, ale to na nic. Mógłbym przysiąc, że pojedyncze słowa wypadają mi spomiędzy ust, jakbym chciał się z tobą nieśmiało skonfrontować, ale nawet nie słyszę samego siebie.
Nie zrobiłem tego wszystkiego po to, żebyś się, kurwa staczał.
Zaciskam mocniej usta, wbijam palce w uda, zostawiając na materiale spodni tłuste plamy. Chcę się odbić od twojego uniesionego głosu, od krzyku, który rozdziera w końcu moją głowę. Przestaje rozumieć. Oczy znowu pieką mnie bardziej, ale ja jak na złość nie wypuszczam łez spod powiek, wciskam w nie palce, zaraz całe pięści, zostawiając na nich wilgotne ślady. Pierwszy raz czuję złość — prześlizguje się z jakiegoś zatęchłego miejsca, schowanego wewnątrz mnie, taranuje inne emocje, by w końcu wyjść na wierzch. Czuję się z tym, jak nie ja.
Wstaję gwałtownie, strącam przez przypadek kolanem talerz ze stołu. Czuję, że to było dla mnie za szybko, bo robi mi się biało przed oczami, więc mrugam kilkukrotnie, starając się pozbyć ulotnego stanu nieważkości.
- Jak miałem cię odwiedzić? - rzucam głośniej pytanie w przestrzeń, bo naprawdę nie rozumiem, dlaczego mówisz to wszystko. Dlaczego zachowujesz się, jakbyś niczego nie rozumiał, jakbyś o niczym nie wiedział. Chce mi się płakać, chce mi się, kurwa wyć. Pierwszy raz mam ochotę krzyczeć, wydrzeć z siebie wszystko razem z trzewiami, w których przewraca mi się teraz niebezpiecznie.
- Nigdy cię o to wszystko nie prosiłem — pierwszy raz podnoszę głos, jest mi niedobrze, gdy siebie słyszę, a już wiem, ze to jeszcze nie koniec. - To ty mnie porzuciłeś, zostawiłeś mnie, Ocean, z tym całym gównem samego. Zostałem sam, nie miałem nikogo, prócz ciebie — żal zaciska mi gardło, więc wydaje mi się, że z każdym oddechem duszę się coraz mocniej. - Jak miałem sobie poradzić?! - już nie wiem, o co chciałem cię zapytać wcześniej, uporczywie próbuję sobie przypomnieć, ale czuje, że serce bije mi bardziej niż kiedykolwiek, a to odbiera mi siły.
- Zabiłem go, rozumiesz? Zepchnąłem go z pieprzonych schodów, nie pomogłem, gdy krztusił się własną krwią. Dobiłbym go, gdyby nie zdechł tam sam — słowa wypadają ze mnie zupełnie niekontrolowanie, brzydzę się ich, brzydzę się siebie w tej wersji, bo jestem podobny do ojca, ale jednocześnie jestem wdzięczny, że w końcu mogę to z siebie wyrzucić, że w końcu to zdarzenie nie jest zamknięte tylko w mojej głowie i nie trawi mnie latami od wewnątrz.
- Zabiłem go i poczułem ulgę, myślałem, że jakoś przez to przejdziemy razem, ale on i tak zabrał mi wszystko, zabrał mi ciebie, a ty się na to zgodziłeś — krzyczę już, czuję niemal tamtą krew na swoich dłoniach, ciepłą i lepką, a za nią łzy na policzkach, bo już niczego nie kontroluję.
Wplatam palce we włosy, zaciskam je mocno, niemal szarpiąc za nie sam siebie. Odwracam się do ciebie tyłem, oddychając ciężko. Moje ciało zaczyna wpadać w nieznaną mi histerię, panikę, rozpierającą raz za razem boleśnie klatkę piersiową, która zapada się zbyt mocno. Dalej nie wykrzyczałem wszystkiego, dalej pali mnie gardło, więc zaczynam krzyczeć — krótko, może zbyt przeraźliwie, zbyt dogłębnie, ale to mi pomaga na tyle, że potrafię na ciebie znowu spojrzeć. Robię kilka kroków w twoją stronę, ale zatrzymuję się w połowie, nie wiedząc, co właściwie chcę zrobić, bo zdaję sobie sprawę, że mam zaciśnięte pięści. Znowu jest mi wstyd. Coś ciężkiego spada mi na ramiona. Jestem zbyt przytłoczony niesprawiedliwością tego świata i sytuacji, w której nas postawił. To nie powinno się nigdy wydarzyć.
- Nie odezwałeś się do mnie ani razu — mój głos łagodnieje, a może właściwie słabnie. Czuję, że zdarłem sobie gardło. - Ani razu mi nie odpowiedziałeś — ile listów do ciebie wysłałem? Ile razy starałem się dodzwonić, zostawić wiadomość, włamując się po godzinach do sekretariatu? Zrobiłem wiele głupich rzeczy, a ostatnią było przyczynienie się do tego, aby wyrzucili mnie ze szkoły. Chciałem cię odnaleźć, zabrać ze sobą, ale byłem jeszcze tylko dzieckiem. Dalej jestem tylko dzieckiem i prawdopodobnie skończenie osiemnastki za kilka miesięcy nic nie zmieni. O ile przyjdzie mi dożyć tamtego czasu. Już teraz jest zbyt ciężko.

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
21 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Nigdy nie widziałem Cię w takim stanie. Przekroczyłem najwyraźniej cienką granicę, naciągnąłem za mocno strunę, która pękła w Tobie, wylewając całą gorycz jaką w sobie nosiłeś. Nie chciałem mówić tych wszystkich rzeczy; tak naprawdę nigdy nie miałem Ci za złe, nigdy nie posądzałem Cię o mój los. To był nasz los, beznadziejny, chujowy, z ojcem tyranem i praktycznie nieobecną matką.
Uwolniłeś nas od tego, uwolniłeś siebie od nocy, kiedy szorstkie dłonie ojca dotykały Twojej delikatnej skóry. Uwolniłeś mnie od konieczności słuchania, jak wstrzymujesz oddech, z gardłem związanym na supeł. Pozwoliłeś mi odetchnąć, bo wiedziałem, że nigdy więcej nie zapłaczesz przez niego, nigdy więcej też ja sam nie poczuję jego okropnego oddechu na twarzy.
Potrafiłem się bronić. Zawsze byłem tym gorszym, bardziej impulsywnym. Biłem go wiedząc, że odda mi dwa razy mocniej, ale uderzenia były lepsze niż cała reszta, jaką nam serwował. Specjalnie zamieniałem cel z Ciebie na mnie, robiłem wszystko co mogłem i co przyszło mi do głowy, by raz na jakiś czas wieczory były tylko nasze; z Tobą przy moim boku, kiedy słuchaliśmy w kółko tej samej kasety, zakopani głęboko pod kocem, stykając się ciałami, jakbyśmy byli jednością. Wtedy żaden z nas nie drżał, nasze mięśnie się nie spinały.
Jak mógłbym myśleć o Tobie źle za to, co dla nas zrobiłeś?
A jednak coś głęboko we mnie, coś brzydkiego i szkaradnego zmusiło mnie, żebym obarczył Cię winą, żebym skarcił Cię za nic, chyba nieumyślnie idąc śladami tego frajera, który tak łatwo zniszczył nam piękno tego świata.
- Ja też zostałem sam! - krzyczę, oboje krzyczymy, wypełniając pomieszczenie jeszcze większą dawką napięcia, praktycznie stężeniem nie do zniesienia. Robię krok w przód, później znowu w tył, zrzucam wszystko, bo ręce mnie mrowią pragnąc znaleźć ujście emocjom. - Zostałem sam, bo chciałem dla Ciebie dobrze, rozumiesz?! Chciałem, żebyś miał lepszy start ode mnie, żebyś bez ojca mógł zacząć normalnie funkcjonować! Wolałem iść za Ciebie siedzieć, niż patrzeć jak Ty przez to przechodzisz! - teraz już wrzeszczę, gardło zdziera mi się i drapie, zamieram w bezruchu, zagryzając mocniej wargę.
To był koszmar. Całe dwa i pół roku w zamknięciu, wiecznie z tymi samymi, nieżyczliwymi twarzami. Pobudka, jedzenie, zajęcia, jedzenie, sen. Jakby ktoś zamknął mnie w blaszanym kołowrotku. Cotygodniowe spotkania z psychologiem nie pomagały, nakręcały tylko burzę myśli, tysiące słów, których nigdy nie wypowiedziałem. Wyzwalało to we mnie frustrację, lęk, skrajne szaleństwo, gdy tęskniłem za Tobą tak mocno, aż chciało mi się płakać. I robiłem to, ciemnymi, cichymi nocami, drapiąc paznokciami w materac. Było gorzej, kiedy nadzieja, że mnie odwiedzisz pryskała, zastąpiona po prostu zwątpieniem i rezygnacją.
Miażdżyło mnie to, a jestem silniejszy od Ciebie. Jak byś to przetrwał?
Sama myśl, że mógłbyś być na moim miejscu, przebłyski nierealnych obrazów, jak siedzisz skulony i całkowicie sam.
- Chciałem dla Ciebie dobrze, rozumiesz?! Tylko Ty się liczysz dla mnie na tym jebanym świecie! I nawet Ty w końcu mnie zostawiłeś! - chyba o to miałem największy żal. Nie o zamknięcie, nie o ból i rany, które zostawiały ślady. Zostawiłeś mnie, kiedy najbardziej Cię potrzebowałem.
Świdruję Cię wzrokiem, Twoje drżące ramiona, pochyloną sylwetkę. To, jak wczepiasz palce we włosy i w jednym momencie mam ochotę Cię przytulić. Zamknąć w ramionach, pozwolić Ci wykrzyczeć całą złość, uderzyć mnie, raz, drugi i trzeci, żeby tylko było lepiej.
Pieką mnie znowu oczy, więc pocieram je i kręcę głową, pragnąc by słowa we mnie nie uderzały, by ominęły mnie i żebym nadal pozostał głuchy.
Ale nie byłem. Byłem realniejszy niż kiedykolwiek przedtem, a nadepnięcie na kawałek szkła tylko mnie w tym utwierdziło.
- Na co miałem odpowiedzieć, Milo? Na co? Na ciszę? Na Twoją obojętność? Myślisz, że chciałem Cię zostawić samego? - biorę głębszy wdech. Nie rozumiem. A raczej jeszcze nie rozumiem, bo nasza wymiana zdań jest jakaś niespójna, jakbyśmy rozmawiali o dwóch zupełnie różnych sprawach.
Serce mi zamiera, coś podpowiada, żebym się uspokoił.
Myśl.
Otwieram usta, zamykam je jak złota rybka zamknięta w akwarium.
Ani razu mi nie odpowiedziałeś
Z dwóch krokach znajduję się przed Tobą i mocno łapię za ramię. Zmuszam Cię, żebyś na mnie spojrzał, odszukując w pełnych łez oczach tą samą niesprawiedliwość, jaką widziałem codziennie w lustrzanym odbiciu.
- Pisałem do Ciebie. Codziennie przez ponad rok. Co tydzień dawałem babci wszystkie listy, wszystkie moje rysunki. Obiecała! Obiecała, kurwa, że Ci je przekaże - głos mam niższy, niecierpliwy, nie chcę, żebyś mi teraz przerwał. Opieram dłoń na Twoim mokrym policzku i pocieram go żarliwie, trącając kciukiem Twoje wargi. - Nigdy ich nie dostałeś - bardziej stwierdzam fakt, niż pytam. Gdybyś je przeczytał, nie krzyczelibyśmy na siebie, żadne z nas nie miałoby teraz pretensji.
Każdy mój list był przesiąknięty oddaniem. Każde słowo było szczerym wyznaniem braterskiej miłości i tęsknoty.
Na końcu każdego listu prosiłem Cię, żebyś jeszcze wytrzymał.
- Nigdy bym Cię nie zostawił, rozumiesz?! - potrząsnąłem Tobą raz, potem drugi, by w końcu gwałtownie Cię do mnie przycisnąć. Nie wiem, czy chciałeś się odsunąć, ale nie miałem zamiaru Ci na to pozwalać, biorąc głębokie wdechy prosto w Twoich pokręconych lokach.
- Nigdy o Tobie nie mówiła. Nigdy nie odpowiadała na moje pytania. Pozwoliła Ci myśleć, że cię nienawidzę, a mi sądzić, że nic dla Ciebie nie znaczę - szepczę, zaciskając powieki i nie mogąc już dłużej utrzymać słonych łez.
- Milo, przecież ja bym nigdy o Tobie nie zapomniał. Dostałeś je? Dostawałeś moje listy? - ujmuję tylko Twoją twarz w dłonie, ale nie odsuwam się, trwam ciasno przy Twoim ciele, opierając czoło o Twoje.
Nie wiem na co liczę.
Może na prawdę, bo nie zniosę dłużej tej niepewności.

Milo Ross
powitalny kokos
Reżyser porno
17 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
What is love?
Każda sekunda zabija mnie coraz bardziej. Krzyczymy na siebie, staramy się być głośniejsi od drugiego, jakbyśmy nie liczyli się już z jego uczuciami. Przestajemy być spójni i to boli mnie najbardziej. Czuję, że się rozpadam na te drobne kawałeczki piasku, który tak często przesypywaliśmy między palcami, spędzając długie godziny na plaży. Odwlekaliśmy powroty do domu. Staraliśmy się zawiesić w dobrych chwilach, ignorując rosnący niepokój. Czy moglibyśmy odwlekać w czasie tak samo to, co stało się z nami teraz?
Nie sądziłem, że będziesz kiedykolwiek zdolny na mnie krzyczeć. To nie zdarzyło się nigdy wcześniej, tak samo, jak moja zdolność do tej rozrywającej złości. Ale nie mogę już jej powstrzymać, wiesz? Szarpie ona moim ciałem na wszystkie strony, odbiera zdrowy rozsądek, sprawia, że jest mi niedobrze. Nie docierają do mnie dźwięki rozbijanych szklanek, przedmiotów zrzucanych z mebli, choć wiem, że to tak próbujesz się wyładować. Czy powstrzymujesz się, żeby mnie nie uderzyć? Ta myśl odbiera mi oddech, naprawdę chcę umrzeć albo chociaż uciec jak najszybciej, byleby już więcej na to nie patrzeć; byleby nie wracać wciąż i wciąż do brzydkich wspomnień, wypełniających moją głowę.
Dwa i pół roku to było dla nas za dużo. Patrz, co z nami to zrobiło. Oboje byliśmy zamknięci, odizolowani, zmuszeni do zapomnienia, które ostatecznie nigdy nie nadeszło. Chcę ci powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, ale w tym momencie już sam w to nie wierzę. Ścieżka, która przeszliśmy, wydaje się mieć bardzo sprecyzowany cel, a ja nie potrafię się z tym pogodzić.
Nie rozumiem twoich pretensji, twoich słów o pozostawieniu cię samego. Przecież pisałem, pisałem każdego pieprzonego dnia, wylewałam siebie w setki słów kreślonych na kartkach. Nie potrafiłem nawet zliczyć w pamięci ilości listów, jakie wręczyłem babci, by ci je przekazała. Jestem zawiedziony, bo niemal pewny, że to ty zignorowałeś moje uczucia; że to ty postanowiłeś się ode mnie odgrodzić, widocznie obrzydzony tym, co zrobiłem. Byłeś mną zawiedziony, prawda? Ta myśl zjadała mnie przez te wszystkie lata, sprawiła, że się zepsułem jeszcze bardziej.
Patrzę na ciebie i cię nie widzę. Zaciskam palce na włosach, jakby to mogło mi jakoś pomóc, ale dobija mnie ten dystans między nami, który tylko rośnie i rośnie — w przestrzeni, w słowach, zrozumieniu. Dławię się tym brzydkim uczuciem, niemal połykając powietrze, bo nie jestem w stanie już oddychać. Gdy zmniejszasz odległość, wzdrygam się niekontrolowanie, dalej wrzucony do przeszłości, w której musiałem się ciągle bronić, zamykać się w swojej głowie na długie godziny przed światem, żeby nie zwariować.
Z pierwszymi sekundami nie rozumiem, co do mnie mówisz. Twoje słowa nie mają sensu, a przede wszystkim żadnego pokrycia w rzeczywistości, w której żyłem podczas naszej rozłąki. Przecież nie było żadnych listów, a babcia tylko wiecznie kręciła przecząco głową w odpowiedzi na moje pytania o ciebie. Wtedy zacząłem przyzwyczajać się do myśli, że chciałeś mnie wymazać ze swojego życia, jakbym był pobieżnym błędem w obliczeniach.
Nigdy ich nie dostałeś.
Niemal poruszam ustami razem z tobą, czując, jak dociera do mnie szorstka prawda. Spływa na mnie chłodny strach, oblewa mnie ten nieprzyjemny rodzaj zawodu, który strząsasz ze mnie zaraz, przyciągając bliżej. Ocuca mnie ta twoja bliskość, bo to jedyne czego się nie boje na tym świecie. To jedyne bezpieczne dla mnie miejsce.
- Pisałem do ciebie — mamroczę jedynie, dalej ciężko oddychając i będąc pod wpływem rzeczywistości, która właśnie się wyklarowała. Czyli zostaliśmy okłamani, znowu? Boli mnie to, jeszcze bardziej, niż mógłbym się spodziewać. Boli mnie to, że wypuszczasz spod powiek łzy, zupełnie tak, jak robię to ja. Sięgam do nich, układam dłonie na twojej twarzy, tak jak robisz to ty. Jestem zły, wściekły na cały świat, więc zaciskam mocniej zęby i powieki, starając się wziąć głębszy wdech. Moje kciuki ścierają mokre ślady, nos niemal ociera się o ten twój. W końcu też dociera do mnie twój oddech, niespokojny, płytki, urwany w połowie. Jezu, chcę się w ciebie wszczepić, być z tobą, zasnąć przy tobie, tak jak robiliśmy to kiedyś. Chcę zaznać w tym chaosie tego spokoju, jaki sobie tworzyliśmy.
- Byłem zamknięty, Ocean, wysłali mnie do szkoły z internatem — patrzę na ciebie, ale jedyne co dostrzegam to ciemne rzęsy, pojedyncze zmarszczki rysujące się na zbolałej twarzy. Mam ci ta wiele do powiedzenia, do wytłumaczenia, bo nagle wiem, że to, co się działo przez zabrany nam czas, musimy po prostu jakoś nadrobić.
Jesteś tak blisko, że coś przewraca się we mnie niespokojnie w dziwnej ekstazie. Serce na nowo wybija znany rytm — niespokojny, niemal wyczekujący, ale jest to kojące, znajome.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie dostałem żadnego listu od ciebie, a skoro tak było, to ty nie dostałeś moich. Drżę na tę myśl. Znowu nasze uczucia zostały stłamszone, schowane w kieszeń, zamknięte, pozbawione jakiekolwiek znaczenia. Przez ten czas byliśmy odcięci od siebie, pozbawieni prawdy i wsparcia, które mogłoby nam jedynie pomóc.
- Powiedziała — zaciąłem się, marszcząc powieki, próbując powstrzymać kolejną porcję łez. - Za każdym razem mówiła, że nic dla mnie nie ma. Za każdym razem pytałem się o ciebie, o moje listy, bo napisałem ich setki, dawałem jej je, obiecała, że je ci dostarczy, ale nigdy nie powiedziała mi nawet, jak się czujesz — miotam się trochę, moje słowa drżą, a ja nie potrafię złożyć sensownego zdania. Jest mi niedobrze, cholernie niedobrze, bo zawiodła nas ostatnia osoba, której ufaliśmy. Dlaczego? Po co to zrobiła?
- Nigdy nic od ciebie nie dostałem, myślałem, że mnie nienawidzisz — przyznaje w końcu, bo to najgorsza myśl, jaka wytworzyła się w mojej głowie. - Myślałem, że się mnie brzydzisz, że chcesz o mnie zapomnieć — te uczucia są wciąż żywe, zaciskają delikatnie moje palce na linii twoich włosów, do których nieśmiało sięgam.
Trwamy w tej pozycji chwilę, może trochę się uspokajając, dzieląc się jednocześnie oddechem, który czuje na swoich policzkach i wargach. Poruszam się w końcu lekko, choć wcale nie chcę się od ciebie odsuwać, robię to, na ułamki sekund, ciągnąc cię za sobą na kanapę, stąpając ostrożnie pomiędzy całym bałaganem, jaki wytworzyliśmy. Jestem zmęczony, ty chyba z resztą też. Wydaje mi się, że oboje czujemy ciężar tej sytuacji, która rozbraja nas doszczętnie.
Dopiero kiedy siadamy, dostrzegam twoją zranioną stopę, krew, którą zostawiłeś z każdym kolejnym krokiem. Krzywię się lekko, kieruję spojrzenie wprost na ciebie, przecierając niedbale swoje policzki, na których dalej skrzyły się wilgotne ślady po łzach i gdzieś w międzyczasie moje usta po prostu się łagodnie uśmiechają. Czy to nie głupie, że świat niemal każe nam opiekować się sobą nawzajem?
Zawsze się do siebie uśmiechaliśmy — przez łzy, złość, wściekłość, w całej niesprawiedliwości i krzywdzie, jakiej żyliśmy. Uśmiechaliśmy się, jakby nasze rany były idiotycznym wypadkiem przy pracy, a nie dowodem na przemoc, jakiej zaznaliśmy.
- Zaczekaj chwilę — znikam na ułamki sekund, aby przynieś apteczkę z łazienki. Opadam obok ciebie, siadając tak blisko, żeby cię czuć. Chcę cię czuć, twoje ciepło, bliskość, zawsze tego łaknąłem, zupełnie instynktownie i naturalnie. Nie było dnia, żebym się tego bał, żeby uznawał to za niestosowne. Kochałem cię, dalej cię kocham, jesteś moim idealnym starszym bratem. Cholernie za tym tęskniłem.
- Dlaczego to zrobiła? - rzucam w przestrzeń, zastanawiając się, jaki babcia miała cel w tym działaniu. Czy chciała nas skrzywdzić? Przesunąłem się na skraj kanapy, łapiąc cię pod łydką, żebyś położył nogę na moich kolanach i ściągam ci skarpetkę, czując się na powrót, jak tamten dzieciak, kilka lat wcześniej. Zajmuję się tobą, choć widzę, że walczysz z nieprzyjemnym bólem, który prawdopodobnie będzie ci towarzyszył przez kilka kolejnych dni z każdym stawianym krokiem.
Wyjmuje drobinki szkła utkwione w skórze.
Może nawet bezwiednie gładzę cię drugą dłonią po wierzchu stopy, jakby to mogło złagodzić cały dyskomfort. I czasami zastanawiam się, skąd znam tę delikatność? Nikt mnie przecież tego nie nauczył. Nikt nas tego nie nauczył. Skąd w nas ta wrażliwość względem siebie?

Ocean Odell
powitalny kokos
Alfons tego przybytku
ODPOWIEDZ