lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Pierwszy raz był kiedy wyjechał. Znał kiedyś taką dziewczynę, na imię było jej Gayle lub Jaelyn, która jako pierwsza ukazała przed nim tajniki podłych rytuałów. Trochę się w niej podkochiwał — trochę, bo Vincent ów uczucie miał poznać dopiero kilkanaście lat później — a każdym razie zafascynowany był jej różowymi włosami, tatuażem przedstawiającym smoka, którego ogon niknął pomiędzy jej biustem, jak i faktem, że zdawała się kompletnie obojętna na otaczający ją świat. Oboje nie mieli wówczas przyjaciół, więc siłą rzeczy zaczęli spędzać ze sobą czas, aż nagle, pewnego chłodnego dnia — wybrali się wcześniej do sklepu, by Vincent zakupił lekką kurtkę — dokonała w jego domu makabrycznej zbrodni. Mówiła, że dzięki temu jest lepiej. Że odcina się od natłoku myśli, że oczyszcza się z tych wszystkich swoich przewinień. Chenneviere wiedział, że ma problemy z matką i że, tak jak i on, jest po prostu nieszczęśliwa, ale nie sądził nigdy, że można być aż tak zrozpaczonym. Kiedy ostrze żyletki po raz drugi zatopiło się w jej delikatnej, białej skórze, porzygał się do wanny. Objaśniła mu zasady, którymi należy się kierować. Kiedy w końcu spróbował, przymuszony jej oskarżycielskimi uwagami, nieomal zemdlał. Choć wówczas twierdził, że to nie dla niego — dzwoniło mu jeszcze w uszach, gdy Gayle bądź Jaelyn z niezadowoloną miną opatrywała mu rozcięcie — wiedział, że kiedyś znów spróbuje. Tamtego dnia jednak po raz ostatni widział dziewczynę. Nie przegadali sprawy, nie umówili się na kolejne spotkanie, a po pięciu miesiącach dowiedział się, że lekarzom nie udało się jej uratować.
A teraz już o niej nie pamiętał. Choć jej echo odbijało się w strukturze białych opakowań bandaży i płynów do dezynfekcji, Vincent myślał wyłącznie o tym, że zepsuty był od zawsze. Że nigdy nie mieściła się w tym wina kogokolwiek innego, że niósł to zło w sobie od urodzenia. Wczorajszej nocy mijały niemal cztery miesiące od ostatniego cięcia — zdawać by się mogło, że kryje się w tym jakaś poprawa — ale niedługo po pierwszej, kiedy ojciec i Yvette padli w objęcia Morfeusza (każde w swoim własnym, prywatnym pokoju), Vince zakradł się do łazienki i oczyścił swą skażoną duszę. Bo wyznał niedawno Laurissie prawdę i dostrzegł obrzydzenie w jej oczach. Bo Charlie powiedziała mu, że powinien wrócić do sztuki, a on wiedział, że kobieta ma rację — bo kochał to wszystko nadal — ale nie zasługiwał na tego typu szczęście.
Skóra paliła go niemiłosiernie, gdy wrzucał do srebrzystego koszyka piąte już opakowanie bandaży. Yvie kiedyś dokonywała oględzin jego ciała i wzywała lekarza za każdym razem, gdy dostrzegała świeżą ranę, ale nie pozwalał jej się dotykać od niemalże całego roku. Przybierając inną taktykę, upewniła się, że w łazience nie ma już jego przyborów — wyrzuciła je pewnego dnia, niezwykle z siebie zadowolona — i czaiła się czasem do późnych nocnych godzin, udając, że wcale go nie pilnuje. Ale Vincent posiadał swoje skrytki w całym domu, potrafił odczekać w łóżku kilka godzin i zachować podczas całego procesu bezwzględną ciszę. Nosił te swoje ciemne koszule, nigdy nikomu nie obnażał nagości swych przedramion i wiedział, że chociaż jest źle, jest jednocześnie dobrze. A potem, krocząc ku kasie z koszykiem wypchanym opatrunkami, płynami do odkażania, tabletkami na ból głowy, starczymi pieluchami i całą masą innych specyfików, potrzebnych jego ojcu, doczekał się końca świata. Wiedział, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Że Terrence Burkhart powróci do miasta na dzień bądź dwa, że na chwilę znów przeniknie do jego życia. Obiecał sobie być dzielnym — na ten swój pokręcony sposób — i zachować się tak, jakby nie przeżywał ich rozstania każdego dnia na nowo. A jednak nie potrafił się uśmiechnąć, nie potrafił wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Wpatrywał się w niego tymi swoimi zdumionymi, czarnymi oczyma i czuł, że się zapada. Że wraca znów do tamtego dnia, że tonie, że pochłania go ciemność, że nigdy już z niej nie wypłynie. — Cześć — wyszeptał cicho, drżącym głosem, a potem wyminął go prędko, nieuważnie, bo ból był zbyt wielki.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Do niedawna myślał, że da radę. Przemykać wśród ludzi jak cień, znikać przed ich oczyma w zapomnianej przez świat stoczni, wychodzić na zakupy o świcie, kiedy alejki świeciły pustkami, a kasjerki były zbyt nieprzytomne, by przypisać mu konkretne imię. Wierzył naiwnie, że wystarczy mu rok, może dwa, by odgonić od siebie posępny nastrój i odzyskać zaufanie tych przeklętych zdrajców, i że wtedy, za ten rok lub dwa, nie będzie już tak najgorzej. Tymczasem jednak stracił pracę i niemalże rękę, nie miał swojego domu i nie miał ani jednej osoby, do której mógłby się odezwać późnym wieczorem. Nie miał także pojęcia, na co mu ten powrót i jak mógł niegdyś kochać to przeklęte przez boga miasto, w którym stale brakowało preparatu do odkażania jego podziurawionej dłoni i leków nasennych, bez których powieki nie chciały się zamknąć. A więc niemal dwugodzinna wycieczka do Cairns (o tej porze zawsze korki). Szukanie wolnego miejsca parkingowego, przeklinanie pod nosem i trącanie przechodniów ramieniem. Kiedy natomiast stał już między sklepowymi półkami, w jednej dłoni trzymając te swoje dwa nieszczęsne łupy, drugą z kolei próbując wymacać w kieszeni kształt telefonu, uprzytomnił sobie, że wcale go nie zabrał. A więc nie miał recepty. Nie mając recepty, nie miał tu po co być. - Kurwa - syknął siarczyście, ściągając wzrok starszej pary zalegającej pod działem z pieluchami, przyszłego narkomana-samobójcy czającego się przy strzykawkach, no i jego. Vincenta. Nie musiał się nawet zastanawiać, rozważać w głowie za i przeciw, oczyma wyobraźni szukać drogi ucieczki - decyzję o podążeniu w jego kierunku podjął bez zawahania. A kiedy stał już naprzeciwko, wciąż trzymając w lewej dłoni te nieszczęsne leki, które wkrótce miały zostać mu odebrane przez wstrętnie przypatrującą się mu farmaceutkę z tlenionym blondem na głowie, ten po prostu… go minął. Rzucił ciche cześć i ruszył dalej, jakby nigdy nic dla siebie nie znaczyli. Jakby znali się z widzenia, wbrew swej woli, nie pamiętając nawet swych imion. - Tylko tyle dla mnie masz? - wykrzyknął niemal do jego pleców, oddalających się już w białych alejach. Znów mu się przypatrywano. Znów (jakże słusznie) zakładano, że chyba postradał rozum, że coś z nim nie tak.

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Nauczył się tysiąca trzech słów, którymi byłby w stanie określić ból. Byłby, gdyby tylko zaufałby medycynie i nauce, gdyby otworzył przed kimś swe serce i bez obaw o zranienie, odważyłby się przypisać konkretne zbiory liter poszczególnym partiom swego cierpienia. Zwykł rozmawiać więc ze sobą, wyłącznie w bezpiecznej strefie własnego, ponurego umysłu; kiedy coś szło nie tak, wyszukiwał w swym specjalnym słowniku tych wyrazów, które najlepiej opisywały jego aktualne zgryzoty. I choć odnajdywanie właściwych słów i wielokrotne ich powtarzanie pomagało się mu uspokoić, a także uśmierzyć ból, nie był teraz w stanie wpaść na ani jedno z nich. Miał niemalże wrażenie, że tego rodzaju cierpienia jeszcze nie zaznał, a więc i nie mógł posiadać dla niego odpowiednich liter.
Zatrzymawszy się nieco wbrew sobie (powinien udać, że nie słyszy, choć słyszał każdy klient apteki) odwrócił się nieśmiało, wzrokiem pochłaniając wszystko, tylko nie ten upojny błękit oczu, który nieprzerwanie kochał całym swym sercem. Omiótł więc spojrzeniem stojącą nieopodal kobietę, zerkającą na niego krytycznie. A gdy jej ciekawość zanurkowała we wnętrzu trzymanego przez Vincenta koszyka, wykonał kilka prędkich kroków ku mężczyźnie, który w swej naiwności, jak przypuszczał, oczekiwał na wyjaśnienia, których nigdy otrzymać nie miał. — P-przepraszam — wyszeptał infantylnie, myśląc o tym, że wyłącznie na salach wykładowych zachowywał się jak trzydziestolatek; poza nimi był zagubionym, przerażonym dzieciakiem, nie mającym najmniejszego pojęcia o świecie dorosłych. — Uznałem, że nie chciałbyś… że nie masz ochoty… Że wolisz udawać, że mnie nie znasz — wymruczał niezrozumiale, wzruszając lekko ramionami. Wiedział przecież, że to Terry ma nad tą sytuacją pełną kontrolę. Że wyłącznie on może zadecydować o tym, co teraz — znać się czy nie, karmić farmazonami czy rozprawiać o ważnych sprawach jak przyjaciele. I choć Vincent wymarzył sobie dawno temu szczęśliwe zakończenie historii, ich historii, wiedział, że rzeczywistość będzie wyglądała dużo gorzej. I że nie istnieje już dla nich szansa na cokolwiek.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Oddalająca się burza kruczoczarnych włosów - doskonale znanych mu włosów - przywodziła na myśl wszystko, co najgorsze w ostatnich latach; samotny wyjazd z Lorne Bay pod osłoną nocy. Batalie sądowe naznaczone imieniem Michaela, spędzające sen z powiek. Nieustające pretensje słyszane w pracy, żegnające go z wypowiedzeniem w dłoni i pustką ziejącą z serca. Liczne powroty, na które nigdy nie przyszła odpowiedź. No i ta przeklęta kartka naznaczona szlakiem nut, dedykacją i dowodem utraconej miłości, której nigdzie nie mógł znaleźć od roku. To właśnie widział spoglądając na Vincenta. - Wracałem. Za każdym razem wracałem i na ciebie czekałem - wycedził przez zaciśnięte z mocą zęby, ani na moment nie ściągając z niego wejrzenia swoich szafirowych oczu. - Więc nie kłam mi, Vincent. Nie mów, że myślałeś, że to ja nie chcę cię oglądać - dokończył gorzko, wściekając się płomiennie za ten krążący po ziemi wzrok, nie chcący napotkać na jego osobę. A potem zrozumiał. Zrozumiał, natrafiając na kosz wypełniony przedziwnymi przedmiotami, że życie tego mężczyzny toczyło się dalej. Terence tymczasem uwięziony był w głuchej próżni nie przemieniającej się w nic od pięciu lat. Mętna breja o gorzkim smaku rozczarowania - tak wyglądało jego życie. - Mam nadzieję, że wszystko u ciebie dobrze - rzekł więc, słowami przeznaczonymi dla podobnych pożegnań. Nie skrywało się w nich jednak to należyte przekonanie - Terence wątpił bowiem, by u boku Yvette mogło czekać go to upragnione spełnienie. Wciskając tabletki i płyn na przypadkowe miejsce w regale (strącił przy okazji jakieś witaminy dla matek i dwa testy ciążowe), zapragnął jak najszybciej odejść z tego miejsca, znającego już najsłabszą z jego stron. Skoro Vincent pragnął do reszty wymazać go ze swego życia, nie mógł przecież błagać go choćby o krótką rozmowę, prawda?

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Stracił wszystko. Wiedział, że dzień ten nadejdzie, że pewnego poranka tak jak zwykle otworzy oczy, utkwi wzrok w szarzejącym suficie i pojmie, z godnością i wyrozumieniem, że oto nadszedł kres jego dni. Że nie ma już niczego i nikogo. Że żadna historia nie jest dla niego już pisana. Świat, w którym odnalazł się bezpowrotnie Vincent, różnił się w znaczny sposób od tejże normalnej rzeczywistości; o ile wcześniej zdarzało się mu tonąć w mroku, teraz — po próbie samobójczej — nie był w stanie rozpoznawać już ani dźwięków, ani barw. Utkał dla siebie świat pozbawiony jakiegokolwiek ciepła; nie był więc w stanie dostrzec, że to upragnione szczęśliwe zakończenie jeszcze mogłoby go otulić. Że wystarczyłoby — skoro nie miał już sił by walczyć o szczęście żony i ojca, skoro nie miał muzyki i powodów, by zostać t u t a j — zawalczyć o Burkharta tak, jak on zwykł walczyć zawsze o niego. Ale nie potrafił. Nie, bo w świecie jego istniały inne zasady, które uznawał za jedyną słuszność. W milczeniu słuchał tych wszystkich słów, których od dawna się obawiał. Słów, którym chciał zaprzeczyć, bo przecież wiedział, że Terry wracał i czekał, że ofiarowywał mu wszystko, a Vincent to przyjmował. Zawsze. Nawet wtedy, gdy nie stawiał się w umówionych miejscach. Gdy zdawać by się mogło, że odrzucał tę miłość, tak naprawdę ofiarowywał mu jej dużo więcej. Czy Terence naprawdę tego nie dostrzegał? Zaciskając zęby powstrzymywał drżenie wkradające się do jego ciała; w pewnej chwili musiał opleść lewą dłonią tę drugą, trzymającą koszyk, by na zasłoniętym nadgarstku zacisnąć boleśnie szpony — tak, by blizny niosące w sobie ślad jego klęski, oprószyły się ogniem. Cierpiał. Cierpiał, a więc niezdolny był do wymówienia ani jednego słowa; błagał niemo mężczyznę już tylko o to, by już go zostawił, porzucił pośród zesłanego na niego przekleństwa. Lecz kiedy w istocie odszedł, Vincent uniósł wzrok i przepełniony popłochem pojął, że jeśli mu na to teraz pozwoli, już nigdy więcej nie będzie im dane zamienić ze sobą żadnego słowa. — Zrobiłem to dla ciebie — wyszeptał, wpatrując się w jego oczy z przerażeniem. Wszystko co zrobił, uczynił dla niego. — Nie byłbyś przeze mnie szczęśliwy — dodał niepewnie, zapominając o tym, gdzie są. W jakim celu tu przybył. Ważna była tylko ta prawda, którą musiał mu przekazać — gdyby był słabszy, gdyby wyjechałby razem z nim, Terence utraciłby szansę na szczęście. I znienawidziłby Vincenta bardziej, niż teraz.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Sześć lat. Ostatnim razem widzieli się sześć lat temu, a Terence przez cały ten czas konstruował w myślach słowa, które chciałby mu przekazać. Czasem, w chwilach nasączających jego umysł przekonaniem, że za moment postrada zmysły, przelewał te słowa na papier. Pisał długo i bez opamiętania - szlaki zdań poprzekreślane gdzieniegdzie długopisowym tuszem, otoczone okręgiem przy wyrazach nadzwyczaj ważnych, zakończone ciągiem znaków zapytania i wykrzykników. Niekiedy owijał je w śnieżnobiałą kopertę, ozdabiał kaligraficznie zakreślonymi personaliami i adresem mającym porwać je w strony swego dawnego domu - Lorne Bay, ale kiedy przychodził moment wypuszczenia ich ze swych rąk, zmieniał zdanie. Stwierdzał, że słów takich jak te nie można wypowiedzieć poprzez papier; że kiedyś, w niedługiej przyszłości zadba o to, by uleciały z jego ust w vincentowej obecności. Dziś jednak pojął, że nie miał mu już nic do powiedzenia. - A myślisz, że teraz jestem? - prychnął, wmuszając w siebie złość, którą jedynie wydawało mu się, że powinien odczuwać. Sześć lat. Nie widzieli się sześć lat - po tym czasie uczucia przecież ulatują. - Nie będę zachowywać się jak typowa porzucona kochanka - oznajmił, zdawałoby się - bardziej samemu sobie. Przyciągając ku twarzy dłoń - tę nieobwiązaną sznurem utkanym z opatrunków, przetarł dwa razy czoło i cicho się zaśmiał. - Nieważne, Vincent. Naprawdę nieważne. Dobrze było cię w końcu zobaczyć. U Yvette wszystko w porządku? - spytał jeszcze, subtelnie zerkając na udekorowaną w obrączkę dłoń Chenneviera, w wyobraźni już przenosząc się na szare uliczki Cairns, gdzie już za parę sekund - mierzonych przeznaczonymi mu przez Vincenta wyrazami, miał się znaleźć. Odejdzie, znów zapomni, tym razem już skutecznie i nie pozwoli już wkradać się jego twarzy do swoich snów.

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Dryfował w otchłani gorszej od piekła.
Żyjąc z kobietą, której nie kochał. Opiekując się ojcem, który przybrał formę kreatury. Odmawiając prawdy jedynemu człowiekowi, który na nią zasługiwał. W falach druzgocącej desperacji — bo przecież Terence zaraz się odwróci, odwróci i zniknie na kolejnych długich lat, a może i na zawsze — pragnął mu powiedzieć. O tym, jak bardzo się bał. Jak często myślał o złożonej siostrze obietnicy, której wypełnienie stanowiło cel jego egzystencji. O czekającej na niego śmierci, przed którą nie uchroniłaby go ich miłość. O tym, że jeśli miał wybierać, wolał skrzywdzić Yvette, nie jego. Bo wtedy przecież myślał, że kogoś musi. Prawda by go jednak nie wyzwoliła; nie sprawiłaby, że zdołałby zmienić zdanie. Wciąż przecież musiał tkwić przy Yvette z poczucia obowiązku. I wciąż zamierzał popełnić samobójstwo w imię braterskiej miłości. — Przykro mi. Przepraszam kocham cię. Początkowo usiłował być na bieżąco z jego życiem, ale krążenie jego śladem nazbyt mocno łamało mu serce. Kiedy dowiedział się o jego bracie zepsuł telefon tylko po to, by nie dzwonić, nie pisać, nie pogarszać wszystkiego. Wierzył bowiem, że nawet jeśli życie Terry’ego nie ułożyło się tak, jak powinno, było teraz dużo lepsze niż byłoby w chwili, gdyby tamtego dnia uciekli razem z miasta. — Nie sądzę — odparł w sposób mimowolny, ponownie wędrując spojrzeniem po sklepowej podłodze. Nie powinien mu tego mówić; w imię wszystkich zasad winien kłamliwie, z uśmiechem, opowiedzieć mu o szczęściu, jakie ich spotyka na co dzień. Jakże jednak mógłby kłamać aż tak, skoro nie pamiętał nawet smaku szczęścia?
Nie było już więc słów, które mógłby wypowiedzieć. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy? Nonsens. Drżąc, niepewnie, przysunął się bliżej i nieprzejmując się trzymanym koszykiem, którego kant wbił się w fragment zakazanego ciała, zadarł zdecydowanym ruchem głowę i złożył na skórze pamiętającej jeszcze kształt jego ust delikatny pocałunek. — Avec toi, je suis moi — wyszeptał cicho, przecierając naznaczony fragment policzka kciukiem. Myśl o tym, że może być to ich definitywne pożegnanie — Vincent nie zamierzał żyć dłużej, niż do końca tego roku — nakazała mu uśmiechnąć się lekko, przepraszająco. A potem skinął mu już tylko głową i zaciskając mocniej palce na uchwycie koszyka, począł kierować się w kierunku kasy.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Jeszcze kilka lat temu, słysząc te wątłe przeprosiny wypowiadane raz za razem, odczułby niezłomną potrzebę, by położyć im kres. By surowo wejść mu w zdanie, by przypomnieć, że zakazał mu wypowiadać podobne wyrazy i by nigdy już o tym nie zapomniał. Teraz jednak, po raz pierwszy raz w życiu uważał, że były mu należne — że Vincent był winny mu te słowa od zatrważająco długiego czasu. Bo przecież go porzucił. Tak jak niedługo później cała reszta. Kiedy więc poczuł w zagłębieniu swoich żeber plastikową krawędź koszyka sklepowego, a na policzku kształt vincentowych warg, ku własnemu zdumieniu nie odczuł potrzeby ułożenia swej dłoni na krańcu jego pleców i przyciągnięcia go ku sobie, by po chwili zainicjować p r a w d z i w y pocałunek; taki, jaki był im niegdyś zapisany, jakim żywili się każdego dnia i każdej nocy. Odczuł tylko błahe, nikłe mrowienie w miejscu, gdzie swój ślad zaznaczyły jego usta, a potem koniuszek palca. I jeszcze bardziej wątłe szarpnięcie serca, kiedy padły te ciche, konfidencjonalne słowa; serce to jednak, słabe i zimne, już po chwili wróciło do swego apatycznego, beznamiętnego żywota. Zanim jednak brunet zdążył zniknąć w ciemności apteczanych alejek, zebrał się w sobie, wyprostował swoje wymęczone ciało i wypowiedział do niego bezbarwnie, ale głośno: — Ona dzwoni do mnie co czwartek — po czym zamilkł na moment, w oczekiwaniu na jego reakcję — na to, by choćby jeszcze na ten krótki, ostatni moment, zwrócił ku niemu swoją twarz. — Tylko raz, zawsze o dwudziestej — dodał, choć nie zamierzał wcale dociec, co takiego miała mu do przekazania. Zamiast tego niecierpliwiła go jedynie niewiedza, co takiego w tym czasie robił Vincent. Dlaczego zawsze tego jednego, samotnego dnia o konkretnej porze, nie było go przy niej. I czy też wówczas myślał tylko o nim.

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Nie odczuwał smutku. Ból, owszem, ale do niego był przecież przyzwyczajony. Doskonale wiedział, że gdy tamtego dnia zrezygnował z miłości ofiarowanej mu przez Terence’a, nigdy nie będzie mógł się już po nią upomnieć. Doskonale wiedział, że nie odnajdą już nigdy ku sobie drogi, bo Terry przekreśli go, wzgardzi nim, zobojętnieje na jego losy. Kochał więc za nich oboje i nie zamierzał z ów uczucia rezygnować do samego końca. Kochał na tyle, by ratować go od dużo większego cierpienia, którego zaznałby przy jego boku. Kochał, więc odmawiał mu prawdy. I może dopiero w liście, który napisać musiał od nowa (przy pierwszej próbie samobójczej rozpisał się na dziesięć stron, lecz Yvie znalazłszy korespondencję, bezmyślnie założyła, że jest jej adresatką i spaliła kopertę na jego oczach) zamierzał z niektórych kłamstw zrezygnować. Nie wszystkich jednak; musiał wierzyć, że po jego śmierci Terry nie odczuje ani wyrzutów sumienia, ani jakiegokolwiek smutku. I może byłby to całkiem niezły plan, mogący się udać — gdyby nie te przeraźliwe słowa, które padły mimo tego przedziwnego pożegnania. — Dla… D-dlaczego… — wyjąkał, kiedy ponownie się ku niemu odwrócił. Upuścił koszyk i wpatrywał w mężczyznę z przerażeniem, jako że były sprawy, o których wiedzieć nie mógł. — Nie odbieraj. Nie odbierz nigdy tego połączenia, Terry. Nie słuchaj tego, co ma ci do powiedzenia — bo wiedział, o czym by mówiła. Zdawał sobie sprawę z tego, z jakim zamiarem dzwoni. Choć obiecała mu, że nie będzie z nikim rozmawiać o jego okaleczaniu i samobójstwie, raz odwiedziła ich jej dobra przyjaciółka, przez pół dnia namawiając go do zapisania się na oddział psychiatryczny. Wiedział też, że Yvie zdradziła jego sekret pastorowi, który raz w miesiącu odwiedzał jego ojca, tak na wszelki wypadek; powiedział bowiem Vincentowi, że życie jest darem, a świadoma z niego rezygnacja grzechem. I wiedział, że obie te osoby były dla Yvette niewystarczające i że tęskni za swym przyjacielem, który by ją zrozumiał. Wysłuchał. Który doradziłby jej co robić. Który pomógłby jej zdecydować, czy dalej ma być ślepa na vincentowe nocne podróże do łazienki, zakrwawione opatrunki i wieczory spędzane z kimkolwiek, kto po prostu nie był nią. I kto nie mógł być tą osobą, której od tylu lat poszukiwał.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Wzrok Burkharta opadł na ziemię wraz z koszykiem, na którego uchwycie przestała zakleszczać się vincentowa dłoń. — Myślałem, że się domyśliła, albo że jednak jej powiedziałeś — powiedział beznamiętnie, sprawiając złudne wrażenie, jakby był niemal znudzony tym tematem, zyskującym miano błahego i nieważnego. — Dlatego nie odbierałem — wyjaśnił jeszcze, wciąż wpatrując się w plastikowy pojemnik zalegający na kafelkach sklepowych, z którego podczas uderzenia o posadzkę wydostało się opakowanie bandaży, leżące teraz samotnie niecałe dwa kroki obok. — Ale teraz wydaje mi się, że popełniłem błąd — dodał po chwili podejrzliwie, przyjmując badawczy wyraz twarzy, gdy uniósł ją już ku obliczu bruneta. Nie mógł powiedzieć, że jego reakcja go zaskoczyła. Przez ten krótki czas, gdy dzielili ze sobą życie, zdążył przywyknąć do jego osobliwego zachowania, wyróżniającego go od wszystkich innych. Do przywiązywania wagi do słów, które nikogo innego by nie zainteresowały. Do roztrząsania spraw nieważnych, nadawania im nowego znaczenia i chronicznego smutku, który zawsze im towarzyszył. Do ciągłego obwiniania się i do skrywania sekretów, których Terry’emu nigdy nie udało się rozwikłać. — O czym ona tak usilnie próbuje mi powiedzieć, Vinny? — zapytał, poddając jego hebanowe oczy, w których czaił się strach, przenikliwemu spojrzeniu. Ten jeden ostatni raz pozwolił sobie zdrobnić jego imię w sposób, który od zawsze należał tylko do nich. Ten jeden ostatni raz okazał swoją troskę i lojalność. Miłość, z której tak niewiele już pozostało. — Jeśli nie chcesz, nie odbiorę — zapewnił posłusznie, nie zamierzając udawać, że jego słowa nie mają już znaczenia, że nie podążyłby już jego instrukcjami. Nie tylko ośmielił się wysłuchać jego prośby, ale też w pełni ją zaakceptować, mimo świadomości, że stał o krok przed poznaniem najważniejszego z jego sekretów. — Tylko zastanów się, czy na pewno nie chcesz — dodał cicho i równie bezszelestnie wypuścił z płuc niepotrzebny zapas powietrza, tym razem naprawdę gotowy do opuszczenia tych ponurych ścian apteki.

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Wiedział, że zasługuje na to wszystko. Chłód, dystans, obojętność. Znużenie sprawami, które jeszcze teraz, mimo upływu czasu, ognistymi językami drażniły jego serce. Za każdym razem, gdy na nowo podejmował wybór o ignorowaniu jego prób kontaktu wiedział, na co się skazuje. Było to przecież częścią jego planu; Terry miał odczuwać względem niego wyłącznie niechęć, na zawsze zagrzebując jego imię gdzieś w przeszłości. Nie sądził jedynie, że odnalezienie się nagle w scenie, o której myślał tak często, przyniesie z sobą tak wiele bólu. — W pewnym sensie się domyśliła — wyszeptał ze wstydem, na moment ściągając z mężczyzny spojrzenie. Dryfowali tak blisko prawdy, że Vincentowi chwilami brakowało tchu; opowiadał innym tak wiele kłamstw na swój temat, że dalsze prowadzenie teatralnej sztuki nie powinno sprawiać mu problemu, prawda? I choć mógł posłużyć się jakąkolwiek historią, w jego myślach panowało kompletne spustoszenie. — Nie wiem. Może faktycznie wie, że to ty. Może zawsze wiedziała — fałsz w jego głosie nabrał dziwnej mocy. Bo może Yvie faktycznie wiedziała, tylko nie dopuszczała do siebie ów prawdy. Może brzydziło ją to nazbyt mocno, by mogła zaakceptować to jako prawdę. Jednak nie to miało teraz znaczenie, lecz to, że Vincent był o krok od najszczerszej rozpaczy. Tutaj, wśród obcych ludzi, wśród których nie mógł odnaleźć bezpieczeństwa. Więc zamknął oczy i pomknął myślami do swojej łazienki, do skrytki mieszczącej się za piątką kafelką liczoną od progu podłogi. Musisz tylko wytrzymać. — Cokolwiek ma ci do powiedzenia… — zaczął tak cicho, że nie był pewien, czy opuściły go jakiekolwiek słowa. Zachowywał się tak, jakby bał się Burkharta, ale chodziło wyłącznie o strach wobec krzywdy, jaką mu wyrządził. —... to nie będzie nic dobrego. To, co ma ci do powiedzenia, otworzy stare rany, Terry — kucnąwszy, sięgnął lewą dłonią po opakowanie bandaży; prawa drżała zbyt mocno, stając się kompletnie nieprzydatną. — Dlatego wolałbym, żebyś tego nie robił. Nie chcę, żeby cię bolało — bo nie wiedział, jak mógłby go uleczyć.

terence burkhart
ODPOWIEDZ