I could spend my life in this sweet surrender
: 14 lis 2021, 15:54
Bywały sprawy, które dla Jebbediaha były wręcz priorytetowe. Większość mieszkańców miasteczka zapewne wskazałaby wizytę w barze i odnalezienie dla siebie narzeczonej numer sześć (albo siedem, nawet on się pogubił we właściwej numeracji), ale ostatnio nawet picie zeszło na dalszy plan. Nie, nie sądził, że miłość jest siłą, która go wypchnie ze szponów nałogu i tak dalej, ale nie potrzebował już szukać chwilowych uciech w ramionach panienek łatwych obyczajów, więc naturalnym było, że wybierał domowe pielesze. Poza tym wiosna zawsze sprawiała, że pracy przybywało… i miał Audrey.
Tak właściwie nie miał jej wcale, bo i jak można mieć człowieka, ale nie potrafił uciec od tego, że coraz częściej uśmiechał się na samo wspomnienie dziewczyny, że jej każda wiadomość budziła w nim coś nieokreślonego i że wreszcie dzisiaj przy śniadaniu, czytając przy jajecznicy o ogromnej tragedii, jaka spotkała szefa kuchni poczuł dziką radość, a serce wywróciło mu fikołka do góry nogami. Bo sprawa miała się tak:
Podziwiał ją, naprawdę. Że potrafiła sama z siebie napisać mu o randce, zorganizować ją i na dodatek jeszcze wszystko znieść, łącznie z jego napadami paniki, ale on sam nie był w tym taki dobry. Ba, miał wrażenie, że z organizacji wychodzą mu tylko śluby i pogrzeby, a usilnie potrzebował czegoś pomiędzy. Zabierał się za to tak topornie, że koniec końców minął cały dzień, a nie zrobił w tym kierunku nic prócz planów tak absurdalnych jak sprzedanie rancza i zabranie ją do Meksyku. Z tym, że bała się latać, cholera. Wszelkie plany spalały na panewce jeden po drugim, więc wreszcie zajął się czymś twórczym. To jest robieniem łóżek dla dzieciaków z Kongregacji. Mało kto wiedział o jego stolarskim zacięciu, zresztą trumny brzmiały bardziej dostojnie niż organizacje charytatywne, więc powoli heblował deski, przepijając swoją niemożność piwem. Wreszcie za drugim łykiem usunął bielmo ze swoich oczu (jak Biblia mówi) albo pozbył się klapek na oczy i nawiązał w smsie do ponurych (ale jakże ciepłych) wiadomości z ich ostatniej randki, czując, że nie wytrzyma już dłużej tego milczenia i robienia wrażenia niedostępnego.
Potem sprawy potoczyły się jakoś same i mógł tylko dziękować swojemu Stwórcy za oświecenie jego niełatwej ścieżki człowieka zakochanego i zaproszenia Audrey tutaj.
O północy, do warsztatu pełnego wiór, pyłu i kurzu, który osiadł na jego włosach, potęgując pierwsze początki siwizny. Na pewno wyglądał perfekcyjnie w tym białym podkoszulku, który śmierdział potem i fajkami, bo oczywiście, że nawet w otoczeniu polakierowanego drewna musiał zapalać jedną fajkę od drugiej, mrucząc pod nosem coś o wymiarach.
Ołówek umieścił za uchem, ciągle coś poprawiał i dzięki temu skupieniu nie doszło do niego, że pomysł na randkę w takim otoczeniu jest tak karkołomny i mało spektakularny, a przecież miał ją karmić wiśniami, zabierać w miejsca nowe i ciekawe, a jedyne co mógł jej pokazać to labrador, który siedział przy nim i marszczył zabawnie pyszczek, widząc swojego pana w ewidentnej rozsypce. Albo w szale przygotowań.
- Boo, ani słowa – zastrzegł, gdyby zaczęła protestować, gdy zdjął swoją koszulkę i zabrał się za poszukiwanie nowej. Tylko szkoda, że nie zdążył przed przybyciem Audrey.
Audrey Bree Clark
Tak właściwie nie miał jej wcale, bo i jak można mieć człowieka, ale nie potrafił uciec od tego, że coraz częściej uśmiechał się na samo wspomnienie dziewczyny, że jej każda wiadomość budziła w nim coś nieokreślonego i że wreszcie dzisiaj przy śniadaniu, czytając przy jajecznicy o ogromnej tragedii, jaka spotkała szefa kuchni poczuł dziką radość, a serce wywróciło mu fikołka do góry nogami. Bo sprawa miała się tak:
Podziwiał ją, naprawdę. Że potrafiła sama z siebie napisać mu o randce, zorganizować ją i na dodatek jeszcze wszystko znieść, łącznie z jego napadami paniki, ale on sam nie był w tym taki dobry. Ba, miał wrażenie, że z organizacji wychodzą mu tylko śluby i pogrzeby, a usilnie potrzebował czegoś pomiędzy. Zabierał się za to tak topornie, że koniec końców minął cały dzień, a nie zrobił w tym kierunku nic prócz planów tak absurdalnych jak sprzedanie rancza i zabranie ją do Meksyku. Z tym, że bała się latać, cholera. Wszelkie plany spalały na panewce jeden po drugim, więc wreszcie zajął się czymś twórczym. To jest robieniem łóżek dla dzieciaków z Kongregacji. Mało kto wiedział o jego stolarskim zacięciu, zresztą trumny brzmiały bardziej dostojnie niż organizacje charytatywne, więc powoli heblował deski, przepijając swoją niemożność piwem. Wreszcie za drugim łykiem usunął bielmo ze swoich oczu (jak Biblia mówi) albo pozbył się klapek na oczy i nawiązał w smsie do ponurych (ale jakże ciepłych) wiadomości z ich ostatniej randki, czując, że nie wytrzyma już dłużej tego milczenia i robienia wrażenia niedostępnego.
Potem sprawy potoczyły się jakoś same i mógł tylko dziękować swojemu Stwórcy za oświecenie jego niełatwej ścieżki człowieka zakochanego i zaproszenia Audrey tutaj.
O północy, do warsztatu pełnego wiór, pyłu i kurzu, który osiadł na jego włosach, potęgując pierwsze początki siwizny. Na pewno wyglądał perfekcyjnie w tym białym podkoszulku, który śmierdział potem i fajkami, bo oczywiście, że nawet w otoczeniu polakierowanego drewna musiał zapalać jedną fajkę od drugiej, mrucząc pod nosem coś o wymiarach.
Ołówek umieścił za uchem, ciągle coś poprawiał i dzięki temu skupieniu nie doszło do niego, że pomysł na randkę w takim otoczeniu jest tak karkołomny i mało spektakularny, a przecież miał ją karmić wiśniami, zabierać w miejsca nowe i ciekawe, a jedyne co mógł jej pokazać to labrador, który siedział przy nim i marszczył zabawnie pyszczek, widząc swojego pana w ewidentnej rozsypce. Albo w szale przygotowań.
- Boo, ani słowa – zastrzegł, gdyby zaczęła protestować, gdy zdjął swoją koszulkę i zabrał się za poszukiwanie nowej. Tylko szkoda, że nie zdążył przed przybyciem Audrey.
Audrey Bree Clark