Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Była zmęczona.
Psychika panny Clark zwyczajnie miała dość tej całej sprawy z postrzeleniem, skutkującej niezwykle wielkim zamieszaniem. I o ile fakt, że obecnie mieszkała ze swoim chłopakiem pozostając pod jego czujnym okiem uznawała za niezwykle przyjemny, tak ból, uciążliwe ciągnięcie w boku oraz fakt, iż musiała zadecydować co zrobić z tym, iż sprawa wylądowała na policji wyjątkowo nie przypadły jej do gustu. Miała nadzieję, że rozmowa ze specyficznym sąsiadem mającym za sobą staż w AFP pomoże jej znaleźć trzecie rozwiązanie, jakiś złoty środek który wniesie coś do jej rozważań, ta jednak po za kilkoma informacjami przyniosła jedynie rozczarowanie oraz falę niechcianych emocji. Nic więc też dziwnego, że gdy tylko Buchinsky zniknął z pola widzenia, Audrey wraz z dwoma psiakami zniknęła za drzwiami domu. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy opadła na miękką kanapę, wtulając się w miękką sierść towarzyszącej jej Boo, z Lucky’m opartym gdzieś o jej nogi. Okłady z ukochanych zwierzaków (a Boo bardzo szybko znalazła drogę do jej serca) zawsze pomagały ukoić naruszone nerwy, teraz objawiające się nieprzyjemnym bólem plączącym się gdzieś po jej głowie wraz ze zwyczajnym rozbiciem. Bo Audrey Bree Clark nie miała najmniejszego pojęcia, jak to wszystko rozegrać. Nie mówiła o tym głośno, wpierw chcąc zebrać wszystkie informacje aby mieć pełen pogląd sytuacji czuła się jednak rozdarta między poczuciem sprawiedliwości a tym, że nadal chodziło o jej ojca. I o ile nie miała zamiaru w najbliższym czasie wybaczyć mu paskudnego czynu, nie chciała aby skończył za kratkami, sprowadzając rodzinną farmę na prostą drogę do upadku - ona miała już dość swoich obowiązków. Niewiele myśląc wyjęła telefon aby zadzwonić do dziadka, mającego być ostatnią osobą, która mogłaby przekazać jej jakiekolwiek, dodatkowe informacje pomocne przy znalezieniu pełnego wachlarza rozwiązań. Rozmawiała z nim przez chwilę, cały czas sunąc smukłymi palcami po futrze uroczej Boo. I dopiero dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że jej uwaga powędrowała w kierunku innym niż rozmowa, a brązowe oczęta powędrowały w stronę mężczyzny wchodzącego do domu.
- Wyślij mi do niego numer, dobrze? Tak, ja ciebie też, zdzwonimy się niedługo… - Pożegnała się z dziadkiem, by odłożyć telefon na stolik. Brązowe oczęta nadal szkliły się delikatnie, a mimo to kąciki ust panienki Clark uniosły się odrobinę ku górze na widok pana Ashworth. Na chwilę mocniej owinęła ramiona wokół lablatorki, by po tym wypuścić ją z objęć, aby mogła przywitać się ze swoim panem. - Masz ochotę na kawę? - Spytała, ostrożnie podnosząc się z kanapy. Grymas bólu pojawił się na delikatnej buzi gdy szwy pociągnęły nieprzyjemnie, wywołując porcję bólu. Jeszcze tylko kilka dni… przeszło jej przez myśl, gdy wstała by przejść do kuchni i wstawić ekspres na kawę, po drodze przelotnie muskając ustami jego policzek. Sama była zaskoczona tym, jak szybko przyszło jej zadowomowić się na farmie swojego chłopaka, z dnia na dzień czując się w tym miejscu coraz lepiej i to nie tylko przez towarzystwo uroczych, puchatych alpak. Z jednej z szafek wyjęła leki przeciwbólowe, aby wsunąć dwie pastylki do ust i popić wodą. - Skończyłeś na dziś czy jeszcze coś ci zostało, kochanie? - Kolejne pytanie powędrowało w jego stronę gdy oparła się o jedną z szafek. Zmęczenie zapewne odbijało się odrobinę na jej buzi, tak samo jak resztki bólu. Szczerze chciała opowiedzieć mu o tym, czego przyszło się jej dowiedzieć i podzielić się wątpliwościami, nie była jednak pewna, od czego powinna zacząć. Kawa więc i jego część dnia zdawały się być dobrym początkiem.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Bóg mawiał, że trzeba miłować nieprzyjaciół i choć Jebbediah Ashworth zazwyczaj uważał, że jego stary (w sensie Ojciec i Stwórca, a nie ten wariat z kagankiem wstydu, który się plątał po ulicach i krzyczał coś o nierządnicach babilońskich) ma w wielu kwestiach rację, ale w tym konkretnym wypadku uważał, że za dużo w jego życiu pojawiło się hipisa Jezusa i zszedł trochę z twardego wychowania. Na rzecz tych nieskończenie głupich pierdół o życiu bez stresu i nadstawianiu drugiego policzka, które do tego konkretnego mężczyzny nie docierały ani trochę. Ba, mocno wywracały do góry jego własną Ewangelię (bo tacy ludzie jak on zawsze mają swoją Prawdę) o gniewie, który spłynie na niegodnych ludzi. Nie mógł nic poradzić, że do jego zapalczywego i strasznego charakteru docierały raczej opowieści o potępieniu tak wielkim, że aż związanym z potopem, a nie jakieś historyjki na dobranoc, że grzesznikom należy wybaczać.
Tak, mógł ewentualnie rozważyć tę opcję w imię chrześcijańskich zasad, ale o pewnych rzeczach zapomnieć wręcz nie mógł, więc wystarczyło, że zobaczył swoją dziewczynę w towarzystwie tego pomiota szatana, jakim był Buchinsky we własnej, (nie)świętej osobie, a poczuł się wręcz jak stokerowski Dracula, który musi bronić swojej wybranki przed najazdem barbarzyńców i na dodatek innowierców. Nie był do końca przekonany, że akurat to znalazło się w książce (może u Coppoli?), ale właśnie tak się czuł. I zdecydowanie powinien przystopować z filmami o wampirach i skupić się na uspokojeniu emocji, które obecnie buzowały w nim jak wściekłe.
To było uczucie na miarę jakiegoś nieznanego wirusa, penetrującego jego organizm, bo nigdy dotąd, w całej ich związkowej karierze nie był tak zdenerwowany na Audrey. Zupełnie jakby aktywował się w jego mózgu jakiś szaleńczy patogen, który karmiony zazdrością wyrósł sobie na całkiem pulchniutkiego siewcę zniszczenia i właśnie sprawiał, że aż kipiał z czystej wściekłości i aż zgrzytał zębami na myśl o tym, że to podłe stworzenie i zabójca lam był na jego farmie. I to jeszcze na dodatek zaproszony przez panienkę Clark, która jakoś przypadkiem zapomniała o tym, że niemal kilka tygodni temu (aż tyle już minęło?) siedziała na kanapie i opowiadała, że boi się tego człowieka.
A teraz beztrosko i zupełnie jak nigdy nic wpuszczała go w swoje otoczenie, ignorując własne słowa i zastrzeżenia. Na dodatek zaś korzystała z momentu, w którym Jebbediah był na tyle zajętym człowiekiem, że nie mógł nawet jej potowarzyszyć, więc była narażona sama na ataki tego groźnego mężczyzny. To wszystko, w połączeniu z całkiem prostacką zazdrością sprawiało, że nie, Ashworth nie miał ochoty na kawę ani pracę. Pragnął jedynie awantury i mogła to zobaczyć w jego oczach, które zazwyczaj (choć bladoniebieskie i upiorne) wykazały jakieś cieplejsze odbicie, a obecnie były mroźne tak, że powinni dodawać go do klimatyzatorów.
- Wizyta przyjaciela się udała? – niewinne pytanie z gatunku takich, które sugerują, że może lepiej odskoczyć i się wycofać albo najlepiej uważać, bo sekunda i wpadnie się w wyki i skończy jak zwierzątko w potrzasku. Nie powiedziałby tego jednak Audrey, bo nawet jeśli był urażony i wkurwiony, to nie posuwał się do tego typu podłości, zwłaszcza, że nadal miała szwy i była obolała. Dzięki temu pragnął jej oszczędzić klasycznego Jeba, ale jeśli Bóg miał potop, to Jeb właśnie rozpędzał ogromną burzę z piorunami.
- Na przyszłość może też psa zaproś. Mam kilka alpak do zagryzienia – nie mógł sobie darować tego komentarza, siadł z dala od niego na krześle i zakrył oczy rękami, próbując wbić sobie do głowy, że nie powinni się kłócić.
Na próżno, raz rozpędzona infekcja miała stać się przedziwną epidemią, bo tak to zazwyczaj w kłótniach bywa.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie spodziewała się, że niebieskie oczy spojrzą na nią z chłodem godnych znanych jej jedynie z opowieści, północnych krain. Bo o ile ostatnie dni pełne były burzliwych wydarzeń, tak panienka Clark dość naiwnie oraz optymistycznie sądziła, że między nimi nigdy nie dojdzie do żadnego, większego sztormu. Zwłaszcza teraz, gdy chirurgiczne nici ciasno trzymały skórę jej boku, wywołując w nim nieprzyjemne ciągnięcie oraz okazjonalne uderzenia bólu, a umysł pozostawał przeciążony rozmyślaniami wszelakimi, głównie dotyczącymi wojennej ścieżki na którą w kroczyła z własnym ojcem.
A gdy radiowy głos przyniósł do jej uszu pierwsze pytanie, brwi dziewczęcia powędrowały wysoko ku górze w wyrazie zwykłego, prostego zaskoczenia. Fakt, że jej oczy przysłaniały klapki, zza których nie widziała innych mężczyzn niż pan Ashworth wydawał jej się jasny niczym australijskie, letnie słońce. Audrey nie miała w zwyczaju grywać na dwa fronty, po sam czubek głowy zakochana w złośniku, wbijającym w nią zimne spojrzenie i choć przez chwilę nie przeszło jej przez myśl, że ten mógłby być o kogokolwiek zazdrosny.
- To nie jest mój przyjaciel i nie, nie udała się. - Zaprotestowała z miejsca będąc niemal pewną, że nigdy nie przyjdzie jej określić Buchinsky’ego podobnym mianem. Irytował ją, wtykał nos w nie swoje sprawy wiecznie sądząc, że jest kimś, kto może dawać jej wykłady godne jej własnego ojca, a jej ręka już raz spotkała się z jego twarzą… W tym wszystkim jednak łudziła się, że po latach spędzonych w AFP będzie w stanie podsunąć jej informacje, których jeszcze nie przyszło jej poznać - to jednak nie miało miejsca i Audrey z tego powodu zaliczała ów spotkanie do tych, z pewnością nieudanych. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust gdy kolejny komentarz ujrzał światło dziennie, a Audrey odruchowo wyłączyła ekspres, mając wrażenie że zanosi się na dłuższą i, o zgrozo, nieprzyjemną rozmowę. Panna Clark nigdy nie lubiła kłótni, choć z racji swojego uporu oraz zaciętości miała okazję w nie jednej uczestniczyć.
Pełne wargi skrzywiły się na samą ideę, że cokolwiek mogłoby stać się z alpakami, które przecież tak starannie głaskała każdego dnia dbając, aby żadnej nie pominąć.
- Jeb, o co ci chodzi? - Spytała więc, krzyżując ramiona na piersi. Uważne spojrzenie brązowych ocząt utkwiło w rozeźlonej twarzy, gdy umysł jakoś nie potrafił połączyć wszystkich wątków naraz, nadal przytłumiony paskudną migreną, jaka dorwała ją na kanapie. - Okej, wiem że za sobą nie przepadacie i wierz mi, też nie jestem fanką jego towarzystwa ale potrzebowałam kilku informacji. A tak się składa, że ze wszystkich osób jakie znam tylko on był w stanie odpowiedzieć na moje pytania… - Zaczęła więc powoli, dokładnie tłumacząc mu co też stało za zaproszeniem, jakie powędrowało w stronę upiornego sąsiada, który najwidoczniej nawet będąc nieobecnym zamierzał ją prześladować. - Zaproponowałam żeby tu przyszedł bo tu jesteś zawsze obok i na tej farmie czuję się bezpiecznie. Miał przyjść jak już będziesz po pracy. - Dodała, z cichą nadzieją, że te słowa uspokoją rozpętującą się powoli burzę. Nie miała ochoty na kłótnie - nie z nim i nie w momencie gdy czuła się rozbita tą całą sytuacją jaka miała miejsce kilka dni temu na jej rodzinnej farmie, coś podpowiadało jej jednak, że nie uda jej się zbyć tematu zbyt szybko. Nie w momencie, gdy niebieskie oczy nie łagodniały, nadal rzucając w nią piorunami sprawiając, że Audrey Bree Clark zawahała się przed wypowiedzeniem kolejnych słów, mających wyjaśnić o jakie pytania jej chodziło, nie pewna czy był to odpowiedni moment na podobne rozważania.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Gniew, który w nim zaledwie pączkował, obecnie rósł się do niebotycznych rozmiarów i mógł jedynie na trzeźwo potem ocenić, co było powodem tak wielkiej irytacji, która teraz dosłownie mu rozrywała żyły i sprawiała, że na skroniach wystąpił pot. Dawno nie czuł się tak rozeźlony, bo nawet w stodole, gdy groził mu Jacob Clark, największą wagę przykładał do bezpieczeństwa swojej panienki. Teraz zaś w cieplarnianych warunkach mało brakowało, a zarzuciłby jej skrajną głupotę. Właśnie dlatego, że gdy on dokładał wszelkich starań, by była bezpieczna i niczego jej dotąd nie brakowało… Ona zapraszała do ich domu kogoś, kogo się bała. Ten fakt przecież zdążyła mu ostatnio wyartykułować i choć Jebbediah zaledwie parę chwil potem stracił rozum, gdy go pocałowała, doskonale to pamiętał.
Chyba w przeciwieństwie do niej i to bolało najbardziej, a raczej wkurzało, bo w tym stanie Ashowrth przypominał raczej ranione do żywego zwierzątko, do którego lepiej nie podchodzić, bo może dotkliwie ugryźć. Naprawdę musiał zaciskać zęby, żeby z jego ust nie padły słowa, których będzie żałował, bo wszak w Biblii napisano, że językiem można wojować jak mieczem. Tymczasem jego splątany umysł podpowiadał mu obelgi, których nie chciał wypowiedzieć z całej mocy, choć wyobraźnia właśnie pracowała na zwiększonych obrotach i jak to bezradne dziecko we mgle zupełnie tracił panowanie nad sobą.
Podniósł rękę do góry, chcąc ją uciszyć, gdy wspomniała, że nie jest jej przyjacielem, ale dramat rozegrał kilka minut później.
- Audrey, ty się go bałaś! Przyszłaś do mnie, bo uważałaś, że cię śledzi, a potem stwierdziłaś: co mi tam, wpadnie na kawkę do mojego chłopaka z którym ma na pieńku? – ironizował, okrutnie nieprzyjemny, ale ta nagła zmiana jej frontu zupełnie wytrąciła go z równowagi i sprawiła, że wściekłość zalała go jak powódź. Już rozumiał tego przeklętego Boga, który zrzucał ulewy na niewiernych, aczkolwiek nie sądził, że dopiero po chwili dziewczyna beztrosko wbije nóż w jego plecy, zupełnie jak niegdyś Brutus Cezarowi.
- Tylko on? – powtórzył i wbił w nią spojrzenie, które mogło powiedzieć jej wszystko. Co innego było igrać ze swoim bezpieczeństwem (co Jeba doprowadziło do białej gorączki, która wręcz rozrywała trzewia), a co innego było zadrzeć z typowo męską dumą, doprawioną tutaj czymś w rodzaju kompleksu, bo tak, wariata Ashwortha nikt nie słucha, nawet jego dziewczyna.
Prychnął i pokręcił głową, nie sądził, że przyjdzie mu się na niej zawieść i to w ten sposób, a już na pewno wolałby pokłócić się z nią po raz pierwszy o coś absolutnie prozaicznego, a nie o tego kretyna, który jak dla niego już był martwy.
- Wracam do warsztatu – dodał, dla niego jak na razie rozmowa ta i kłótnia były skończone, bo przecież nie miał nic więcej do dodania, zresztą skoro panna Clark tak wierzyła osądom Laurenta, to może znajdzie odpowiedź na to pytanie u niego.
Aż zakuło go w piersi, więc już nie spojrzał na nią i ruszył do swojej pracowni, gdzie przynajmniej mógł wyżyć się na kawałku drewna. Wszystko było lepsze od słów, które zawisły w tej ponurej atmosferze i od uczucia absolutnej furii, która aż zakrywała bielmem szaleństwa jego oczy. Po raz pierwszy od dawna miał ochotę się napić i zapomnieć, ale na razie skupił się na heblowaniu trumny, która miała przysłużyć się jutro. O ile nie wkurzy się do reszty i nie rzuci tego w cholerę.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi. Doskonale pamiętała, jak Laurent Buchinsky na zmianę przyprawiał ją o złość oraz zwyczajne poczucie strachu swoją dziwną skłonnością do zjawiania się w niespodziewanych momentach, w których z pewnością nie powinno go być… To jednak miało miejsce kilka tygodni temu, a dziadek Vincent zawsze powtarzał jej, że bywają sytuacje w których należy odłożyć emocje na bok, zagryźć zęby i wyciągnąć informacje, które mogą okazać się przydatne - typowo biznesowe podejście, sprawdzające się w świecie wielkich firm oraz korporacji, niekoniecznie jednak pasujące do australijskich farm.
- To trochę bardziej skomplikowane… - Zaczęła, nie było jej jednak dane dokończyć swoich słów gdy spojrzenie jakie chwilę później jej posłał sprawiło, że głos uwiązł gdzieś w jej gardle nie pozwalając na wyjaśnienie tej całej sytuacji. Myśli poczęły galopować gdzieś po jej głowie, nie pozwalając skupić się na jednej z nich a dziwne poczucie paniki powoli narastało w jej drobnym ciele. Nie chciała tego spieprzyć, z każdą kolejną chwilą narastało jednak w niej przekonanie, że już dawno temu zawiodła. Wpierw paskudny wieczór z dubeltówką jej ojca, teraz to całe nieporozumienie, a przecież decydując się na zasięgnięcie informacji wcale nie miała złych zamiarów. - Jeb, to nie tak… - Zaczęła, chcąc na spokojnie wyjaśnić całą sytuację, to jednak nie było jej dane, gdyż ledwie chwilę później Jebbediah wyszedł sprawiając, że z brązowych ocząt pociekły pierwsze łzy. Nigdy nie była dobra w kłótniach, a ostatnie zamieszania spowodowane jej osobą jedynie doprawiały jej kolejnych wyrzutów sumienia oraz poczucia, że zwyczajnie nie była odpowiednia. Ani pan Ashworth ani tym bardziej ona nie mieli więcej do czynienia z przepisami prawnymi a już tym bardziej jej zawiłościami - i właśnie dlatego zdecydowała się dopytać sąsiada mającego staż w AFP o wszelkie możliwości, nim poruszy ten temat ze swoim chłopakiem aby dojść do odpowiedniego rozwiązania, samej zwyczajnie nie wiedząc, co powinna dalej zrobić. Panika poczęła narastać w jej umyśle, a panienka Clark osunęła się na podłogę, by jej ramiona mogły owinąć się wokół jednego z psów, przez długą chwilę próbując zapanować nad emocjami oraz wypływającymi z oczu łzami. Poczucie dziwnej winy osiadło na jej ramionach, przyprawiając o najgorsze z możliwych myśli gdy kilkukrotnie zastanawiała się jak to wszystko rozwiązać.
I dopiero po dwóch godzinach zebrała się w sobie aby wyjść z domku, nie zważając na fakt, że brązowe oczęta nosiły jeszcze ślady zaczerwienienia pozostałego po łzach, nad którymi nie potrafiła zapanować. Ostrożnie wsunęła się za drzwi do warsztatu Jeba, przepełnionego zapachem drewna nadal nie będąc pewną co powinna powiedzieć. Nie weszła daleko do środka, zwyczajnie pozostając przy drzwiach. Zabrać się za tłumaczenia? Spróbować wyjaśnić o co w tym wszystkim chodziło i dlaczego wcześniej nic mu nie powiedziała? Pełne wargi otworzyły się, z jej gardła nie uleciał jednak żaden dźwięk zupełnie jakby przez chwilę zapomniała w jaki sposób się mówiło.
- Ja… miałam ci dzisiaj o wszystkim powiedzieć, nie chciałam wcześniej dodawać ci zmartwień… - Zaczęła w końcu cicho, spojrzenie lokując na czubkach własnych butów nie będąc pewną czy byłaby w stanie znieść kolejne wściekłe spojrzenie niebieskich oczu. Jeb zasługiwał na coś więcej niż te wszystkie perypetie, przez jakie przyszło im przejść. - Nie chcę być problemem… - Dodała, przez chwilę nerwowo przewracając dłoni klucze od domku, jakie dał jej zaraz po szybkiej przeprowadzce. Nie była pewna, czy umiałaby wytłumaczyć to wszystko co działo się w jej głowie z tym paskudnym poczuciem rozbicia oraz beznadziejności towarzyszącej jej od rana; tak aby znów nie urazić jego uczuć, to też ostrożnie odłożyła klucze na jedną z szafek z trudem unikając jego spojrzenia. Tak szybko jak się pojawiła tak szybko zniknęła za drzwiami, nie mając najmniejszego pojęcia, co zrobić dalej.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie był ekspertem w kłótniach. Zazwyczaj ustępował pola swoim partnerkom w kwestii dosłownie wszystkiego, a potem manifestował swój sprzeciw dotkliwie, nie zjawiając się w zborze o umówionej godzinie ślubu. Wyglądało mu to na całkiem kategoryczny sprzeciw, więc nie zamierzał tego zmieniać. Tymczasem po raz pierwszy pokłócił się ze swoją dziewczyną i mimo, że nijak się to miało do burz z piorunami, które rozpętywali nad sobą z Jordan, to i tak czuł się wystarczająco paskudnie. W poprzednim związku robił już potem wszystko, by dotknąć do żywego swoją partnerkę, zaś obecnie zrobiłby wszystko, by oszczędzić Audrey bólu. Co wcale nie było łatwe, bo jej zachowanie, tak beztrosko głupie i lekkomyślne pozbawiało go równowagi.
Nie wiedział, czy bardziej chodzi o troskę czy o głupią zazdrość oraz zadeptane przez nią poczucie męskiej dumy, ale dawno nie czuł się tak skołowany i niegotowy, by toczyć poważne dysputy o tym, jakimi zaletami obdarzony jest człowiek, który zarżnął z zimą krwią jego lamę. W tym momencie nieważne dla niego było, że tak naprawdę to był wypadek i nawet jeśli, to nie odpowiadał za niego Laurent, a ten przeklęty pies, który dopuścił się szczekania na takich rejestrach, że serce Arizony nie wytrzymało.
Gdy tak Ashworth heblował deski, poczuł dziwną analogię, która go rozbawiła. Z prostej przyczyny, i jego układ nerwowy i krążenia zaczął poruszać się w niebezpiecznych rejonach i mało brakowało, a musiałby przyznać, że żałuje pozostawienia tabletek w domu. Do którego przychodzić na razie nie zamierzał, bo nie dość, że był wściekły, to na dodatek uparty jak najbardziej rogate zwierzę, więc musiał unieść się honorem i dać sobie czas, by dojść do siebie. Ponure rozmyślenia jednak wcale nie przynosiły ulgi i zaczynał rozumieć, że to niewiele da. Mleko się rozlało i żadne tłumaczenia, nawet ze strony Audrey nie mogły sprawić, że chwilowo poczuje się lepiej.
Odrzucenie, którego zupełnie się nie spodziewał, sprawiało, że nagle zwątpił w sens wszystkiego, łącznie z ich związkiem, skoro miała postrzegać go jako niedołężnego dziadka, bez wsparcia. A przecież tak się starał! Próbował dziewczynie przychylić nieba, stworzyć na farmie jak najlepsze warunki, a nagradzała go sadzaniem z boku, bo ten prawosławny debil wie lepiej. Prychnął i dopiero wówczas podniósł wzrok, by dostrzec ją na progu swojego warsztatu.
Nagle przypomniał sobie, że całkiem niedawno robili tu coś innego i na samo wspomnienie poczuł falę gorąca z czystej wściekłości. Potem wydarzyło się tak wiele złych rzeczy, że powoli przypuszczał, że Eve zwyczajnie przeklęła ich związek.
Już zastanawiał się nad odpowiednimi egzorcyzmami, gdy dotarły do niego jej słowa, a potem brzęk kluczy.
- Ty chyba na głowę upadłaś! – wykrzyknął, starając się znaleźć logikę między kłótnią, a wyprowadzką, zwłaszcza w jej niepewnej sytuacji życiowej, ale zdążyła już wyjść, więc pobiegł za nią i złapał ją za rękę. Ostrożnie, hamował się jak mógł, więc nie ciągnął ją w swoją stronę. – Wyprowadzasz się, bo się pokłóciliśmy? Ma to najmniejszy sens? Bo dla mnie nie, do cholery! – i delikatnie odwrócił ją w końcu w swoją stronę, a wówczas dostrzegł jej zaczerwione oczy i dotarło do niego, że płakała przez niego. Nie zważając na ewentualne protesty, po prostu przycisnął ją do siebie.
- Audrey… - nie wiedział, co ma teraz mówić i jak się zachować, więc tylko przytulał ją do siebie, głaszcząc po włosach.
Mogli się różnić, krzyczeć na siebie (zwłaszcza on był w tym przodownikiem), ale nigdy nie sądził, że to doprowadzi ani do jej łez ani też tej chorej sytuacji z oddawaniem kluczy. Powoli zaczynało do niego docierać, że ta chwilowa sytuacja mieszkaniowa jest dla niego na rękę i bardzo chciałby, by dziewczyna na dobre została.
O ile teraz mu tylko wybaczy, że był zazdrosnym i zaborczym idiotą, który mimo wszystko nie potrafił bez niej żyć.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Kiedy cię poznałam. - Cisnęło jej się na usta w odpowiedzi na słowa które dodarły do jej uszu, ta myśl jednak nie ujrzała światła dziennego, gdy panienka Clark skupiona była na tym, by nie rozkleić się podczas tych kilkudziesięciu metrów jakie dzieliły ją od starego, ledwie trzymającego się kupy Forda. Jednocześnie walcząc z własnymi myślami, bo zwyczajnie nie chciała opuszczać tego miejsca, w którym niezwykle szybko zyskało w jej głowie miano domu, do czego w dużym stopniu przyczyniło się to całe dobro oraz troska, jakie otrzymywała od Jebbediaha.
Była niemal pewna, że ten odpuści (wydawało jej się to najrozsądniejszym wyjściem) zamiast tego jednak ruszył za nią by ledwie chwilę później zacisnąć palce na jej nadgarstku. Drgnęła odruchowo, mając wrażenie, że ten dotyk wypali zaraz ślady na jej skórze, nadal jednak nie odważyła się przenieść na niego swojego spojrzenia.
- Pokłóciliśmy? Tego nie można nawet nazwać kłótnią Jeb, to pieprzony silent treatment! Wolałabym, żebyś wykrzyczał mi wszystko co ci leży na wątrobie zamiast tego… - Rozłożyła bezradnie dłonie, nie będąc nawet w stanie jakkolwiek określić tego, co właśnie się wydarzyło. Audrey zawsze była zwolenniczką rozmów, nawet jeśli odbywały się podniesionym głosem. Unikanie tematu, rozpościeranie wokół nieprzyjemnej ciszy i nie zdradzenie nawet konkretnego powodu ów zachowania było czymś, niezwykle mocno wytrącającym panienkę Clark z równowagi, a rozbicie towarzyszące jej dzisiejszego dnia jedynie pogarszało sytuację, co widać było na załączonym obrazku. Nie odpowiedziała na więcej, zapewne brak jakiegokolwiek sensu w swoim działaniu zauważy dopiero za kilka godzin, gdy przyjdzie jej uspokoić trochę coraz głośniejsze emocje. I już chciała wykonać kolejny krok pewna, że jeszcze chwila tego dotyku i zrezygnuje z podjętej wcześniej czynności, w tym jednak momencie on odwrócił ją ku sobie, a zaczerwienione oczęta spotkały się z niebieskimi tęczówkami na jedną, krótką chwilę.
- Zostaw… - Zaprotestowała, w jej głosie ciężko jednak było znaleźć choćby cień złości bądź jakiejkolwiek pewności co do tych słów, a gdy znajome ramiona otoczyły się wokół niej, odrobinę niepewnie opierając głowę o jego pierś, drobne dłonie układając gdzieś na jego biodrach. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a oczy ponownie zawilgotniały odrobinę. - Nie chcę nigdzie iść. - Przyznała cichutko gdzieś w jego koszulę, a w delikatnym głosie wybrzmiewała szczerość. Bo naprawdę było jej tutaj dobrze i nie miała choćby jednego powodu do narzekania na warunki jakie jej stwarzał, nawet jeśli brązowe oczy nadal szkliły się przejęte faktem, iż nie posiada wystarczającej liczby rąk aby zapewnić wszystkim zwierzakom odpowiednią porcję głaskania. Audrey przymknęła na chwilę oczy, pozwalając sobie na utonięcie w jego uścisku gdy ten gładził jej włosy, tym samym pomagając dziewczynie się uspokoić i odsunąć od siebie te wszystkie negatywne myśli, jakie do tej pory przewijały się przez jej głowę.
- Powiesz mi teraz, o co chodzi? - Spytała po kilkunastu uderzeniach serca, delikatnie odsuwając się od niego lecz tylko po to, aby brązowe oczy mogły spotkać się z jego twarzą, by przyjrzeć jej się uważnie. - Chcę to wyjaśnić, żeby nic nas później nie dusiło. - Dodała, na chwilę odklejając dłoń od jego ciała, aby ostrożnie przetrzeć placami resztki możliwych łez, czających się gdzieś w jej spojrzeniu. Mógł krzyczeć, mógł ciskać się po farmie przyprawiając o nieprzyjemne dreszcze strachu, byleby w końcu sedno sprawy ujrzało światło dzienne, a ona miała szansę wyjaśnić wszystko ze swojego punktu widzenia - bo jeśli teraz tego nie zrobią, ta sprawa będzie kłaść się cieniem na kolejne dni i kolejne sprzeczki.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Silent treatment?! – powtórzył za nią zirytowany i zrozumiał, że najbardziej obawiał się nie tyle wykrzyczanych słów, które mogły paść, ale samego faktu, że gdyby jego delikatna dziewczyna, która wylewała łzy w towarzystwie alpak, poznała jego porywczość i charakter człowieka, który w barze urządza rozróby po pijaku zwyczajnie by się go przeraziła. I odeszła. To jedno słowo tłukło się mu po czaszce, sprawiając, że do bólu serca doszła również pospolita migrena i zmęczenie. Ostatnio ledwo sobie radził z natłokiem obowiązków, a obecne nerwy sprawiały, że miał ochotę odpuścić. Ten strach, że ona tak naprawdę go zna i nie wytrzyma kolejnych jego wyskoków był zbyt silny i miał tak ogromne oczy.
Prawie takie jak jej, gdy napełniały się łzami. Musiał to jednak jej wyjaśnić, choć zanosiło się na pieprzone wyładowanie elektryczne.
- Chcesz, żebym wrzeszczał i rzucał przedmiotami? Żebyś odeszła jak… - nie dokończył, ale dobrze wiedziała, że chodziło mu o dziewczynę, która już dwadzieścia lat złamała mu serce i potrzeba było wiele zachodu, by poskładać je na nowo. Może niepotrzebnie jednak uwierzył, że to Audrey będzie remedium na całe to zniszczenie, które sprawiało, że jego sąsiedzi uciekali w popłochu na jego widok? Może oboje się naczytali za dużo opowieści o bestii, która pod wpływem dobroci dziewczyny zamienia się w księcia?
Gdzie jemu do wymarzonego wybranka? Gdzie ona miała oczy? Wciąż jednak trzymał ją mocno mimo prośby, którą wyartykułowała. Powinien odpuścić i wiedział to już wtedy, gdy oddawała mu klucze, ale jednak nie potrafił. Nie powiedział jej tego w stodole i nie zamierzał mówić teraz, gdy ponownie oczy jej szkliły i nagle wyrzucał sobie tak wiele, że powstałaby z tego niejedna litania, ale wystarczyło jej ciche wyznanie, a on już obejmował ją ramionami i całował we włosy i wiedział, że zostanie.
Nawet jeśli wymagało to czegoś, z czym Jebbediah nie miał wcześniej do czynienia – z powiedzeniem prosto z mostu, dlaczego poczuł się tak cholernie źle i rozpętał to piekło milczenia. Nadal nie sądził, że to dobry pomysł, bo był z natury człowiekiem mimo wszystko dbającym o to, by problemy pozostawiać w swojej głowie, ewentualnie na dnie butelki whisky, ale zauważył, że z Audrey to nie ma zastosowania, więc wskazał jej na dom.
- Chodź, mama pewnie śpi – nadal odmawiała poznania jego dziewczyny, bo myliły jej się imiona poprzednich narzeczonych, zresztą kto mógł ją winić. – Połóż się, przyjdę za chwilę – wiedział, że to szarpanie będzie ją kosztować sporo bólu, więc sam skierował się do kuchni po tabletki i wodę. Zadbał o to, by psy dostały świeżą porcję karmy i wody, a potem wrócił do dziewczyny. Nadal spała w gościnnej sypialni, ale nie chciał jej pakować w jego kawalerskie łóżko, zupełnie jakby była pierwszą lepszą. Nie była, więc usiadł na fotelu, podając jej leki.
- Jak zdejmiesz szwy, będzie lepiej – pocieszył ją i spojrzał na nią uważnie. – Jestem zazdrosny, wiesz? O niego, o Dawseya. O fakt, że im ufasz bardziej niż mnie – prychnął, ponownie denerwował się i to wcale się mu nie podobało, ale może Eve miała rację i był zaborczym gnojkiem.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ból pojawił się w brązowym spojrzeniu, gdy niedokończone słowa uleciały z jego ust. Tym razem ból nie był spowodowany nadal gojącą się raną na jej boku a znaczeniem tych właśnie słów, które w bardzo specyficzny sposób raniły panienkę Clark. - Nie jestem nią… - Zaprzeczyła, robiąc nawet pół kroku w tył, przez chwilę przyglądając mu się obolałym spojrzeniem. Audrey daleko było do podobnych zachowań, choćby przez fakt, że zamiast łamać jebbediahowe serduszko wolała o nie dbać, aby móc cieszyć się jego towarzystwem najdłużej, jak tylko się dało - i to chyba dlatego tak zabolało to niewypowiedziane porównanie. - Chcę wiedzieć, jeśli coś cię dręczy, inaczej to nie ma sensu… - Dodała jeszcze nim przyciągnął ją do siebie i mimo protestu schował w swoich ramionach. Jeśli zamiast rozmawiać, nawet podniesionymi głosami, będą wszystko w sobie dusić z pewnością daleko nie zajdą, ale jeśli Audrey czegoś naprawdę mocno chciała, z pewnością było to powodzenie ich relacji, którą przypłaciła uszczerbkiem na zdrowiu. I zrobiłaby to po raz kolejny, jeśli od tego zależałoby rozwianie chmur, jakie w tej chwili znajdowały się nad ich głowami.
Odetchnęła z odrobiną ulgi, gdy jego usta spotkały się z czubkiem jej głowy wywołując przypływ niezwykle przyjemnego poczucia bezpieczeństwa, jakie odnajdywała w jego ramionach. Odrobinę niechętnie więc zerknęła we wskazanym kierunku, nie protestowała jednak na propozycję powrotu do domu. Bo tym właśnie stała się dla niej ta farma - domem, nawet jeśli ich związek posiadał niewielki staż, a przyszło jej tu mieszkać przez dzieło przypadku, bardzo polubiła niewielki domek jak i całe otoczenie w którym teraz wspólnie się obracali.
Kiedy znalazła się w sypialni, korzystając z chwili podwinęła bluzkę, aby ostrożnie odkleić opatrunek ze swojego boku, by przemyć ranę środkiem dezynfekującym i ostrożnie posmarować maścią, mającą przyspieszyć gojenie. A gdy Jeb wszedł do sypialni zwyczajnie opuściła bluzkę, nie chcąc aby ten musiał oglądać całkiem świeżą ranę. - Jestem pół kroku od pozbycia się ich na własną rękę. - Przyznała, na chwilę wyginając usta w wyrazie zwykłego niezadowolenia. Nic z resztą dziwnego, Audrey miała wpisaną w siebie ogromną nadpobudliwość, która teraz wiązała się z bólem i faktem, że nie za bardzo wiedziała jak z tym wszystkim funkcjonować. I już chciała coś dodać, kolejne jego słowa sprawiły jednak, że panienka Clark zaniechała tę chęć, wbijając w niego uważne, odrobinę zaskoczone spojrzenie. Fakt, że miała klapki na oczach (co sam stwierdził nie tak dawno temu) nie widząc żadnego mężczyzny w sposób, w jaki widziała pana Ashworth wydawał jej się aż nazbyt oczywisty. Jednocześnie była pewna, że Jebbediah wierzy w prawdziwość oraz przejrzystość jej uczuć. Brązowe spojrzenie przyglądało mu się przez chwilę uważnie, gdy w głowie dobierała odpowiednio kolejne słowa.
- Dlaczego uważasz, że ufam im bardziej niż tobie? - Spytała więc z odrobiną ostrożności oraz zamyślenia w delikatnym głosie, siadając na miękkim materacu łóżka. Z przyjemnością znalazłaby się teraz na jego kolanach, czuła jednak, że podczas podobnej rozmowy oboje powinni mieć kawałek przestrzeni. - I… to dlatego byłeś zły, że Buchinsky przyszedł? - Dodała jeszcze próbując połączyć wątki i zwyczajnie chcąc rozumieć to co działo się w głowie oraz sercu jej ukochanego. Przyglądała więc się mu uważnie, wpierw chcąc go wysłuchać nim pospieszy z jakimiś tłumaczeniami.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
- Wiem, że nie jesteś. Po prostu… - nie umiał ubrać tego w słowa, ale nie mógł udawać, że dwadzieścia lat życia i bycia zakochanym w Jordan nie miało na niego żadnego wpływu. To nie była żadna powiastka jak w przypadku każdej kolejnej narzeczonej, a wyniszczające go uczucie, doprowadzające wręcz na skraj alkoholizmu i samotności tak dotkliwej, że Audrey nie mogła sobie tego nawet wyobrazić. W takich chwilach zaczynał rozumieć wszystkie wyzwania, jakie stoją przed ludźmi, których dzieli taka różnica wieku. Nie chodziło wcale o aspekty fizyczne czy o ulubione dzieła popkultury, ale o doświadczenia, które ich dzieliły. Jemu przyszło przejść przez wszystkie kręgi piekielne, by wreszcie stwierdzić, że pierwsza miłość jest najbardziej toksyczną z gamy uczuć, podczas gdy jego dziewczyna miała jeszcze dwie dekady, by się o tym przekonać.
Bał się okrutnie, że kiedyś zacznie widzieć jego w tej tonacji – jako błąd szaleńczej młodości, która nie zważa na nic, bo uczucie jest zbyt silne. To, że pochłania wszystko wokół (jak jej relacje z ojcem czy z tą pieprzoną przyjaciółką) nie jest ważne. Naprawdę coraz częściej nachodziły go podobne, czarne myśli i wytrącały ze strefy komfortu, jaką była nieodmiennie jej bliskość. Do której nadal nie przywykł, ale musiał pozostawiać jej też swoją niezależność, tak, by w tej małej chatce w końcu poczuła się jak u siebie, a nie jako gość, który musi ciągle zważać na to, co robi gospodarz i żyć według jego harmonogramu.
Całe szczęście, że Audrey była dziewczyną stąd, więc dla niej wczesne wstawanie i zapieprz, jaki miał miejsce na farmach nie był czymś niespotykanym. Za to pewnie pierwszy raz spotykała się z zazdrością Ashwortha, która była dość nieprzejednaną siłą i aż wzdrygał się na myśl, że musi jej to wszystko objaśnić. Bardziej niż na widok jej opatrunku, ale pokręcił głową, gdy stwierdziła, że czas samodzielnie się nim zająć.
- Nie ma takiej opcji, panienko Clark – może i była weterynarzem, a przez to lekarzem, ale pod względem jej rekonwalescencji wymagała trzeźwego i obiektywnego oka, które pozwoli jej dojść do siebie w odpowiednim tempie, nie zaś tym narzuconym przez jej ADHD, które zdążył już dobrze poznać. Sam był człowiekiem energicznym, mocno szalonym, ale to co wyprawiała jego dziewczyna przyprawiało go czasami o stan przedzawałowy, więc musiał ją po swojemu miarkować.
To było znacznie lepsze niż ta niezdrowa konwersacja na temat jego uprzedzeń, które nie tylko jej przeszkadzały. Musieli jednak poruszyć w końcu ten temat, więc westchnął i usiadł przy oknie w razie, gdyby musiał przy okazji wyskoczyć (żart!) albo zapalić papierosa (bardziej prawdopodobna wersja).
- Byłem zły, bo byłem przekonany, że jeśli będziesz miała jakikolwiek problem, to pierwszą osobą, z którą porozmawiasz będzie twój chłopak – skrzywił się, po czterdziestce to słowo brzmiało absolutnie pejoratywnie. – Niezależnie od tematyki, bo wiesz, mężczyźni muszą się wykazać i ta duma nakazuje im być ekspertami w każdej dziedzinie – próbował to przełożyć na język dziewczyny, by go zrozumiała. – Tymczasem ty nie dość, że radzisz kogoś takiego jak ten creepy sąsiad, to jeszcze zapraszasz go tutaj, a wiesz, że niepokoi mnie to, że on tyle o tobie wie. To nie jest normalne, Audrey – zauważył, trochę mu zdążyła na ten temat opowiedzieć i niepokoił się coraz bardziej. – Nie mogę więc udawać, że jestem szczęśliwy, gdy widzę blisko tego człowieka – wyjaśnił powoli. – I nie wspomnę o tym, że jest młodszy i pewnie pasowałby do ciebie lepiej niż stary dziad, którym jestem – mruknął i spojrzał przez okno.
Co on mógł jej oferować?

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Wbrew wszelkim pozorom i panna Clark miała za sobą toksyczną relację która może i znacznie, znacznie krótsza i tak jednak odcisnęła na niej pewne piętno, które zawarzyło na decyzji powrotu w rodzinne strony. Po tamtym wydarzeniu, mimo iż zdążyła już pogodzić się z jego przebiegiem, pozostawała przez długi czas niezwykle ostrożną przynajmniej do momentu gdy na jej drodze ponownie nie stanął starszy sąsiad, a ona nawet nie była w stanie stwierdzić w którym momencie zupełnie straciła dla niego głowę. Do tego stopnia, że gdy stanowczo sprzeciwił się jej chęci wygrzebania z ciała paskudnych szwów uśmiechnęła się jedynie, kiwając delikatnie głową na znak, że ma zamiar posłuchać się jego słów co było nie lada osiągnięciem, zwłaszcza przy jej wrodzonej nadpobudliwości. Doceniała to jak się o nią troszczył i nie miała zamiaru dorzucać mu kolejnych zmartwień do puli - tych z jej powodu miał w ostatnim czasie z pewnością zbyt wiele. Sięgnęła po przyniesione przez niego tabletki przeciwbólowe aby wsunąć je do ust w czasie, gdy on mówił. Brązowe spojrzenie nawet na chwilę nie uciekło od jego postaci, skupione nie tylko na jego słowach ale i gestach. Nie sądziła, że jej podejście do problemu okaże się być krzywdzące dla jej ukochanego zwyczajnie będąc przyzwyczajoną do zbierania informacji nim rozpocznie się rozmowy dotyczące problemu. Wstała więc z łóżka ostrożnie, uważając na bok, by podejść do bliziutko do niego.
- Ale ja chcę pana, panie Ashworth. - Zaczęła więc, delikatnie układając dłoń na jego policzku, by przesunąć po nim swoim kciukiem w czułym geście. - I nie wymieniłabym cię na nikogo innego, bo nawet z tym całym złem jakie ostatnio się wydarzyło, zwyczajnie jestem z tobą szczęśliwa. - Przyznała z delikatnym rumieńcem jaki pojawił się na jej policzku wskazując, że nie kłamie w swoich słowach. Nie sądziła, aby ktokolwiek inny był w stanie tak o nią zadbać i nawet zaakceptować jej ulubionego krokodyla. Brązowe spojrzenie spoglądało na jego ciepło, gdy wspięła się na palce aby musnąć ustami męskie czoło. - Czy kiedykolwiek dałam ci powód, aby w to wątpić? - Spytała jeszcze lecz nie ze złośliwości a chęci poznania jego zdania. Jak zauważyła dzisiejszego dnia, mimo wielu podobieństw zdarzały się również różnice - a ona nie chciała, by kiedykolwiek zwątpił w jej uczucia.
- Jestem przyzwyczajona do tego, że zanim zacznę zastanawiać się nad rozwiązaniem problemu zbieram dotyczące tego informacje. - Wiedziała już, z czym wiązała się jego złość nadeszła więc pora, aby wytłumaczyć całe zajście. Delikatnie oparła się biodrem o parapet, nie odrywając brązowych ocząt od buzi mężczyzny. - Bo widzisz, chodziło o ojca. Ani ty, ani tym bardziej ja nie znamy się na przepisach, nie wiemy czy są w nich jakieś luki, a ja nadal nie wiem, co z nim zrobić. Buchinsky był w AFP, dlatego uznałam, że zanim zacznę rozmawiać z tobą na ten temat wypytam się go o przepisy i kruczki prawne zanim na spokojnie zastanowimy się co dalej… - Mówiła, ani na chwilę nie uciekając spojrzeniem, ze szczerością w głosie chcąc aby poznał jej stronę tego całego wydarzenia, które jako pierwsze wprowadziło między nich burzę. - To nie znaczy, że ci nie ufam, po prostu… Cholera, ile jeszcze mam na ciebie zrzucić? Opiekujesz się mną, pomagasz z dokumentami, wyręczasz w całej masie rzeczy bo ja nadal cierpię przez ten postrzał, a po za tym masz jeszcze na głowie całą farmę… Źle czuję się z tym, że nie mogę bardziej ci pomóc, że nie możesz bardziej na mnie polegać… - Smutek przewinął się zarówno przez jej głos jak i delikatną buzię, gdyż Audrey Bree Clark okrutnie nie lubiła być bezużyteczną. A tak właśnie się w tym momencie czuła, gdy nie była w stanie choćby wnieść do domu toreb z zakupami. - Myślałam, że jak pogadamy o tym z pełnym wachlarzem informacji odbiorę ci chociaż odrobinę zmartwień. - Dodała jeszcze, na chwilę spuszczając spojrzenie brązowych oczu gdzieś na czubki jej butów.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie znał jeszcze jej pełnej historii związkowej, więc po trochu opierał się na czystych stereotypach, które nakazywały mu wierzyć, że w tak wczesnym etapie życia może i większość miłostek jest nieszczęśliwa, ale przemijają równie szybko co australijskie burze. Gwałtowne, doprowadzające do podtopień, ale zwiastujące nadejście wręcz dusznego i pozbawionego opadów lata. Szkoda tylko, że gdzieś po drodze do szczęśliwego zakończenia zgubiła się w tej zatęchłej chatce, w ramionach starszego o dwie dekady sąsiada. Jego wrodzony sceptycyzm nakazywał mu wątpić, że będzie jej radosnym happy endem, choć musiał przyznać, że na razie układało im się całkiem nieźle. Na wariackich papierach, bo kto z etapu randkowania (jeszcze na dodatek bez erotycznego zbliżenia) przychodzi do mieszkania razem?
Nawet Ashworth znany przecież wcześniej z ekspresowego tempa, związanego z oświadczynami wobec nieznajomych kobiet musiał przyznać, że to wszystko przebiegało jak rażenie piorunem. Dobrze pamiętał swój ukochany film, w którym bohater spotyka na drodze dziewczynę i zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Nic już nie jest ważne poza jego wybranką. I choć cała ta seria kończyła się tragicznie (tam mieli mafię, tu mieli tatusia z pistoletem) to chciał wierzyć, że podobne, romantyczne uniesienia są całkiem możliwe. Taka miłość, którą może rozdzielić śmierć.
Może dlatego przyszło mu się wyłożyć całkowicie na fakcie, że oprócz uczucia znajdowali się na ich orbicie inni ludzie, którzy niekoniecznie wierzyli w to całe zakochanie i to był chyba początek równi pochyłej, po której zaczął spadać Jeb, zwykle tak pewny siebie i przekonany w słuszność swoich decyzji. Ta jedna obecnie nieco go przytłaczała, a wraz z nią Audrey, która usiadła na jego kolanach, by być bliżej.
Westchnął i po raz pierwszy od dawna postanowił nie krygować się i powiedzieć jej wiele z tego, co zalegało w jego głowie i sprawiało, że jak po deszczu wyrastały całe żywne pola wątpliwości, które zaczęły rozrastać się tak jak te pieprzone chwasty i zagłuszały tę delikatną roślinkę, jaką było ich wzajemne porozumienie.
- Widzisz, to wszystko co się stało… To była moja wina i to ja powinienem zrobić wszystko, by nie dać ci tego odczuć – wyjaśnił z ociąganiem, to nie był łatwy temat, bo zahaczał o jej przyjaciółkę, która wyraziła się dość jasno w kwestii jego udziału w tej pieprzonej strzelaninie. – Eve ma rację i gdybym nie zachowywał się jak nierozważny gówniarz całując się, to twój ojciec nie miałby żadnego powodu, żeby strzelać, ale nie, inteligentny inaczej Jeb musiał cię mieć w stodole – pokręcił głową, w tym pieprzonym warsztacie u niego byliby bezpieczniejsi. – Teraz przeze mnie nie masz możliwości pracy, pokłóciłaś z rodziną i na dodatek mieszkasz tutaj i oddajesz mi klucze przy każdej sposobności – tak, to również go zabolało. – To wszystko poszło w bardzo złym kierunku i wcale nie podoba mi się mieszanie do tego Buchinsky’ego, bo mu nie ufam. Nie interesuje mnie, kim jest z zawodu, wiesz? – spojrzał na nią uważnie. – Jak ty byś się czuła, gdybym biegał po poradę do Jordan? – odwrócił sytuację, choć wiedział, że to nie do końca sprawiedliwie.
Z Pollard przebywał w długiej i burzliwej relacji, a dziewczyna (jeszcze) nie kochała się w tym śmiesznym prawosławnym. Mimo wszystko wyczuwał między nimi chemię i bardzo się jej obawiał.
- I zrozum, ja zwykłem polegać sam na sobie – stwierdził z naciskiem, unosząc jej podbródek, by wreszcie na niego spojrzała. – A ty jesteś najbliższą mi osobą, więc będę się tobą opiekować, niezależnie od tego, czy będziesz postrzelona czy nie – wyjaśnił z wątłym uśmiechem. – Co ty na to, byśmy po zdjęciu twoich szwów po prostu gdzieś wyjechali? Zdecydujesz wcześniej co z ojcem, ja domknę sprawy farmy i zostawię alpaki pracownikom… Na chwilę pozbędziemy się wszystkich wokół nas – najchętniej zabrałby ją na dobre na koniec świata, ale zapewne po tygodniu oboje zatęskniliby za swoimi zwierzętami, więc musieli zadowolić się tymi krótkimi wakacjami.
I świadomością, że się jakoś ułoży to wszystko wokół nich, choć na razie Jebbediah czuł, że oboje poruszają się po grząskim terenie, w którym nawet nie czają się milusie krokodyle jak Charlie, ale zwykłe i podłe hieny pokroju Laurenta czy tego debila wśród koali.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ