- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
  • II
Ucieczka od błękitnej sali była nieunikniona, wręcz wymagana. Pozbywając się jego ubrań i zabawek, musiała także wyrzucić w otchłań zapomnienia jedyne miejsce, w którym pozwalała sobie na upust smutku i chwile zwątpienia - miejsce, które pochłonęło go w całości, które wyżerało go od środka, pozbawiając uśmiechu, oliwkowej barwy ciała i błysku w oczach. Nikt się nie dziwił, nikt też nie próbował odwieść jej od tego pomysłu, twierdząc zgodnie, że na jej miejscu postąpiłby tak samo. Proponowali jej inne szpitale, inne miasta i inne stawki, każdy stawał na głowie, pomagając w próbie odnalezienia tego jedynego miejsca; tego, w jakim przyjdzie jej odpocząć i wyleczyć się. Nikt nie podejrzewał tylko, że wszystkie kliniki były już dla niej skażone, że w każdym napotkanym dziecku widziała to niedawno utracone, że w przypadkowym śmiechu odnajdywała barwę jego głosu, a na korytarzach wszyscy jakby szeptali jego imię. Poza tym… Jak miała leczyć innych, kiedy Tony zabrał wraz ze sobą jej wiarę w medycynę? A więc odeszła. Zdjęła swój biały kitel, którego przysięgła już nigdy nie wkładać i zaczęła rozglądać się za czymś innym - równie wymagającym i czasochłonnym, byleby tylko nie myśleć o Nim. Dom stał się tylko mało znaczącym tłem, podobnie jak Francis, z którym nie potrafiła już dzielić się swoimi myślami. Czasem jednak, podobnie jak dzisiaj, dojmujący smutek opuszczał ją na moment, ustępując miejsca wyrzutom sumienia, które nakazywały jej obranie (jak na nią) całkiem zuchwałych kroków - jak choćby omówienie mało istotnych spraw twarzą w twarz, zamiast poprzez wysłanie zdawkowego smsa. Budynek policji opuściła z zaskakująco dobrym humorem, samochodem podjeżdżając pod ratusz, jaki przywodził jej na myśl szczególnie jedno wspomnienie - to, które nazwać można było ich pierwszym. Uśmiechnęła się do sekretarki, pokonała trzy stopnie i zapukała krótko, nie czekając na odpowiedź. - Przepraszam najmocniej, szukam burmistrza. Pan musi być jego asystentem, prawda? - zapytała z powagą, otwierając drzwi i przyglądając się Francisowi stojącemu za biurkiem. Nie potrafiła jednak utrzymać fasonu zbyt długo - promienny uśmiech, tak rzadki dla niej ostatnimi czasy, naruszył w końcu bezruch jej warg, dlatego zwinnie wślizgnęła się do środka. - Przyszłam w sprawie wycinki drzew - dodała jeszcze, wyraźnie rozbawiona.

Francis Winfield
ambitny krab
-
Burmistrz — Ratusz w Lorne Bay
38 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Burmistrz Lorne Bay, najstarszy syn właścicieli lokalnej stoczni. Jak wszyscy Winfieldzi, został adoptowany. Podwójnie żonaty - pierwsza żona została zamordowana, z drugą stracili dziecko w wyniku choroby, więc przestało im się układać.
1.

Byłoby łatwiej, gdyby do śmierci bliskich dało się tak po prostu przyzwyczaić. Nie od razu, ale przecież w swoim życiu Francis kilka osób już stracił, a jednak każdy kolejny przypadek zdawał się być jeszcze gorszy od poprzedniego. Najpierw matka, później pierwsza żona, aż ostatecznie… własne dziecko. Nie miał Jane za złe, że zrezygnowała z pracy w szpitalu, każdy musiał poradzić sobie ze stratą po swojemu i naprawdę starał się ją wspierać w jej decyzjach, a przy tym… widział, że coś zmierza w złym kierunku. Oddalali się od siebie, były dobre chwile, ale później w oczach własnej żony znów dostrzegał pustkę, której niestety nie potrafił wypełnić. Wierzył, że to przejściowe, był cierpliwy, dawał jej przestrzeń, a przy tym i jemu na rękę była możliwość przepracowania tej tragedii. Ucieczka do ratusza stała się jego najlepszą możliwością. Od najmłodszych lat cechował go pracoholizm, nie wzbudzało to więc w otoczeniu najmniejszych podejrzeń, zresztą dla ludzi z zewnątrz ich związek był idealny. Nic dziwnego, sami pracowali na to, by właśnie w taki sposób ich postrzegano. Nigdy nie był fanem wywlekania własnych problemów poza jednostki, których te faktycznie dotyczyły, więc był wdzięczny, że Jane podchodzi do tego podobnie. Z resztą… naprawdę wierzył, że do siebie pasowali i nigdy nie żałował, że zdecydował się ponownie formalny związek. Jeszcze nie tak dawno byli szczęśliwi i w chwilach zwątpienia lubił skupiać się właśnie na pozytywnych wspomnieniach. Tego dnia na całe szczęście nie miał też za wiele czasu, aby roztrząsać kwestie własnego małżeństwa, kiedy więc rozległo się pukanie, tak, jak wiele lat temu, zajęty był dokumentami, znad których uniósł spojrzenie, gdy w gabinecie znalazła się jego żona. Przechylił lekko głowę, marszcząc przy tym czoło w grymasie delikatnej konsternacji, ale widząc, w jakim dobrym nastroju jest jego gość, mimowolnie zadrżał mu kącik ust.
- Dzień dobry. Dobrze, że trafiła pani na mnie. Burmistrz nie toleruje takich wtargnień - powiedział rzeczowo, idąc za ciosem i też pozwalając sobie na te żarty, chociaż minę miał przy tym bardzo wiarygodną. Odłożył trzymaną fakturę i przyjrzał jej się dokładnie. - Tak po prostu? - obszedł biurko, by oprzeć się przed nim wygodnie biodrami, krzyżując przy tym nogi w kostkach. Spojrzał też na nią wyczekująco, pocierając delikatnie zarost. - Czekam na jakieś przedstawienie… cytaty z Pocahontas to niewątpliwie mój ulubiony typ negocjacji - kontynuował jeszcze przez jakiś czas podtrzymując maskę powagi, ale ostatecznie pozwolił sobie na rozbawienie. Nie był mistrzem okazywania takich emocji, ale sposób w jaki uniósł kącik ust, głośniejsze wypuszczenie powietrza przez nos, czy ocieplenie spojrzenia, dla kogoś kto go znał, było to jasnym przekazem.

jane hemingway-winfield
sumienny żółwik
Lilka
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Wyniosła, chłodna natura Francisa nie była w stanie stłumić jej determinacji ani dzisiaj, ani kilkanaście lat temu, choć niejednemu zapewne zdążyłby już ostudzić zapał. Po głowie Jane jednak, w momencie przekraczania granicy najważniejszego gabinetu ratusza, przemknęła wyłącznie jedna obawa - czy jej mąż nie był przypadkiem w trakcie wideokonferencji, którą ujrzałaby dopiero po wniknięciu w głąb pomieszczenia. I w takiej sytuacji jakoś by sobie poradziła, włączając swoją wrodzoną operatywność (czyt. zrobienie z siebie błazna), ale wolała mimo wszystko unikać podobnych sytuacji. Po upewnieniu się więc, że nigdzie nie znajdują się niechciani słuchacze, zdecydowała się brnąć dalej w swoje specyficzne poczucie humoru, które Winfield na szczęście podłapał. - Tak, dotarły już do mnie podobne pogłoski. Ponoć to okropny rezoner i do tego wiecznie spięty. Lepiej mu się chyba nie narażać - podzieliła się z nim swoją obawą, jakby też jednocześnie dając mu drogocenną radę i pokiwała głową, by podkreślić prawdziwość tych słów. - Choć słyszałam także, że jest niebywale inteligentny i zabójczo przystojny. I że wszystkie pracujące tu kobiety utonęły w jego niebieskich oczach. W sumie... pewnie nie tylko kobiety - dodała jeszcze, tym razem z pewnym rozbawieniem. Początkowa próba połechtania jego ego skończyła się jak zwykle chęcią podrażnienia się z nim, licząc przy tym, że wszystko jej wybaczy. Musiał, obiecał jej to przecież przed ołtarzem. Tymczasem przeszła zgrabnie wokół biurka, sunąc po nim delikatnie prawą dłonią, aż w końcu znalazła się tuż obok mężczyzny, na którego policzku pozwoliła sobie złożyć krótki pocałunek. Jako że jej nozdrza prędko podrażnił zapach wody kolońskiej Francisa, a także woń proszku do prania i - dałaby sobie rękę uciąć - nuta szafranu, kojarzącego się jej wyłącznie z Tonym, odsunęła się od szatyna z prawie niedostrzegalnym niepokojem, odwracając się w stronę okna, w celu całkowitego zatuszowania swojego nagłego paroksyzmu. - Nie mogę przecież wytoczyć tak silnych dział już na wstępie. Jestem poważnym negocjatorem, proszę pana - wyjaśniła, wciąż utrzymując pogodny ton głosu i wsparła ręce na biodrach, twarz lekko zwracając zza pleców w jego stronę. - Odwiedził mnie dzisiaj Allaband. Rozmyślił się, odwołał swoje plany i zapytał, czy nasze zaproszenie jest nadal aktualne - powiadomiła go, a w jej głosie dało się usłyszeć pewną nadzieję wobec wspomnianego spotkania. To na nim bowiem spodziewała się usłyszeć od komendanta dobrych wieści dotyczących swojego awansu.

Francis Winfield
ambitny krab
-
Burmistrz — Ratusz w Lorne Bay
38 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Burmistrz Lorne Bay, najstarszy syn właścicieli lokalnej stoczni. Jak wszyscy Winfieldzi, został adoptowany. Podwójnie żonaty - pierwsza żona została zamordowana, z drugą stracili dziecko w wyniku choroby, więc przestało im się układać.
Lubił gdy taka była. Miał wrażenie, że właśnie przez to się w niej zakochał, mimo swojej sumienności, siły charakteru, było w niej - nawet teraz, po kilku latach - coś młodzieńczego, świeżego, jakieś źródło światła, którego od zawsze potrzebował, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Wydawało mu się przecież, że jak przystało na chłodnego i opanowanego człowieka, nie w głowie mu uczucia do kogoś, kto mógłby po prostu wtargnąć do jego małego królestwa, jakim było to miejsce i swoją osobą wszystko w nim poprzestawiać. Nie sądził, że potrzebował uśmiechów, głupich żartów, udawania, bo jawiło mu się to takim nieodpowiednim zachowaniem dla kogoś jego pokroju, a mimo to Jane naprawiła w nim to spaczone postrzeganie własnej osoby. Dlatego chciał walczyć… o nią, ich małżeństwo, rodzinę, jaką nadal stanowili, nawet jeśli niesprawiedliwość wydarła im z ramion jedyne dziecko. Wiedział, że byłby głupcem, gdyby tak po prostu odpuścił, zapomniał, pozwolił jej odejść. Być może samolubnie wierzył, że ona sama go potrzebuje, na pewno niekiedy tak było, ale teraz, gdy pracowała w policji, coraz częściej przyłapywał się na myśli, że nie lubi jej pracy. Po prostu. Wydawała mu się niebezpieczna, nieodpowiednia dla kogoś, kim sam powinien się opiekować. Nie mniej jednak robił, co w jego mocy, by ją w niej wspierać. Nie był bynajmniej mężem, który miałby podcinać swojej żonie skrzydła, bo sam będąc pracoholikiem, rozumiał, jak istotna może być samorealizacja na tle zawodowym.
- Okropny rezoner? - powtórzył po niej, unosząc brwi w nieprzyjemnym grymasie. Potarł nawet delikatnie brodę, jakby się nad tym zastanawiał. Miał nawet rzucić jakimś kąśliwym komentarzem, ale kolejne słowa Jane wytrąciły mu te plany z rąk. Na nowo musiał zastanowić się nad swoim stanowiskiem. - Te plotki brzmią już lepiej… chociaż obawiam się, że i te negatywne, jak i pozytywne, są dalece przesadzone - skomentował, chociaż sam musiał stwierdzić, że poniekąd z jej pierwszymi słowami nie sposób było się nie zgodzić. Mimo to miło było usłyszeć z ust małżonki komplement, a jeszcze milsze było to co się z tym wiązało, musiała mieć dobry dzień. Nachylił się nieznacznie, tylko na tyle by ułatwić jej złożenie pocałunku na jego policzku i chociaż dłoń mu drgnęła, w zamiarze czułego objęcia jej w talii, Jane zdążyła już prysnąć, pozostawiając po sobie uczucie delikatnego mrowienia na jego twarzy. - Właśnie widzę, jak pani negocjuje… wolałbym, aby na innych mężczyznach nie stosowała pani podobnych zagrywek - mimo, że się odsunęła, nadal starał się zachowywać swobodnie, żartem nawiązując do cmoknięcia w policzek. Cały czas ją obserwował, ale kiedy wspomniała o komendancie, spoważniał na moment. - Zależy ci na tym, prawda? - wtrącił, a zaraz potem zgrabnie odbił się biurka i skrócił nieco między nimi dystans. - Myślę, że to idealny pomysł. Skoro sam odwołał własne plany, to chyba coś za tym stoi - nie był fanem dawania nikomu złudnej nadziei, ale wierzył, że Jane zasługuje na awans, więc jeśli ta kolacja miałaby się do tego przyczynić, nie widział powodu, aby jej nie urządzić.

jane hemingway-winfield
sumienny żółwik
Lilka
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Pragnęła zachowywać się w ten sposób już zawsze, nieprzerwanie. Widząc bowiem, jak każdy niezręcznie odwraca od niej wzrok, gdy nadchodzą te gorsze dni, nasączające jej głowę wyłącznie dojmującym smutkiem, jeszcze bardziej znienawidziła samą siebie. Chciała być lepsza; wiecznie pogodna i uśmiechnięta, figlarnie i urzekająco zabawna, ale... Nie wiedziała już, czy nie utraciła tamtej siebie już dawno. Czy teraz, wkładając na twarz dawną maskę, nie stawała się zwykłą oszustką. Chcąc jednak uniknąć wiecznego zrzucania na Francisa swych problemów, postanowiła brnąć w swą złudną rolę dalej - kochając kogoś tak bardzo, jak kochała właśnie go, na wszystkie sposoby pragnęło się przecież ściągnąć z twarzy tej osoby troskę.
- To zbyt skomplikowane słowa? Mogę je wyjaśnić - zaproponowała z dobrocią serca, gdy powtórzył po niej rzeczownik opatrzony przymiotnikiem i uśmiechnęła się zadziornie. - Taką mam nadzieję. Nie chcę, żeby ktoś inny tonął w twoich oczach - ostrzegła go i westchnęła ciężko. Nie było łatwo być żoną burmistrza, którego codziennie odwiedzało tak dużo osób, a w szczególności pięknych kobiet sukcesu. Doskonale wiedziała (i ja także), jak niektóre z nich marzyły o tym, by wygryźć ją z roli burmistrzowej...
- Spokojnie, całuję tylko tych przystojnych. Nie ma ich aż tak wielu - uspokoiła go, jakże subtelnie. Odwróciła się po chwili na nowo w jego stronę, wciąż z rękami wspartymi o biodra. - Wiem już po prostu, że ten awans należy do mnie. Tylko wolałabym tyle nie czekać, żeby się o tym przekonać - odpowiedziała, a jej tonie dało wyczuć się tę zaciekłość towarzyszącą jej nieustannie w pracy. Była dużo lepsza od swoich kolegów po fachu, a przede wszystkim była zmotywowana. Nie każdy mógł się tym poszczycić. Udało jej się także rozwiązać kilka wyczerpujących i skomplikowanych spraw, więc... Dlaczego niby mieliby powierzyć wyższy stołek komuś innemu?

Francis Winfield
ambitny krab
-
Burmistrz — Ratusz w Lorne Bay
38 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Burmistrz Lorne Bay, najstarszy syn właścicieli lokalnej stoczni. Jak wszyscy Winfieldzi, został adoptowany. Podwójnie żonaty - pierwsza żona została zamordowana, z drugą stracili dziecko w wyniku choroby, więc przestało im się układać.
Przewrócił oczami, kiedy chciała mu wyjaśniać te słowa, a trzeba przyznać, że podobne gesty były u niego rzadkością. Zwykle był po prostu posępnym i zbyt zasadniczym człowiekiem, ale przy Janey bywało inaczej. Kiedy ją poznał, uwierzył, że znów mógłby się zmienić, otworzyć, że ma jeszcze szansę na bycie szczęśliwym. Lubił wracać do tej myśli, szczególnie w chwilach, w których bywało między nimi gorzej. Przypominał sobie wtedy jej twarz sprzed lat, nie taką dojrzałą, jak teraz, ale z podobnym błyskiem w oczach i zaraz wiedział, o co walczy, nie pozwalając jej się od niego odsunąć, a przynajmniej nie na tyle, by zniknęła spoza jego zasięgu.
- Myślę, że nikt w tym mieście nie chciałby zadzierać z taką policjantką - uspokoił ją, jakby naprawdę była taka potrzeba. Nie mniej jednak miło był wiedzieć, że nadal mogłaby być o niego zazdrosna. Nieszkodliwie, oczywiście, bo i on sam wolałby nie myśleć o tym, że jakiś facet mógłby zbliżyć się do niej za bardzo. Dlatego też ściągnął nieco brwi, gdy wspomniała o tym całowaniu. Oczywiście wiedział, że sobie żartuje, ale przecież nie byłby sobą, gdyby nie okazał w żaden sposób swojego niezadowolenia. - Chyba powinienem się przejść na posterunek i przypomnieć tym przystojnym, że jesteś mężatką - mruknął pocierając się po brodzie, jakby faktycznie planował taki zabieg. Ufał jej jednak na tyle, by oszczędzić sobie podobnych zagrań. Nigdy też przesadnie nie denerwował się, gdy mężczyźni zwracali na nią uwagę, bo cóż... to nie Janey wina, że była piękną kobietą. Nawet żałoba nie odebrała jej uroku, chociaż niewątpliwie rzadziej się teraz uśmiechała. Mimo to w chwilach takich, jak ta, gdy mówiła o czymś z taką pasją, jak o tym całym awansie, zdawała się być dokładnie tą samą wersją siebie, co kiedyś, dlatego mimo własnych uprzedzeń zawzięcie trzymał przysłowiowe kciuki, by jej starania przyniosły zamierzone efekty. Niestety przy tym był wciąż tym samym racjonalnym mężczyzną i nie potrafił złożyć obietnicy, której nie mógł dotrzymać, bo ta nie należała do niego. - Z awansem, czy bez, z punktu widzenia władz miasta już jesteś najlepszym stróżem prawa w Lorne - pozwolił sobie na taki drobny żart, co w jego przypadku było naprawdę wybitnym dowcipem, ale więcej niż rozbawienia, przelał w te słowa czułości. Wyciągnął rękę, mimo, że wcześniej się odsunęła i zaczesał delikatnie kosmyk jej włosów za ucho, przejeżdżając płynnie palcami do jej brody, za którą ostrożnie uniósł jej głowę. Tylko odrobinę, by łatwiej było patrzeć jej w oczy. - Jestem z ciebie dumny, wiesz? - chciał, żeby to wiedziała. Po prostu. Nie chodziło o awans, a ogół tego, co robiła, nawet jeśli niekoniecznie był fanem jej pracy, to jednak znalazła swój sposób, by sobie ze wszystkim poradzić. Nadal tu była, próbowała, nie poddawała się. Owszem, wolałby być dla niej większym oparciem i nie miałby nic przeciwko, gdyby częściej na nim polegała, ale i tak powinna wiedzieć, że dostrzegał jej starania i ciężką pracę.

jane hemingway-winfield
sumienny żółwik
Lilka
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
- Wypraszam sobie, z detektywem - poprawiła go, dobitnie podkreślając ostatnie słowo. - Więc te panny mają jeszcze gorzej; mam to już potwierdzone na papierku, że gdy zajdzie taka potrzeba, to bez problemu je wyśledzę. Nawet w Meksyku - ostrzegła go znów z tym samym, zadziornym uśmiechem. Żarty żartami, ale Jane podobnie jak Francis w jej przypadku, nie chciała wyobrażać go sobie z innymi. Była świadoma faktu, że gdyby tylko chciał, mógłby mieć przy sobie stado kandydatek lepszych od niej; z pokrywającymi się upodobaniami, poglądami i zdolnościami, wyższych, ładniejszych, poważniejszych. Szczęśliwszych. Nawet jeśli nie układało im się przez ostatnie miesiące i jeśli czasem nachodziły ich wątpliwości, czy to małżeństwo ma jeszcze rację bytu, i tak na samo wyobrażenie sobie Winfielda z inną kobietą u boku, nieznośnie wykręcał się jej żołądek. Dlatego też sama nigdy nie potraktowałaby go w ten odrażający sposób. - Tak, zdecydowanie powinieneś - zgodziła się z nieco bardziej promiennym uśmiechem, wciąż przypatrując mu się w miejscu. Prawdę mówiąc, piastujące przez niego stanowisko burmistrza utrudniało jej nieco pracę, ale tylko w kontekście społecznym. Nie tylko współpracownicy traktowali ją z góry i zarzucali bezczelnie, że na swoją pozycję zapracowała sobie za pomocą łóżka, ale też wszelcy świadkowie, ofiary, donosiciele, wykorzystali przy pierwszej lepszej okazji jej niewypowiedzianą i idiotycznie brzmiącą rolę burmistrzowej. Nie przystawała jednak na to i nie spuszczała wzroku - czasem nawet cieszyła się z tych dostawionych na jej drodze, kolejnych przeszkód, które pokonując bez większego problemu, udowadniała swoją niezłomną siłę.
Nie zamierzała odtrącić dłoni, na której błyszczała obrączka identyczna do tej, jaką sama dumnie eksponowała na co dzień. Dłoni, która w przyjemny sposób muskała jej twarz, unosząc ją nieznacznie do góry. Wydała ciche prychnięcie, które można było uznać za rozbawienie. - To niestety mi nie wystarczy - obwieściła ciepło i spokojnie, patrząc mu wprost w oczy. Czuła, że się o nią bał, że gdyby miało to zależeć wyłącznie od niego, wskazałby jej inną ścieżkę kariery, mniej ryzykowną. Nie wiedziała tylko w jakim stopniu stanowiło to dla niego problem - nie wiedziała, czy podzielał jej marzenia względem tej pracy. Czy szczerze życzył jej awansu, za który dałaby się teraz pokroić. A gdy powiedział, że jest z niej dumny... nie spodziewała się tych słów, nie wiedziała, jak zareagować. Wspięła się więc na palcach i owinęła rękami jego szyję, a obraz lekko jej się zamazał, przypominając zaparowaną szybę. - Poradzimy z tym sobie, prawda? Tyle już dokonaliśmy, że to... poprawię się, obiecuję - nie mogła dłużej mówić; szloch ugrzązł jej w gardle. To całkiem kuriozalne, prawda? Że na komplement zareagowała tak, jakby ktoś przypierał ją do muru, jakby wymagał od niej najobszerniejszych wyjaśnień. Poczuła się jednak winna; temu, że zamiast ratować małżeństwo, uciekała w wir pracy, że Francis troszczył się o nią i martwił, a ona niczego nawet nie ułatwiała. Pociągnęła nosem, ze wszelkich sił starając się teraz nie rozkleić w jego objęciach.

Francis Winfield
ambitny krab
-
Burmistrz — Ratusz w Lorne Bay
38 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Burmistrz Lorne Bay, najstarszy syn właścicieli lokalnej stoczni. Jak wszyscy Winfieldzi, został adoptowany. Podwójnie żonaty - pierwsza żona została zamordowana, z drugą stracili dziecko w wyniku choroby, więc przestało im się układać.
Uśmiechnął się nieznacznie, mimo wszystko zadowolony z tego, jak go poprawiła. Zawsze sobie cenił, gdy ludzie byli dumni z tego, co osiągnęli i nie bali się tego podkreślać. Nie chciałby, żeby jego żona sobie ujmowała, więc słusznie wypomniała mu gafę.
- Wolałbym, żebyś nie zapuszczała się beze mnie do Meksyku - mruknął, wydają ciche cmoknięcie półgębkiem, jakby naprawdę rozważał, że mogłaby się tam faktycznie na te swoje poszukiwania wybrać. Wydawało mu się, że miała dziś dobry humor i przez to on sam zyskiwał coraz lepszy z każdą chwilą. Poza tym jej słowa same w sobie dawały mu jakieś zapewnienie, że nadal jej zależy, a chociaż to żałosne, potrzebował takich dowodów na to, że nadal jest dla niej ważny. Oddalali się od siebie, głupi by tego nie zauważył, chociaż z wszystkich dookoła robili głupców, tylko przed sobą nie mogli grać. Tylko, że w chwilach takich jak ta, wszystko wydawało się takie, jak dawniej. Zupełnie jak wtedy gdy pierwszy raz podwiózł ją samochodem, by nie szła w deszczu i widząc jak przygląda się pracującym wycieraczkom, zastanawiał się, o czym też może rozmyślać, stopniowo zauważając, że mimo swojej gburowatej natury, zamiast wyczekiwać momentu, w którym Janey wysiądzie z jego wozu, skupiał się na tym, co może dziać się w jej głowie. Może już wtedy, obserwując kątem oka jej profil, wiedział, że stanie się dla niego znacznie ważniejsza, niż mógłby przypuszczać? W którymś momencie po prostu zrozumiał, że nie chce jej puszczać, że chce, by przy nim była, że jej potrzebuje i właśnie teraz, w tych chwilach gdy żartowała sobie z niego w sposób, w jaki nikt poza nią nie miał prawa sobie żartować, znów sobie o tym przypominał. - Czyli umówione, jutro wpadam z wizytacją - zażartował i sam się uśmiechnął, gdy widział, jak robi to jego żona. Sam nie wiedział, co urzekało go bardziej, te momenty gdy była rozpromieniona, czy może te, gdy walcząc o coś przywdziewała pełną determinacji minę, jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
- Wiem... zawiódłbym się, gdyby wystarczyło - przyznał równie ciepło i spokojnie. Pokochał ją przecież za tą ambicję, więc byłby głupcem, gdyby teraz liczył na to, że z nią wyhamuje. Nawet by tego nie chciał, bo nie byłaby wówczas sobą. Inna sprawa, że faktycznie wolałby, aby realizowała swoje aspiracje na innym polu, na takim, na którym nic by jej nie zagrażało. Mimo to był tu dla niej, nigdzie się nie ruszał, wierzył, że ma tego świadomość, ale nie spodziewał się tego, jaką reakcję jego słowa w niej wywołają. Odruchowo dłonie przesunął wzdłuż jej pleców, by wygodnie umiejscowić je na zagłębieni w talii, po obu jej stronach, dając jej tym dodatkową stabilizację. Zaskoczyła go i przez moment, chociaż nie dłuższy jak dwa uderzenia serca, przyglądał się jej twarzy, analizując słowa, a potem... potem po prostu coś w nim przeskoczyło, jakby w końcu w pełni porzucił rolę sztywnego pracoholika, którą nosił tak często, że czasem zapominał, że jest jeszcze coś poza nią. - Hej, skarbie... - odezwał się nieco ciszej, jakby te słowa wypowiedziane zbyt głośno miały stracić na delikatności. - Z niczym nie musisz się poprawiać - zapewnił ją. Była w żałobie, oboje byli. Widział w jakim jest stanie, nie mógł tak po prostu patrzeć jak walczy ze sobą, więc niewiele myśląc jedną rękę przesunął płynnie na jej plecy, a drugą dłonią delikatnie objął jej potylicę, ostrożnie chowając ją w swoim uścisku, licząc, że jeśli nie będzie teraz wystawiona na jego baczne spojrzenie, poczuje się nieco pewniej. - Ze wszystkim sobie poradzimy - zapewnił ją jeszcze ciszej, delikatnie całując szubek jej głowy, przez moment zastygając w tej pozie, jakby poza nim, Janey i przyjemną nutą jej szamponu nic innego tutaj nie istniało. - Co by się nie działo, mierzymy się z tym we dwoje - dodał jeszcze, delikatnie gładząc jej plecy. Nie wiedział, czy potrzebowała jego bliskości w takim stopniu, ale... może on sam tego potrzebował? Potrzymać ją w ramionach, na moment zapominając o otoczeniu. Do problemów zdążą jeszcze wrócić, te nie dadzą się odsunąć na dłuższą metę, ale póki co chciał po prostu mieć ją obok.

jane hemingway-winfield
sumienny żółwik
Lilka
- — -
30 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
-
Serce jej wypełniało się przyjemnie tkliwym rozradowaniem za każdym razem, gdy dostrzegała na cudzych twarzach uśmiech objawiający się na nich za jej sprawą. Coś miłego i wzruszającego skrywało się w świadomości, że swoim szczęściem mogła obdarzyć także innych - nie miała go wprawdzie za dużo, ale nawet te znikome namiastki rozdzieliłaby pośród swoich bliskich, na których zależało jej bardziej niż na samej sobie. - W porządku, pojedziemy tam wspólnie na następną rocznicę ślubu - zarządziła ni to poważnie, ni żartobliwie i pokiwała głową dla niewerbalnego umocnienia złożonego przed chwilą postanowienia. Odnosiła wrażenie, że ta wyprawa byłaby ich ostatnią, bo przecież z Meksyku się nie wraca, ale to spostrzeżenie postanowiła zachować wyłącznie dla siebie. - Świetnie, upiekę ciasto - odparła z rozbawieniem na zapowiedź wizytacji i już chciała porzucić ten temat, ale pewna myśl na nią natarła. - Wiesz, chyba radziłabym ci tam przyjść incognito, bo jeszcze rzucą się na ciebie frustraci z mandatami i żądać będą ich anulowania - bo przecież policja tak paskudnie traktowała tych biednych piratów drogowych. Oczywiście wszystko utrzymywała w dowcipnym tonie, nie potrafiąc sobie nawet wyobrazić Francisa tłumaczącego każdemu z osobna, że jest jej mężem. Wydawało jej się, że po tak chłodnym dialogu z mężczyzną straciłaby w pracy wszystkich przyjaciół, patrząc na jego... oziębłe i nieco zbyt poważne obejście, a tego nawet to obiecane ciasto by nie naprawiło.
Śladowe uśmiechy rzucane w reakcji na sączące się z jego ust słowa pokrzepienia stanowić miały póki co jedyny dowód zrozumienia i wdzięczności, jako że w gardle nieustępliwie zalegała rozpacz, chcąca wypełnić cały gabinet szlochem. Przymknęła na krótki moment oczy, gdy dłonie jego postanowiły ukoić ją w swym dotyku i choć odniosły pośredni sukces, uspokajając nieco jej oddech, tak sprawiły również, że do reszty siebie znienawidziła - bo oto miała przed sobą mężczyznę z sercem na dłoni, o jakim niegdyś skrycie marzyła, a teraz, gdy już go miała, czuła, że nigdy na takowe szczęście nie zasługiwała. Że powinien był na zawsze pozostać ledwie marzeniem. - Dziękuję Francis. Za wszystko - przepełnione tkliwą wdzięcznością tchnięcie powędrowało melodyjnie do jego ucha, które za sprawą uścisku, w jakim wciąż trwali, zawisło kilka centymetrów wyżej i obudziło w niej siłę walki. O niego i o ich związek, bo przecież był dla niej najważniejszy - nie praca, w jakiej traciła dnie, noce i poranki. On. Od samego początku. - Nie będę dłużej moczyć ci koszuli swoimi łzami. Widzimy się wieczorem, tak? - zaśmiała się nawet cichutko, niechętnie oddalając się od jego sylwetki i wskazującymi palcami obu dłoni przetarła oczy, z których to jednak za wiele łez się nie wydostało, dzięki jej usilnym staraniom. Sprężystym ruchem dłoni poprawiła hebanową spódnicę zgrabnie oplatającą jej ciało i po rzuceniu kolejnego, tym razem już nie rzewnego, a ciepłego uśmiechu, pomaszerowała ku drzwiom. - Francis? - krótkie pytanie przecięło ciszę przed zatopieniem się w ciemnym korytarzu, dołączając do siebie niewielkie zwrócenie twarzy w kierunku mężczyzny. - Kocham cię, wiesz o tym, prawda? - przypomniała z powagą i błyskiem w oczach rozjarzonych czułością.

koniec <3
ambitny krab
-
ODPOWIEDZ