kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Czuł się jak włóczęga.
Uciekając przed wiszącym ciężko w powietrzu, ostrzegawczym zapachem nadciągającej ulewy, która była w odwrocie tylko przez chwilę, szedł przed siebie uparcie i dumnie, choć obdarty zupełnie z resztek godności - w nieswoich butach (wyglądających na całkiem drogie, zresztą) i nieswoich spodniach, które zsuwały mu się co chwilę z bioder, za to w komplecie z uparcie swoją, żałośnie zmiętą koszulką, na której materiale zdążyły już zaschnąć spływające z twarzy krople krwi. To nic takiego. Z każdym kolejnym krokiem czuł, jak warga puchnie mu coraz bardziej; trzeba było przyłożyć lód, Richard na pewno miał w lodówce lód. Przestań, to nic takiego. Nie chodziło nawet o to, że bolało jakoś mocno - nie bolało. A może po prostu nic nie było w stanie dorównać bólowi poszarpanej dumy. Nie chciał o tym myśleć, ale przecież umysł uparcie powracał do dróżek, z których dopiero co zboczyło ciało. Był środek dnia, ludzie otwarcie się na niego gapili. Parada wstydu.
Nie wiedział, co było prawdziwym powodem jego skręcenia w jedną z dobrze znanych alejek osiedla Fluorite View. Czy była to obezwładniająca potrzeba przemknięcia uliczkami oddalonymi nieco od głównej ulicy, tak jakby to mogło uchronić go od wścibskich spojrzeń osiedlowiczów, wyglądających ciekawsko przez firanki? A może chęć ukrycia się w boczne alejce od wzroku dzieciaków nadchodzących z naprzeciwka? Resztki racjonalności, które podszeptywały uparcie o lodzie i czymś na ból, skręcie może? Może. I to miała być właśnie ta racjonalność? W dodatku największa jej doza, na jaką było go stać teraz, kiedy trawiony porażką podjętej próby asymilacji pewnego ewidentnego narkomana kroczył przez Lorne Bay, ślepo ufając trasie, na którą wstąpiły jego stopy.Wszystko w dziwnym półśnie, w otumanieniu - czy naprawdę potrzebował teraz trawki? Może zwykła aspiryna dałaby radę; nie wiedział czy głowa boli go naprawdę, czy tylko mu się wydaje, czy to wszystko przez te myśli, stłoczone tak gęsto jedna przy drugiej?
Tłukły o ściany umysłu, próbując wydostać się na zewnątrz, kiedy miarowo odmierzał kolejne uderzenia zaciśniętej pięści w drzwi pewnego całkiem urodziwego domku. Zupełnie jakby miał zamiar iść się z tym kawałkiem deski napierdalać - czy to obudzony z opóźnieniem instynkt przetrwania? Chyba wygrał ten pojedynek, bo po którymś uderzeniu drzwi ustąpiły, ale w progu nie stanął wcale osobnik, którego spodziewał się tam (którego zastać miał nadzieję?) najbardziej.
- Jest Ryder? - zapytał, czując się jak skończony idiota, jakby pytał mamę kolegi czy wyjdzie z nim pokopać piłkę. Teraz raczej nie tylko wyglądał tak, jakby ktoś zrobił sobie piłkę z niego, ale czuł się też, wprost to ujmując, jak porzucony w kantorze wuefisty flak. Pociągnąwszy nosem, chciał już się wycofywać; idiotycznie unikał patrzenia w oczy tej jednej, jedynej osobie, której za wszelką cenę nie chciał teraz widzieć. - Okej, pewnie nie ma, to ja może... - ale zanim podjął męską decyzję o oddaleniu się, wzrok ześlizgnął się wreszcie wzdłuż jej ostrych kości policzkowych, po gładkich policzkach, a potem wspiął z powrotem do góry, żeby sięgnąć ciemnych oczu. - Cześć, Bowie - odparł więc, zamiast kontynuować swoją idiotyczną tyradę; tak, jakby teraz dopiero zauważył, że rozmawia właśnie z nią; jakby nie wiedział od razu, jeszcze przez tym jak otworzyła drzwi, a może nawet jeszcze przed tym, jak skręcił w wąskie uliczki osiedla w Fluorite View. - Masz może lód? I coś zapalić. Cokolwiek.
Jak w każdym momencie, w którym były najbardziej potrzebne, fajki też mu się skończyły. A może zgubił je gdzieś po drodze?

bowie hillbury
niesamowity odkrywca
kaja
studiuje — i sprzedaje dragi
22 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund.
Stała przed lustrem pośrodku niczego. Krople wody spadały z jej włosów rozpryskując się o kafelki. Czuła chłód pod stopami i totalną, beznamiętną indyferentność wobec swojego odbicia. Zupełnie jakby łazienka była pusta, pozbawiona jej ciała, bo Bowie dzisiaj obudziła się z czarną dziurą wewnątrz. Przeważnie szprycowała ją tabletkami, drobno utkanymi ścieżkami i zawiniętym w cienką bibułę suszem. Najczęściej ten zabieg się sprawdzał. Jej ciało pozbywało się tkanki, przyjmując zamiast niej brokat. Skrzyła się w promieniach słońca i żółtawym świetle energooszczędnej żarówki. Na twarz przyklejała uśmiech i to w zasadzie wystarczyło. Przeważnie. Bo dzisiaj jej się po prostu nie chciało.
W mieszkaniu było pusto, a w jej uszach odbijała się cisza. Miała szary kolor, jak świat, kiedy oczy nie zachodzą mgłą, a ciało jest pozbawione mrowienia. Jak koszulka z nazwą zespołu, o którym wszyscy zdążyli już zapomnieć. Ta sama którą narzuciła na jeszcze wilgotne ciało. Była nieco przyduża, ale zakrywała spodenki z poszarpanymi nogawkami. Powinna je dawno wyrzucić, bo przez dziurę na dupie mogła otworzyć okno na ten pozbawiony kolorów świat. Ale je lubiła. Tak samo jak zostawać czasem sama w domu, mimo że tłuste, zawinięte w bibułkę skręty w samotności smakowały zupełnie inaczej. Może nawet gorzej.
Bolała ją chyba głowa. Donośny stukot, jakby ktoś walił pięścią, rozsadzał jej czaszkę od środka. Złożyła dwa palce na skroni, przez krótką chwilę mając wrażenie, że dźwięk ustał. Kłamstwo. Po prostu go zignorowała, przez parę sekund delektując się swoją samotnością, nim podeszła do drzwi żeby je otworzyć. Tuż przed się zawahała. Może jeśli poczeka chwilę dłużej intruz sobie pójdzie. Ale co jeśli to Ryder, który zapomniał kluczy? Wtedy wpierdoli się przez otwarte okno w jej pokoju, a jeśli jest tak samo spizgany jak zawsze, istniało ryzyko, że do wieczora nie będzie w stanie ściągnąć go z własnego łóżka, mimo że od jego, dzieliłaby go tylko ściana.
Zaryzykowała. Zamiast spojrzeć w wizjer, uchyliła drzwi, a jej serce zamarło. Czerń oczu powędrowała najpierw na brudną ścieżkę koloru (o zgrozo!) krwi, która prowadziła w dół na koszulkę. Potem prześlizgnęła się niżej, bynajmniej nie celem podziwiania dolnych rejonów. Zmarszczyła czoło, zawiesiwszy się przez krótki moment na przydużych spodniach, aż wreszcie dotarła do butów. To musiały być drogie buty.
Znów wróciła do punktu wyjścia. Wśród śladów krwawej porażki bijatyki, jeszcze niesplądrowane oczy, skrzyżowały się z jej spojrzeniem. Znała te oczy. Potrafiła niegdyś wpatrywać się w nie godzinami, eskalując ciepło rozchodzące się po ciele. Na jej twarzy pojawił się znak zapytania.
- Nie ma - potwierdziła jego słowa, wyciągając bez namysłu rękę przed siebie. Była już niemalże tuż obok jego policzka, nim zawisła w powietrzu, jakby złapała potężnego laga. Cofnęła ją naprędce, wydając z siebie cichy, zmieszany świst. Ściągnęła wargi w wąską linię i podrapała się po głowie, zupełnie jakby oboje znowu mieli po naście lat i to był ten moment, w którym chłopak próbuje zaprosić dziewczynę na pierwszą randkę.
- Co... - urwała. Ty tu robisz? W tej chwili był wszystkimi jękami świata i choć bardzo pragnęła zostać dzisiaj sama, równie mocno nie chciała żeby stąd poszedł. Dlatego nie dodała już nic więcej, robiąc to co większość ludzi w takiej sytuacji by zrobiło. Zajęła się nieistniejącą plamą na podłodze.
- Hm, cześć Hector. Mam lód, i mam nawet apteczkę - w zawodzie dilera trzeba było być przygotowanym na wszystko i choć Bowie, jeszcze nigdy jej nie użyła, być może apteczka miała właśnie spełnić swoje przeznaczenie. - Ten drugi wygląda gorzej? - nim zamknęła usta, odpaliła się w niej dawno nieużywana taśma z najbardziej chujowymi żartami na świecie. Kurwa. Zmarszczyła nos, przestępując nerwowo z nogi na nogę, a brodą wskazała za siebie. - Wejdź. Do palenia też coś znajdę, ale masz na razie to - wcisnęła mu zmiętą paczkę papierosów, które trzymała w kieszeni i wsunęła się do środka. Znał drogę do kuchni. I chociaż bardzo liczyła na to, że nie ucieknie, nie obejrzała się za siebie. Wyciągnęła z dolnej szuflady kostki lodu i wrzuciła do plastikowego woreczka. - Masz, przyłóż je tam... gdzie trzeba. I... Może powiesz mi co się, kurwa, stało? - ostatnie czego pragnęła to żeby ktokolwiek myślał, że się przejmuje. Bowie miała wy-je-ba-ne. Tylko, że w myślach odpalała instrukcję pierwszej pomocy.

hector silva
grzybiara
bowie
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Od pierwszego superdziwnego i skrajnie niezręcznego ujęcia dłoni, przekazania czekającego cierpliwie na ustach przez długie dni pocałunku czy zbyt długiego przytulenia (wbrew wścibskim oczom) na środku szkolnego korytarza, Hector nabrał pewności, że Bowie była nie tylko jego pierwszą miłością, ale także pierwszą namiastką prawdziwego poczucia bezpieczeństwa, jakiego można było zaznać w ramionach drugiej osoby. Teraz, z perspektywy czasu, być może to wszystko od początku skazane było na niepowodzenie - jakby nie patrzeć, byli dwójką dzieciaków, które bardziej bawiły się w związek, niż faktycznie trwały w jakimś bardziej sensownym partnerstwie, a jednak do dzisiaj to tylko z Bowie udało mu się stworzyć coś, co kojarzyło się tak ciepło i słodko, jak miód w zimowej herbacie. Te wszystkie dni, które zdążyły upłynąć im już potem, osobno, być może miały dodatkową własność romantyzującą; taką, dzięki której momenty goryczy puszczało się w zapomnienie. Były rzeczy, których nie potrafił sobie wybaczyć: takie, jak przyprowadzenie Bowie do swojego domu, gdzie czekała już na nią przygotowana zamiast obiadu seria najświeższych obelg, wydobywających się w zawrotnym tempie z ust jego matki. Oczywiście, konsekwencją tego było upewnienie się, że nigdy więcej Tallulah nie znajdzie się w jednym pomieszczeniu z jego ówczesną wybranką serca, ale faktu, że było mu najzwyczajniej w świecie wstyd, nie dało się tak łatwo zapomnieć. Zwłaszcza, że Bowie była ważna; przez pewien czas nawet n a j w a ż n i e j s z a, zostawiając w tyle całą resztę świata: głupie obowiązki szkolne, zaprzyjaźnianie Nullaha z nocnikiem, szukanie pierwszej poważnej pracy, która miała niewiele wspólnego z koszeniem trawników w bogatszych dzielnicach.
To było całkiem ironiczne, że spotykał ją teraz (swoją ostoję bezpieczeństwa, ocieplacz na dłonie i cukier na ustach), kiedy w myśl odbijania się od dna nie wystrzelił wcale w górę, ale pokoziołkował dalej, obijając sobie ciało i ego, żeby w końcu po prostu poturlać się po podłożu i zderzyć z jej stopami. Było coś w tym pospiesznym przywitaniu się, w jej dłoni zawieszonej na wysokości jego policzka, w momencie ciszy, który wspiął się bezwstydnie między nich, jakby dostrzegając obustronne zakłopotanie i decydując się, żeby na nim żerować. I przez krótką, uporczywą sekundę bardzo chciał cofnąć się do tamtych dni, w których delikatne ręce Bowie (te same, które teraz były przecież tak blisko) przekładały w palcach pasma jego włosów, gładziły go po twarzy, i rozczesywały brwi, a on mógł sprawdzać jak miękkie są jej policzki, kiedy wtulały się ufnie we wnętrze jego dłoni. I czuł, że potrzebował tej czułości tak bardzo, że w przypadku jej nieotrzymania był gotów udusić się tutaj, na progu jej domu, unikając patrzenia jej w oczy.
Nic takiego jednak się nie stało - to było tylko wrażenie, krótkie i zgubne, oddech przeszłości na karku.
Jej głos, pomimo tych wszystkich przypadkowych spotkań, których ofiarami padli na przestrzeni minionych lat, wciąż budził w nim specyficzne odczucia, skoncentrowane wokół przeszłych sytuacji, będących znamionami tego, co kiedyś ich łączyło. I pomimo tego, że to, co czuł do Bowie, nie miało szansy przetrwać próby czasu, w rozumieniu trwaniu nadal w tak silnej i złożonej intensywnością, dzięki której odznaczyło się na stałe w jego umyśle, nie potrafił patrzeć na nią, nie dostrzegając w jej oczach śladów wspólnej przeszłości - i może to właśnie tak straszliwie go krępowało; taka głupia pierdoła, będąca niczym przecież w zestawieniu z parszywą aparycją, przez którą samą w sobie powinno już być mu wstyd.
Nienawidził wstydu - był jedynym uczuciem, którego nigdy nie udało mu się spacyfikować, ograniczyć, zakopać gdzieś głęboko i nie wypuszczać na zewnątrz.
- Nie sądzę - odparł z przekąsem, uśmiechając się płytko do framugi drzwi, w odpowiedzi na zagadnienie o tego drugiego. Nie tylko nie potrafił jej okłamywać (wyzbył się tej umiejętności lata wcześniej, kiedy ściągał przed nią ostatnią warstwę emocjonalnego pancerza, który miał chronić jego wrażliwość przed okrucieństwem świata zewnętrznego), ale też nie był w stanie nawet udawać, że jest w porządku - jakkolwiek abstrakcyjnym nie wydawałaby się perspektywa grania głupa z nabrzmiałą wargą i skrzepłą krwią na ubraniu. - Nie trzeba apteczki, tylko lód - dodał jeszcze pospiesznie, czując jak robi mu się jeszcze bardziej głupio. Nie powinien tu przychodzić; powinien pójść prosto do domu, nawet jeśli ryzykował pokazaniem się Nullahowi w tym stanie. Nie chciał, żeby młody się martwił, ale przecież równie mocno nie chciał, żeby martwiła się Bowie. Kurwa, to miał być Ryder, Ryder nie zadawałby pytań, które już wykrzykiwało jej skoncentrowane spojrzenie.
Idąc za nią do kuchni, przyłapał się na tym, że zbyt uważnie przygląda się sposobie, w jaki stawia stopy i w jaki to znoszone ubranie odznacza się w zakrzywieniach jej ciała. Nie wchodził tutaj w grę żaden seksualny podtekst, choć z pewnością intymny, bo była w jej bieżącej prezencji jakaś niezwykle ujmująca szczerość, którą tak w niej ubóstwiał.
Zanim dziewczyna znalazła lód, zdążył odpalić papierosa, który sterczał zabawnie z tej mniej piekącej strony ust. Podczas wykonywania tej prostej czynności, zorientował się jak bardzo trzęsą mu się ręce, więc na krótki moment chciał wetknąć je w kieszenie nieswoich spodni, ale kiedy tylko zdjął palce z papierosowego filtru, papieros wymknął mu się spomiędzy warg, spadając na podłogę. Uraczył go krótkim kurwa i pospiesznym wgnieceniem butem w podłogę, w celu ugaszenia, bo brakowała jeszcze tylko, żeby podczas tej krótkiej (choć już w tym momencie dłuższej niż którakolwiek inna na przestrzeni ostatnich lat) wizyty zjarał jej całą chatę. Nie sięgał już po kolejnego papierosa, akceptując jednoznacznie swoją sromotną porażkę. Przykładając wreszcie lód do puchnących ust, czuł się jeszcze podlej niż przed wejściem do kuchni. W dodatku padło pytanie, którego tak bardzo się obawiał. Wsparty o kuchenny barek walczył z rosnącą potrzebą, żeby uraczyć ją jakimś gładkim kłamstwem, którego nie będzie miała ochoty drążyć (drążyłaby? pewnie nie drążyłaby, więc czemu nie mógł po prostu tego zrobić?), ale nie potrafił.
- Jestem chujową osobą, Bowie - wymamrotał wreszcie, patrząc w jakiś punkt tuż obok jej kolana. - I wreszcie mi się za to dostało - uzupełnił, zaraz robiąc przerwę na przełknięcie śliny. - Czy to nowa roślina? Ładna - skomentował pospiesznie umierającą na parapecie paprotkę, w desperackiej potrzebie przełożenia rozmowy na bezpieczniejszy tor. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć się na temat koloru kuchennej boazerii, odważył się pochwycić jej spojrzenie - na krótką chwilę, bo na więcej nie było go stać. - Przepraszam, ja... kurwa, nie powinienem tu przychodzić.

bowie hillbury
niesamowity odkrywca
kaja
studiuje — i sprzedaje dragi
22 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund.
Pierwsze spojrzenie zawieszone na jego potarganych włosach, upewniło ją, że to co zdawało się być już dawno pogrzebane, odbijało się tęsknotą wymalowaną w jego oczach. To była jej tęsknota. Ostatnie słowo, pożegnanie, które kilka lat temu przecięło nieznośną ciszę między nimi. Tyle niewypowiedzianych zdań, usprawiedliwień, zapewnień, że jeszcze kiedyś będzie dobrze, że dadzą radę, że tylko muszą spróbować ten jeszcze jeden raz. To wszystko odbijało się w promieniach słonecznych, które jak cichy natręt przedzierały się przez nieosłonięte zasłonami okna. Opadały na nich, odkrywając te same cienie, które mrokiem osłaniały tamtą relację.
Wszystko zawsze było nie tak. Pierwsza wspólna randka zakończona mandatem za picie alkoholu. Naiwne, wypełnione strachem tłumaczenia uchroniły te koślawe ciała przed przejażdżką na komisariat. "Żeby mi się to nigdy więcej nie powtórzyło", groźba która zawisła pomiędzy, ale nie zdołała ich od siebie odpędzić przez kolejne razy, kiedy wspólnie w nieskończoność toczyli kamień pod górę. Gorzkie słowa jego matki, które zadawały płytkie, bolesne cięcia. Kłótnie wypełnione po brzegi ostrymi kawałkami słów, bo te bolały zawsze bardziej niż jakikolwiek cios. Wszystko po to żeby móc wczesnym rankiem skąpać się w uważnym spojrzeniu, prześlizgującym się po ciele. Ułożyć policzek w dłoni, która została stworzona na wymiar, z każdym wgłębieniem pasującym do delikatnych niedoskonałości. Żeby wciągać siebie nawzajem przez nozdrza i wydychać z cichym westchnieniem.
Przez długą chwilę był jej narkotykiem. Być może dlatego, po czasie zastąpiła go sypkim szczęściem, by namiastkę jego chować w białym krysztale, kolorowych tabletkach i zawiniętym suszu.
Teraz jej skóra była przeźroczysta, cienka jak bibuła. Niemalże widać było przezeń pulsujące sine żyłki, które uwydatniały się z każdym zmartwieniem wyrytym na jej twarzy. Choć z biegiem czasu coraz lepiej szło jej maskowanie uczuć, twarz bywała niczym otwarta księga, jeśli potrafiło się z niej czytać.
- W takim razie przykro mi - zbyła pokusę rzucenia kolejnego, zaciekawionego spojrzenia, wzruszeniem ramion. Lakoniczna odpowiedź ruszyła kolejna na taśmę produkcyjną, a Bowie wypluła ją jak wszystkie inne słowa do tej pory. Schowała ręce do kieszeni. W jednej chwili poczuła się jak intruz we własnym domu. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Gdzie utkwić wzrok żeby nie wbijać go w jego twarz. I te przeklęte dłonie, które chciały żyć własnym życiem.
Chciała usłyszeć coś więcej, poznać przyczynę, wścieknąć się, a potem go opierdolić. Zezłościć się. Zrobić coś więcej poza wbijaniem wzroku w ziemię, w pokryte kurzem fugi, o których każdy zapomina przy sprzątaniu.
Zamiast tego, obróciła się gwałtownie i zmierzyła go spojrzeniem niecierpiącym sprzeciwu. Skrzywiła się sceptycznie i pokręciła głową.
- Tylko lód... - powtórzyła po nim, wydając z siebie ciche prychnięcie. - Widziałeś siebie w lustrze? - jak wiele szyb samochodowych minął po drodze do jej domu? Albo witryn? Nie była mu niczego winna. PO prostu się tutaj zjawił, bez zapowiedzenia, z obitą mordą, w za dużych ciuchach. W oczach Bowie wyglądał jak ktoś komu przydałoby się coś więcej niż tylko lód, ale nie powiedziała więcej ani słowa, w obawie, że jej ciało przestanie jej słuchać i rzuci się po zestaw do szycia, choć jej doświadczenie medyczne było zerowe.
Ryder by nie zadawał pytań. A gdyby to nie był Hector, Bowie też by nie pytała. Gdyby to był na przykład Ollie, obrzuciłaby go kpiącym uśmiechem i zaproponowała skręta żeby potem wspólnie zastanowić się nad żałośnie smutną egzystencją. Ale to nie był Ollie, ani nikt inny, a ona jeszcze bardziej zła była na siebie i na ciche dudnienie odbijające się w klatce piersiowej.
Bez słowa wręczyła mu lód, w błogiej nieświadomości stoczonej pod jej nieobecność walki z papierosem. Wyciągnęła z szuflady skręta. W tym mieszkaniu mogło brakować butelkowanej wody (i tak przeważnie piła z kranu), żarówek na wymianę albo płatków śniadaniowych, ale w każdej szufladzie, szafce, komodzie, pod łóżkiem i obok, znalazłby się skręt. Cichy wspólnik, ratujący od lat jej życie. Wetknęła go do ust, odpalając od płyty gazowej, po czym wspięła się na blat i przycupnęła na nim, podciągając kolana pod brodę.
- Chcesz? - wysunęła pergaminową dłoń w jego stronę, pilnując żeby nie zadrżała. Słysząc jego słowa uśmiechnęła się gorzko, unosząc jeden kącik ust wyżej.
- Nie jesteś w tym wyjątkowy, Hector. Wszyscy jesteśmy jacyś... spierdoleni - zauważyła smutno, nie spuszczając z niego wzroku. Gdyby nie byli popsutymi egzemplarzami, od samych narodzin posiadającymi wady fabryczne, ich życie mogłoby wyglądać inaczej. Ale nikt nigdy nie nauczył ich jak żyć. Bowie zawsze tylko słyszała co musi, a przecież niczego w życiu tak naprawdę nie musiała, co wielokrotnie zdążyła udowodnić.
- Wiesz... Jeśli ktoś tak cię urządził, to chyba musiałeś się naprawdę postarać w tej swojej chujowości - wciąż wierzyła w to, że sobie nie zasłużył. Nie na to żeby skończyć z rozwaloną wargą, w śmiesznych spodniach i śmiesznych butach, w znajomej koszulce noszącej znamiona wydarzeń sprzed paru chwil.
- Mówisz o tej zdechłej paprotce? - parsknęła. Nagle ta cała sytuacja zdała się być niesamowicie zabawna wobec tragedii uschniętego kwiatka. - Widzisz, też jestem chujowa. Nie umiem nawet zadbać o pierdoloną paprotkę. A podobno wystarczy ją tylko codziennie podlewać - absurd tej rozmowy zaczął sięgać szczytów, powoli wspinając się po uschniętych kikutach niegdyś zielonej rośliny.
Napięła się jak struna, gotowa w każdej chwili zeskoczyć z blatu w geście protestu.
- A gdzie byś poszedł? Do Nullaha? - być może nie powinna wyciągać tej karty, ale nie było odwrotu. Nie musiała dodawać więcej. Wiedziała, że ostatnim czego pragnął było oglądanie go przez młodszego brata w takim stanie. Choć minęło już tyle czasu, bywały momenty, że miała wrażenie, że wciąż zna go lepiej niż samą siebie. - Aż tak ci to nie na rękę, że to właśnie ja otworzyłam, że o tym myślałeś? - nie chciała wcale tak zabrzmieć. W momencie, w którym postawiła znak zapytania na końcu zdania, ogarnął ją wstyd. A równie mocno nienawidziła tego uczucia.

hector silva
grzybiara
bowie
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Z pewnością było jej przykro - w to nigdy nie śmiałby wątpić. Wiedziała dobrze, że bójki (o ile można to było w ogóle zawrzeć w tej kategorii; tak czy inaczej efekty widoczne na ciele z pewnością pasowały do takiego założenia) zupełnie nie były w jego stylu. Z jednej strony mógłby szczycić się swoim pacyfistycznym nastawieniem do życia, z drugiej - wstydzić za tendencję do chowania głowy w piasek w obliczu zagrożenia. Zawsze uważał, że z ich dwójki to Bowie była odważniejsza, a przynajmniej to nie ona odciągała jego za rękaw na bok, kiedy gdzieś obok rozkręcała się jakaś ostrzejsza wymiana zdań. Prawda była taka, że po prostu nie chciał się mieszać w coś, co jego udziału nie wymagało (zabawnie rozbrzmiewała ta jakże bezpośrednio wyrażona myśli, biorąc pod uwagę, że wracał właśnie z mieszkania narkomana, którego poznał gorzej niż na Tinderze, bo na środku jebanej ulicy) - czy też raczej w coś, co miałoby przysporzyć mu dodatkowych, zbędnych problemów. Czasem miał wrażenie, że wtedy, kilka lat wstecz, w okresie najbardziej intensywnej burzy hormonów, był faktycznie rozsądniejszy i bardziej wyciszony niż teraz - może zwyczajnie nadeszła pora na odreagowanie? Nullah był cholernym bąblem, kiedy umawiał się z Bowie, stale trzeba było coś przy nim robić. I jakkolwiek nie lubił określać opieki nad bratem mianem problemu albo kłopotu, tak potrafił jeszcze czasem przyznać przed sobą samym, że gdyby miał odrobinę więcej na głowie, to coś w środku chyba by mu zgrzytnęło.
I chyba w końcu zgrzytnęło, w dodatku solidnie, bez durnego ostrzeżenia. Zgrzytnęło, zacięło się, cały mechanizm padł, myślenie zostało oficjalnie wyłączone, kończyny przestały słuchać rozkazów umysłu, którego błagalny głos ktoś przyciszył. Usterka. Tak się czuł; był jedną, pieprzoną usterką i widział się w lustrze - w cuchnącej rzygami, potem i krwią łazience Richarda - więc mógł też z całą pewnością potwierdzić, że nawet wyglądał jak usterka. Nie powiedział tego głośno, nie chciał wchodzić z nią w polemikę, bo to było idiotyzmem. Chęć nie wchodzenia w nią też pewnie nim była, ale teraz starał się myśleć jednobiegunowo, w czym obecność Bowie nigdy nie przestała mu przeszkadzać. Nie powinien próbować zrzucić na jej obecność ciężaru swojego chujowego samopoczucia, ale przecież nie potrafił zupełnie powstrzymać tej dziwnej ambiwalentności, która porywała go ze sobą jak nurt rzeki, choć on sam stał przecież nieruchomo, wsparty o kuchenny blat, tylko parę kroków od niej, wciąż wstrząśnięty wspomnieniem momentu, kiedy jej dłoń musnęła jego policzek - jakby znowu mieli po naście lat i nie potrafili się ogarnąć, spojrzeć sobie w oczy i przyznać, co do siebie czują, ale tym razem nie wiedzieli (a może tylko Hector nie wiedział? może niepewność w gestach Bowie była tylko odpowiedzią na jego własne zawahanie?) i nie potrafili tego gwałtownego przerywnika po latach zdawkowych wypowiedzi jakoś sensownie ograć.
Odebrał od niej skręta. Nie wiedział, czy to miało mu jakoś pomóc, ale na pewno nie mogło w żaden sposób zaszkodzić, nie? Marihuanowy dym pogładził skronie z obietnicą złagodzenia bólu - fizycznego i psychicznego, chociaż na jakiś czas, chociaż na parę chwil. Głupie, szczeniackie skłonności; pamiętał jak niewprawiony w boju krztusił się, leżąc z nią ramię w ramię na plaży, żeby potem wyławiać z jej włosów ziarenka piasku. Wspomnienia przychodziły bez ostrzeżenia i uderzały nieczule, próbując wydusić z niego to, co najgorsze: t ę s k n o t ę, a tuż obok niej kłującą pewność, że to minione czasy, które nie miały szans na powrót - pod tą czy inną postacią, w tej czy innej miłostce.
- To tylko zadrapanie - wzruszył ramionami w odpowiedzi na jej słowa o byciu spierdolonym, o chujowości i urządzaniu. - Niezbyt musiałem się starać, czasem rzeczy po prostu się układają... tak - nie wiedział, czemu miele ozorem, skoro coś ewidentnie skoro w jego połączeniach między neuronami coś ewidentnie skwierczało i nie był to żarzący się blant; powinien się zamknąć, a nie mamrotać pod nosem jakieś głupoty, Bowie na to nie zasługiwała. Zasługiwała na jakieś konkrety, na poczucie stabilności i kontroli nad sytuacją - tylko że nie potrafił dać jej żadnej z tych rzeczy, może tylko teraz, a może nigdy, więc pozostawało mu zaciągać się za mocno i za długo, aż kręciło mu się w głowie. Kiedyś, gdy chodzili jeszcze do szkoły, jak prawie każdy miał tę fazę, kiedy myślał, że problemy leczyło się ziołem - zwłaszcza te wizerunkowe. To był gówniany czas i zrobił wtedy masę głupich rzeczy, tylko po to, żeby przypodobać się innym. A potem było mu wstyd - przed sobą, jasne, ale głównie przed nią, bo z jakiegoś powodu od zbyt wielu lat mierzył swoją wielkość jej oczami.
- Paprotek się chyba nie podlewa codziennie - podzielił się zupełnie głupią i zbędną refleksją, nie wiedząc jak elegancko wybrnąć z paprotkowej dygresji, która wywołała u Bowie jakiś zalążek śmiechu. Może to dobrze, w końcu zachowywali się jak para gówniarzy i idiotów - mogli albo się śmiać albo płakać i użalać nad swoim losem, a z tych wszystkich rzeczy, ta pierwsza wydawała się najbardziej zdrowa, choć pewnie sprawiająca niemały dyskomfort.
A potem pojawiło się imię Nullaha, więc Hector poczuł jak jego całe ciało spina się jeszcze bardziej, jak brwi zbiegają ku środkowi. Oddał jej wreszcie przetrzymywanego zbyt długo blanta, na gorzkich parę chwil faktycznie żałując bardziej niż wypadało, w ciągu kilku sekund gotowy do wylania na nią wiadra swojej goryczy i złości - ale to nie nastąpiło. Jak zwykle. Chwilę zajęło mu wycofanie się do spokojnej, bezpiecznej pozycji: pozwolił karkowi rozluźnić się, zamrugał kilkakrotnie, żeby brwi powróciły na swoje miejsce. Wrócił do dziwnego, zakłopotanego zblazowania sprzed chwili.
- Nie myślałem. Po prostu ze wszystkich osób na świe... po prostu dziwnie mi tak z tobą teraz być, Bowie - zrezygnował wpół zdania, w międzyczasie krzyżując ramiona na klatce piersiowej. - Wszystko jest gówniane i nagle się pojawiasz - zupełnie, jakby to nie było tak, że to on stanął w progu jej domu - i nie wiem, jak mam się zachować, bo mam wrażenie, że będziesz znowu taka... no, jak zawsze byłaś. Zawiedziona.
Zdecydowanie za mocne były te buchy.

bowie hillbury
niesamowity odkrywca
kaja
studiuje — i sprzedaje dragi
22 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund.
Miało być lepiej. Tak będzie lepiej dla nas obojga, głosiła obietnica, którą tamtego dnia pożegnali się w zatłoczonej kawiarni. To było dobre miejsce, stanowiło naturalny bloker przed głupimi decyzjami. Bowie rozumiała co przeżywała Eurydyka, której pod groźbą utraty wolności, zakazano obracać się za siebie. Obie były tylko ludźmi i choć wiedziała, że to ją zgubi, ona też obróciła głowę, chwytając się kurczowo przeszłości. W myślach zaś złożyła sobie obietnicę, że jeśli pochwyci w tamtej chwili jego spojrzenie - nie odpuści. Ale on nie patrzył. Być może zrobił to chwilę później, zawiesiwszy tęsknotę na jej znikających za rogiem plecach.
Czas nie jest wrogiem.
Nie wierzyła w to, bo ilekroć czas miał znaczenie, nigdy nie był po ich stronie. Ktoś mógłby powiedzieć, że o to w tym wszystkim chodzi. Ot, rozwiązanie całej zagadki. Skoro nawet tak naturalny sprzymierzeniec odwracał się kiedy go potrzebowała, to czy to czegoś nie znaczyło? Być może. Ale Hector znaczył dla niej jeszcze więcej, dlatego rezygnując z jego obecności w swoim życiu, wydarła sobie kawałek duszy. Stała się niekompletna i jeszcze bardziej popsuta. Spierdolona na amen.
Miało być lepiej, ale wyszło jak wyszło. Ulepiony z pięknych marzeń sen, zamienił się w marazm, kończąc początek wędrówki na wyśnionej uczelni, wybojami i upadkiem. Pech chciał, że na końcu była skarpa, z której się spierdoliła. Chcąc nie chcąc los znowu spisał ją na straty, zsyłając prosto do klatki, z której tak mocno próbowała się wydostać. W objęcia rodziców, którzy trzymali w ukryciu kluczyk, mimo, że tym razem to był definitywny koniec pewnej epoki, choć jej życie liczyło zaledwie dwie dekady. Nie mogła na nich patrzeć. Była zagubiona.
Kolejne muśnięcie, zaledwie naskórkiem przy wymianie blanta z ręki do ręki, a poczuła jakby między dwoma dawno rozerwanymi stykami, przeskoczyła iskra. Wyglądał inaczej, a wciąż był nieszczęściem zamkniętym w kościstym ciele. Ona też się zmieniła, ale pod konstelacją piegów, pokrywającą jej twarz, wciąż tkwiła zimna bladość, odbicie wewnętrznych rozterek. Tych samych, które katowały ją teraz, żrąc żywcem, z każdą przeskakującą iskrą, krzycząc żeby się wreszcie ogarnęła. Jeśli nie była w stanie zrobić tego wcześniej, teraz miała okazję to zmienić.
No dalej Bowie, czego ci jeszcze potrzeba? Co jeszcze mu się spieprzyć żebyś przestała patrzyć w ten sposób?
- Zawsze byłeś taki uparty? - nie zawsze. - Bo zaczynasz mnie denerwować - nieprawda. - Po prostu daj mi to ogarnąć, okej? - też potrafiła być stanowcza, ale pod pancerzem zbudowanym z irytacji i srogiej nieustępliwości coś cały czas drżało. Chociaż przez cały ten czas uważała siebie za silną, zdolną przetrwać wszystko, w miejscu tej dziury po wyrwanym kawałku z serca, dalej tkwiła pustka, z której sączyła się gęsta, czarna ciecz.
Obróciła się na pięcie, zadzierając głowę do góry, jakby to miało służyć utrzymaniu tej miejscami absurdalnej zaciętości. Z szafki na dole wyciągnęła zakurzoną apteczkę, pozostałość jeszcze prawdopodobnie po innym lokatorze, bo Bowie nie była wcale taka odpowiedzialna. W oczach Hectora rosła do rozmiarów heroiny, a rzeczywistość malowała się inaczej. Być może nie dostrzegała tego co on widział w niej, karząc się za coś na co tak naprawdę nie miała wpływu, ale gdyby ktoś kiedyś powiedział o tym na głos, zaprotestowałaby, wyciągając z omszałych zakamarków jego własne cechy, z których istnienia może nawet nie zdawał sobie sprawy.
- W takim razie może właśnie rozwikłałeś tajemnicę jej tragicznej śmierci - podziałało. Na jej ustach wykwitł niezdarny, nieśmiały uśmiech, który niebawem miał zgasnąć. Ale przez chwilę poczuła się prawie normalnie. Jakby wcale nie stał przed nią w głupich, za dużych ciuchach z rozwaloną, napuchniętą wargą, a ona nie miotała się między przeszłością, a teraźniejszością, gubiąc punkt zaczepienia.
Powiedziała za dużo. Jego twarz mówiła sama za siebie, przechodząc krótką metamorfozę na kilka sekund, w ciągu których wstrzymała oddech. Płuca zapiekły. Piekły tak samo jak powieki kilka lat temu.
Bez słowa zabrała od niego blanta, połykając każdy buch z nadzieją, że jej myśli znowu będą płynąć, jak zawsze. Przecież to zawsze działało. Więc czemu, kurwa, nie działa?
- Gwoli ścisłości, to Ty się pojawiłeś, ja tu mieszkam - próbowała udawać, że to jej nie dotknęło. Uśmiechnąć się nawet, choć to był słodko gorzki grymas. Zupełnie jak dym, który piekł ją teraz w przełyku. Bo to był dym. Musiał być dym. - Nieprawda, Hector, nie zawsze, przestań wreszcie robić z siebie męczennika, wcale nie jestem taka... Taka jak ci się wydaje. Moje życie to jeden, wielki syf. Nic nie jest tak jak kiedyś - nic nie działało tak jak powinno. Czerń zaczęła się z niej wylewać, brudząc posadzkę, ale on tego nie widział. Nikt nie potrafił zobaczyć, jak wiele czerni się w niej zebrało.
Bowie była zawiedziona. Nie zła, nie zmartwiona. Kiedyś była zawiedziona nim, teraz była zawiedziona samą sobą.

hector silva
grzybiara
bowie
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Jasne, że chciałby dać jej to ogarnąć. Wszystko, tak właściwie. Złożyć ręce w łódeczkę i wypełnić je każdą najbardziej nawet bzdurną troską, a potem przekazać jej w ten symboliczny sposób, żeby się nimi zajęła; nimi, a może raczej n i m, może miał nadzieję na to, że ona właśnie, najpewniej jako jedyna na całym świecie, byłaby w stanie ogarnąć tę całą niemoc, złość i frustrację, którym Hector nie potrafił dać ujścia, a potem sprawić, żeby wszystkie zmartwienia rozpłynęły się, rozproszyły, zniknęły - albo chociaż rozbiły na tak drobne opiłki, że nie będą już go boleć ani uwierać. Kiedyś naprawdę wierzył w to, że miłość miała taką moc; że Bowie była do tego zdolna. Zupełnie jakby kładąc głowę na jej kolanach i pozwalając, żeby masowała mu skronie, mógł zaraz pobyć się wszystkich niewygodnych myśli i wspomnień; jakby w mocnych słowach wyrzucając z siebie wszystko, co przypierało go do ściany, podawał jej młot, którym mogła przebić ten krępujący go mur, stworzyć drogę ucieczki. Czym były drobne rany fizyczne w obliczu tego, jak bardzo zwykł obciążać ją emocjonalnie? Mimowolnie, jasne, bo przecież równocześnie starał się trzymać ją na dystans od tego, co bolesne - niektórych rzeczy jednak nie był w stanie powstrzymać od wypłynięcia na wierzch, napierały zbyt mocno, a on miał za mało siły.
Pozwól jej, niech robi, co chce. Odpuścił.
Często odpuszczał, być może to była jedna z jego naczelnych wad? Miał wybitną zdolność do nieumiejętnego wartościowania idei, ludzi i relacji - za mocno wsiąkał w to, co z czasem okazywało się toksyczne, wyczerpujące i pozbawiające resztek energii. Żył tak, przechylając się z jednej patologii w drugą i wiedział, że w sytuacjach, które mu się przydarzały, nawet osiągnięcie równowagi między jednym a drugim będzie odchyłem. Logicznym wydawał się być fakt, że nie chciał tego dla niej, choć nie był to odruch czysto altruistyczny - do czego nie lubił się przed sobą przyznawać. Wolał udawać, że w jego decyzjach i poczynaniach nie było wcale egoizmu, przemykającego między rzeczami, które miały sprawiać wrażenie korzystnych dla innych - dla ogółu albo jednostek, na których mu zależało, na Bowie na przykład.
A zależało mu dalej, bo przecież tego nie sposób było wyzbyć się tak bezboleśnie i szybko, te parę lat było dla niego zbyt krótkimi. I teraz, kiedy w paradoksalnie prawie luźnej atmosferze wymieniali się opiniami o zasuszonej paprotce, starał się chwytać cienia jej uśmiechu, jak topielec sięgający po brzytwę, byleby tylko utrzymać się na powierzchni. Chwila ulgi, zawieszona nad czarą nieskończonej goryczy, która czeka tylko na to, żeby nierozważnym ruchem strącić ją z blatu - co też w końcu się stało, bo Hector nie potrafił utrzymać na wodzy piekącego języka. Zwłaszcza teraz, tak skrajnie upokorzony, z resztkami cudzej śliny w kąciku oka - jakby chciała imitować łzę, której nie wolno było popłynąć.
W imię głupiego odruchu chciał zaprzeczyć, ale przecież miała rację. Przecież odkąd tutaj wszedł, skupiał się tylko na sobie i swoim cierpieniu (raczej emocjonalnym, niż fizycznym), przecież patrzył na nią, ale nie widział tego, co trapiło ją teraz - sylwetkę Bowie przysłaniał mu gęsty cień przeszłości: szesnastoletnia naiwność i ufność względem uczucia, które musiało doprowadzić ich w końcu do rozpadu; ich jako całości, jako tego nierozerwalnego bytu i połączenia dusz, wyciągniętego rzekomo prosto z androgynicznego mitu.
- Kiedyś było dobrze? - uczepił się tej myśli, choć przecież wcale tego nie powiedziała. Dla nich było dobrze, może. Między nimi było dobrze. Kiedyś. Teraz było tylko dziwnie, krzywo, wyboiście. Patrzył na nią i nie widział, choć przecież tak bardzo chciał zobaczyć. Blant dogasał gdzieś między nimi, a jemu mieszały się już ręce i dłonie - które należały do niego, a które do niej? Posmak goryczy na podniebieniu i gorzki żal gdzieś w środku, głęboko, splotły się ze sobą w tańcu mistycyzującym przeszłość. - Myślisz, że umiałabyś żyć bez syfu? - To było zbędne. Dlaczego to powiedział? Chyba ze strachu, przez stres. Nie potrafił patrzeć jej prosto w oczy, zahaczył tylko niemrawo o jej wzrok, żeby zaraz wracać nim do tej pieprzonej paprotki, do kuchennego kredensu, do dosłownie czegokolwiek, co nie wymagało konfrontacji. To napięcie okazało się jednak nie do wytrzymania. - Przepraszam. Co się dzieje, Bowie? - głos chyba zadrżał, kiedy wypowiadał jej imię. Czemu miałaby chcieć mu mówić? Stała tak blisko, że mógł widzieć dokładnie teksturę jej skóry - mógł, ale nie widział, bo nie chciał, bo bał się, bo wolał unikać. Bo spytał być może po to tylko, żeby powiedzieć cokolwiek, żeby skrócić psychologiczny dystans, żeby poudawać, że jest dobrze i zadusić tę nieznośną gorycz, która zaczynała kipieć, w zarodku.

bowie hillbury
niesamowity odkrywca
kaja
studiuje — i sprzedaje dragi
22 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund.
Zrównała swoją twarz z jego, zawieszając wzrok na przyschniętej strużce w kąciku oka, jakby kanaliki łzowe zdążyły przed laty już całkowicie wyschnąć, wypuszczając z siebie jedynie pył i piach. Skamieliny wspomnień z czasów, kiedy było jeszcze jakoś i to jakoś, oznaczało dobrze. Przez krótki moment albo całą wieczność, czas stał w miejscu. Jego twarz zastygła, przyjmując wyraz rezygnacji. Jej dłonie poruszały się machinalnie, jakby urodziła się z wgranym programem, który czekał uśpiony dokładnie na tą chwilę, bo tych ruchów nie wykonywała nigdy wcześniej i była pewna, że już nigdy więcej ich nie powtórzy. Hector miał dziwną moc sprawczą, siłę, która przesiąkała ją w całości, nasączając atom po atomie. Przesuwała palcami po bruzdach na jego twarzy, zasinieniach i plamach czerwieni, galaktykach rozsianych pieprzyków, i szramie przy ustach, którą ledwo skaziła opuszkami. Nim wyrwała się z transu, wskazówki zegara ruszyły do przodu, a jej twarz zalał burgund, w którym na chwilę zginęła konstelacja piegów, pokrywająca jej nos i policzki. Znowu, zupełnie automatycznie, zwilżyła cienką gazę w wodzie utlenionej i przesunęła nią delikatnie po rozognionej skórze.
Kiedyś?
Właśnie teraz czuła się trochę tak, jak kiedyś. Choć wtedy nie był zapakowany w cudze ubrania, a między nimi nie rozpościerał się niewidzialny mur, którego żadne z nich nie potrafiło zburzyć, choć nieudolnie podejmowali się raz za razem próby przeskoczenia go. Kiedyś Bowie wyznała mu, że nie lubi romantycznych komedii. Ich fałszywa doskonałość przyprawiała ją o ból głowy. Zamknięte w precyzyjnie dobranym scenariuszu, nie pokazywały tego co działo się po szczęśliwym końcu, czyli życia. W krótkich kilku godzinach pełnych łez i napięcia nie było miejsca dla alternatywy. Czasami zastanawiała się, kiedy ludziom wreszcie się nudzi zaglądanie do nieswojego, idealnego życia? Kiedy zdają sobie sprawę z tego, że sami nigdy takiego nie dosięgną? Że do końca swoich dni są skazani na ból porażek, krótkie wzloty i ciągłe upadki? Niektórzy to kamuflowali. Wyciągali do niej ręce po kolorowe pastylki, 3,4-metylenodioksymetamfetaminę wspomaganą zamkniętymi w kapsułkę stymulantami, czasem czystą, jarzącą się bielą, jakby biały kolor nie mógł być zły, bo tylko ciało doskonale czarne, chowa w sobie mrok, przed którym uciekali.
Bowie kochała swoją niedoskonałość, równocześnie jej nienawidząc. Chwiejne emocje, które były świadkiem wielu wspaniałych momentów, a równocześnie potrafiły zaprowadzić ją na samo dno. Sińce pod oczami, będące oznaką minionego wieczoru na szlaku euforii, bądź konsekwencją zżerających od środka utrapień. Ciało niezdolne dźwignąć się rankiem z łóżka, złożone z kruchości i cienkich splotów nadgarstków, momentami gotowe do uniesienia sumy wszystkich grzechów, opadających ciężarem na barki.
Kochała i nienawidziła. Czasem po prostu t ę s k n i ł a.
- Było inaczej - bo czy dobrze mogło być, gdy pławili się wśród toksyn zżerających ich ciało niepostrzeżenie od środka? Zatruwali nawzajem swoje życie, równocześnie będąc dla siebie jedynym lekarstwem. Łaknęła go, jego, Hectora, jakby z ów braku od utraty życia dzieliła ją zaledwie noc bez niego w ramionach. Ale nie było dnia, w którym myślami nie błądziłaby wśród powiędłych traw w odmętach umysłu, zasypanych śniegiem minionych zim, odżywających wraz z nastaniem wiosny. Choć minęło tyle czasu, nie umiała go wyrzucić z głowy, a tym bardziej ze swojego serca, bo tkwił tam jak drzazga, a mimo, że czasem bolał, bez niego pozostałaby tam tylko dziura, ziejąca pustką. - Ale to nie znaczy, że źle - dodała szybko, zagryzając sumienie, drapiącym po gardle dymem. To nic, że myliły mu się ręce. Kiedyś nie miało znaczenia, którymi byli rękoma. Jej wzrok popadał w omdlenie, wybudzając się co jakiś czas, by pospiesznie zerknąć na swoje dzieło. Wyglądał lepiej niż przed kilkoma chwilami, nim wychylił się zza drzwi, gotów uciec w tej samej sekundzie, w której ujrzał jej twarz. - Nie znaczy też, że dobrze - ponury cień przemknął na wysokości jej oczu. Ten rozdział musiał zostać zamknięty. Zmienili się, ale równocześnie zostali tacy sami. Mieli dojrzeć, nauczyć się jak żyć, ale czy ta misja się powiodła? Na to pytanie odpowiedział, zadając swoje własne. Nie musiała długo się zastanawiać, ani krążyć myślami wobec za i przeciw. Wiedziała co powiedzieć.
- Ktoś stworzony z syfu, nie umie bez niego funkcjonować, czyż nie? - czyż to nie dlatego jej podbródek został stworzony żeby mieścić się w zagłębieniu jego obojczyka? Czy skażone uczucie też może być piękne? Ponoć piękno można odnaleźć we wszystkim, to zależy od perspektywy, ale Bowie nie była pewna, czy do tej pory udało jej się właściwą odnaleźć.
- Po prostu... - zagryziona warga wydała na świat ciemną posokę o metalicznym posmaku. - Po co to wszystko, jeśli wcale nie jest lepiej? Bo miało być, pamiętasz? - ten dzień, w którym obiecaliśmy sobie, że to już ostatni raz, bo tak będzie lepiej? - A wcale nie jest. Ja... Dużo się dzieje. Działo. To wszystko... Znasz to uczucie, kiedy świat osuwa ci się spod stóp? - znasz dobrze, prawda? Nie opuszczała wzroku. Nie dołączyła do niego, poszukując magicznego leku na świat, ukrytego w jednej z brudnych fug. Przebijała spojrzeniem cienką warstwę jego skóry, opinającą kości policzkowe. Skanowała każdy detal jego pokaleczonych warg i za wszelką cenę próbowała znowu znaleźć swoje odbicie w jego oczach.

hector silva
grzybiara
bowie
ODPOWIEDZ