lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
opiekun żółwi | wikliniarz — wildlife sanctuary | market
28 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Wrażliwa dusza o artystycznych skłonnościach. Obarczony dziecięcą naiwnością, ale za to obdarzony niezwykłą siłą ducha. Wiele przykrych rzeczy go spotkało w życiu, więc teraz stara się cieszyć z tego co ma.
One day we'll meet again
One day we'll speak like we did back then
Old friend
You're still my old friend


Wystarczyło, że napisałby kolejnego SMSa do kolekcji. Na ten moment mógłby to już nawet nazwać cmentarzyskiem jego dobrych intencji. Ostatnią próbą reanimacji jakiejkolwiek więzi z nim. Nie rozumiał dlaczego ta relacja musiała wyglądać w ten sposób. Przecież o nic go nie prosił, niczym nie zawracał mu głowy. Chciał jedynie wiedzieć, że gdziekolwiek był, miał się dobrze i że myślał o nim. Tate wielokrotnie kwestionowała już model jego relacji z ojcem, ale on pozostawał nieugięty i uparcie starał się dalej.
Zbliżały się urodziny staruszka i chciał zrobić dla niego coś wyjątkowego. Wywołać uśmiech na jego ptasiej twarzy. Zmusić go, aby wreszcie przerwał milczenie. Co więc zamierzał? Wysłać mu niewielką paczkę z wyplecionym brelokiem w kształcie deski surfingowej, który odpowiednio obrobił tak, aby się nie rozwalił po kilku dniach używania. Do tego dochodził też list z krótkimi, ale bardzo szczerymi życzeniami. Nie mógł mieć pewności, że ojciec w najbliższym czasie będzie miał okazję się do jego prezentu dobrać, ale wysyłał to na adres jego agentki (tak, papa Narogin posiadał agentkę) i wierzył z całego serca, że prędzej czy później paczka go odnajdzie.
Zostawił rower pod niewielkim budynkiem i z szerokim uśmiechem przywitał pracujące na poczcie dwie starsze panie. Standardowo uciął sobie z nimi krótką pogawędkę o tegorocznej zimie, a potem też opowiedział o paczce dla ojca. Celowo pominął fakt, że ten go ignorował od dobrych paru lat. Nie chciał się zagłębiać w mroczne szczegóły ich rodzinnych relacji bo nie tego zdawały się potrzebować. Na koniec zaoferował im też wizytę na jego stanowisku z wiklinowymi koszykami w Tingaree. Obiecały się pojawić, ale był prawie pewien, że mówiły tak z grzeczności. Mimo wszystko interakcja ta poprawiła mu humor, nad którym wcześniej zawisły ciemne chmury z racji całej tej sytuacji z tatą.
Popchnął drzwi w lekkim zamyśleniu i trącił nimi osobę po drugiej stronie. - O rany, przepraszam, nie chciałem! - przejął się od razu i stanął przed ofiarą swojej nieuwagi. - Orpheus? - zatkało go i nawet tego nie ukrywał. Jego brwi były uniesione wysoko ku górze, a oczy wielkie jak pięć złotych. Wrottesley był ostatnią osobą którą spodziewał się spotkać w swoim życiu, choć ojciec deptał mu pod tym względem po piętach. Teraz już oficjalnie przejął od (byłego) przyjaciela ten tytuł, bo Orph z kompletnie nieznanych Lowellowi powodów pojawił się w Lorne. - Zrobiłem Ci krzywdę? - zapytał, powracając skupieniem do wypadku sprzed chwili. Dość zabawne słowa w kontekście ich relacji. Lowell nigdy by się do tego nie przyznał, ale sposób w jaki zakończyła się ich przyjaźń go zranił. Nie kamienował go za to w myślach. Gorzej. Doszedł do wniosku, że najwidoczniej nigdy nie był dla niego na tyle ważny, jak Orphy dla niego i się z tym pogodził.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
przepraszam za długość, mnie też zaskoczyła :lol:


Wiatr nacierający ze wschodu, zimny i kolczasty, wzbierał na sile. Porywał do swego niezgrabnego tańca pogubione na ulicy skrawki papierów i puste pudełeczka z logiem znanych fastfoodowych barów, a także - czy może przede wszystkim - misternie ugładzone pasma włosów, składające się na czuprynę kroczącego wśród podmuchów mężczyzny. Do dupy z tym… wyrwało mu się cierpko, a już po niedługiej chwili, podczas to której musiał się odpowiednio namyśleć, na powietrze wyjrzał także stosowny eufemizm wiatru. No więc do dupy z tym spiździelonym szkwałem i do dupy z pocztą, której godziny otwarcia były istną komedią! Wczoraj doczołgał się pod te sfatygowane, ceglane ściany tuż przed zamknięciem (któż to widział, zamykać pocztę już o czwartej?) i upewniając się jeszcze, że to nastąpi dopiero za siedem minut i czternaście sekund, i tak pocałował przeklętą klamkę!
Oczywiście, że mógł zajrzeć wcześniej.
Szkopuł leżał w tym, że odkąd wydalono go z pracy pod pozorem zaniedbania obowiązków (faktycznie tydzień nieobecności bez znaku życia mógł wdać się jego szefostwu w kość, tutaj się wykłócać nie zamierzał), a jego tors zdobił białawy opatrunek barwiący się czasem szkarłatem, Orpheus Wrottesley nie lubił wychodzić z domu. Bolało go w końcu ciało, nad Australię natarła fala chłodnego, zimowego wiatru, ciuchy wyjściowe były nagle takie jakieś niewygodne, a jego współlokator… no właśnie - jego współlokator absorbował go bez reszty. I dlatego właśnie nie zdążył na pocztę - bo rankiem oglądali nowe odcinki ich ulubionego serialu, popołudniem wspólnie gotowali, wieszali pranie i sprzątali (próbując w dwie godziny nadrobić połowę straconego dnia), a potem zamknięto przeklętą pocztę.
I tak oto dotarł do chwili obecnej.
Przeskakując nad uformowaną w wypukłościach chodnika kałużą, leżącą zaraz u podnóża schodów pocztowych, znów puścił w ruch wiązankę siarczystych przekleństw (zapomniał, że w obecnym stanie nie wypada mu tak szaleć i już objęła go fala nieubłaganego bólu), a po pokonaniu czterech stopni twarz jego napotkała na twardą powierzchnię oszklonych drzwi. - Kurwajapierdole - wydostało się spod jego ust niezbyt subtelne i tym samym zrozumiałe bluźnierstwo, kiedy zaskoczony nieprzewidzianym zderzeniem, wykonał nieroztropny krok do tyłu i osunął się z jednego stopnia schodów. Żeby było jasne - nic mu się pod względem fizycznym nie stało. Ot przez moment zabolał go nos, który teraz notabene skrywał się pod uściskiem jego dłoni. Za niezgrabne słowa odpowiadał jednakże szok i wściekle bijące serce, a potem… Potem usłyszał swoje imię.
Jakże zawsze bawiła Orpheusa przewrotność losu. To, że rzeczy skrupulatnie wciskane w najbardziej ciemny i odległy kąt i tak zawsze odnajdywały go same, w najmniej oczekiwanym momencie! Z początku aż odjęło mu mowę, kiedy stał tak z zakrytym nosem i rozwartymi powiekami, wpatrując się w człowieka dzierżącego zagubione elementy układanki sklejającej się na obraz Scotta. Miał go odwiedzić. Tydzień, miesiąc… pół roku temu. Miał, ale było mu jakoś tak nie po drodze. A teraz los podarował mu tę jakże przerażającą okazję sam, tak nad wyraz litościwie. Czy to wybitnie głupie, że w pierwszym odruchu Wrottesley chciał uciec? Po pierwsze - nie poznał go, ba, nie p o z n a w a ł go, cały czas, nawet kiedy pierwszy szok już opadł. Czas osiadł mu pod powiekami w postaci ledwie dostrzegalnych zmarszczek, będących zapowiedzią nadchodzącej trzydziestki. Włosy z zabawnie sterczącej czupryny typowej dla nastolatków ułożyły się w przemyślaną konstrukcję. Usta nabrały ostrzejszego wyrazu, podobnie jak reszta rysów twarzy, a wzrost zatrzymał się pewnie gdzieś na wysokości linii żuchwy Orpheusa, choć teraz, przez dzielący ich stopień od schodów, zdawali się równi. Nie pamiętał, by Lowell był tak przystojny - zaraz, czy tak można było mu w ogóle myśleć o swoim eks-przyjacielu? To teraz jednak nieistotne; to i resztę nachodzących na umysł pytań zasłonił nagle cień lowellowych oczu - ten szczególny cień niezagojonych ran przeszłości. No i trzeba było się w końcu odezwać. - Tak trochę, tak, myślę, że tak - kłamstwo to posłużyć miało za przeciwwagę jego własnych win, nic więcej. Chciał odjąć sobie nieco wyrzytów sumienia, podrzucając ich niewielką część Lowellowi, by łatwiej mu się z nim rozmawiało. Teraz bowiem, kiedy mężczyzna także miał czego żałować - tak jak Orpheus urwania się ich kontaktu - nie wypadał przy nim chyba aż tak kiepsko. - Nos. Przywaliłeś mi w nos - doprecyzował jeszcze, chcąc pozbyć się wszelkich nieścisłości, choć dociskany wciąż środek twarzy mówił doskonale sam za siebie.

lowell hawkins
opiekun żółwi | wikliniarz — wildlife sanctuary | market
28 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Wrażliwa dusza o artystycznych skłonnościach. Obarczony dziecięcą naiwnością, ale za to obdarzony niezwykłą siłą ducha. Wiele przykrych rzeczy go spotkało w życiu, więc teraz stara się cieszyć z tego co ma.
Zmarszczył brwi w smutnym grymasie i westchnął ciężko. Żałował, że tak gwałtownie otworzył te drzwi. To nawet nie było do niego podobne, bo zazwyczaj był we wszystkim zapobiegawczo ostrożny i spokojny. Opłacało się, bo wcześniej nie miewał takich sytuacji. Wpadliby na siebie niezależnie od tego wypadku, ale gdyby zależało to od niego, to darowałby sobie jednak ten atak, nawet jeśli Orpheus z obiektywnego punktu widzenia mógł sobie na to zasłużyć. Lowell mu jednak wcale źle nie życzył i jakby mógł, to wziąłby ten ból na siebie.
- Przepraszam. Naprawdę. Zamyśliłem się - wyjaśnił krótko i podszedł bliżej, aby przyjrzeć się czy spod przyciśniętych do twarzy dłoni nie wyciekała krew. - Może usiądź na ławce i pochyl się, w razie, gdyby krwawił - wskazał ręką na ławkę, która znajdowała się za plecami bruneta i sam ruszył powoli w jej stronę, jakby musiał go zachęcić.
- Może chcesz pojechać do szpitala? Zapłacę za taksówkę - przyszło mu zaraz do głowy, ale kto to widział, żeby z takim drobiazgiem pojawiać się na izbie. Pewnie by go tam wyśmiano, ale Hawkins naprawdę się przejął i nie wiedział jak poważna była sytuacja. Nie był panikarzem, chociaż miał tendencje do bycia przesadnie zapobiegawczym. Za dużo w jego życiu było już śmierci, aby bagatelizować nawet takie drobiazgi jak uderzenie w nos.
- Co... co Ty tu robisz? - zapytał nieśmiało, kiedy początkowe emocje nieco opadły, a w głowie zaczęły mu kwitnąć pytania... dużo pytań. Nie widzieli się kawał czasu i niezależnie od wszystkiego, Lowell był po prostu ciekaw. Wydawało mu się, że brunet diametralnie zmienił się od czasu ich szkolnej przyjaźni i że na ten moment jedynym co ich łączyło było Scott, ale tego tematu poruszać nie zamierzał.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Wyobraźnia podsyłała mu nieraz złudne obrazy - jak choćby teraz, kiedy spodziewając się żywej reakcji człowieka gniewnie do niego usposobionego, napotkał zamiast tego na jego pochłonięte smutkiem oczy. Lowell przecież nigdy się nie gniewał. Ani kiedy pewnego listopadowego popołudnia Orfeusz pozwolił morzu porwać jego nową piłkę, ani kiedy bezmyślnie wyśmiał przed kolegami jego koszulkę z logiem zespołu o złej sławie, ani kiedy opuścił go kilka lat wcześniej bez choćby jednego słowa wyjaśnień. Lowella Hawkinsa nie można było doprowadzić do wściekłości - można było jedynie go zranić.
- Yhm, dobra już, nie ma się czym… - długa pauza będąca wyrazem jego zakłopotania pocięła na strzępki to krótkie zdanie. - …przejmować - dokończył z westchnieniem, do reszty zbity z pantałyku. Plan, który miał zapewnić mu większą pewność siebie i odjąć jego sumieniu nieco poczucia winy, przyjął przeciwne skutki. Teraz bowiem czuł się jeszcze gorzej.
Pozwolił podejść mężczyźnie bliżej, ale nie odsłonił przy tym uszkodzonej części twarzy, wciąż sparaliżowany przez zażenowanie. - Nie krwawi - zapewnił cicho, nerwowo. Oczywiście, że nie krwawił, bo przecież tak na dobrą sprawę nic mu się w nos nie stało. Ewentualnie w głowę, ale to chyba zaraz po porodzie. Choć jednak twarz była w jednym kawałku (dzięki bogu, bo zdawało mu się nieraz, że nic poza tą piekielnie zadbaną twarzą, miękką, ułożoną czupryną trzymającą się czubka głowy i misternie poprzycinanym zarostem, nie miał do zaoferowania), i tak zdecydował się przystać na sugestię o zajęciu miejsca. Tym sposobem mogliby dłużej porozmawiać, prawda? Gdy więc dawny przyjaciel podążył już w stronę ławki, Orpheus wreszcie oderwał dłoń od nasady nosa i pomaszerował jego śladem. Siadając, pozwolił na to, by delikatny grymas niezadowolenia wykwitł na jego twarzy - opatrunek zdobiący jego blade ciało pod materiałem swetra, wraz z zaszytą raną, nie lubiły tak nagłych zmian pozycji. - Nie, Lowell, serio, nic mi nie jest - oznajmił tym razem stanowczo, czując w sercu narastającą złość. Złość wymierzoną w siebie samego naturalnie, bo to przecież on miał przepraszać, on proponować krótką pogawędkę na przeklętej ławce, nie Lowell. Orpheusowi jednak niezwykle trudno było przyznać się do błędu, a tym bardziej zmierzyć się z jego skutkami. - Chciałem odebrać paczkę. Udało mi się dorwać całkiem dobry blender na przecenie - odrzekł idiotycznie, świadomie knocąc sens posłanego mu pytania. Co ty tu robisz, cholera, nie wiedział. Podnosząc kącik ust do niewielkiego uśmiechu, starał się zawrzeć w nim te przeprosiny, które nie chciały dotychczas nabrać formy werbalnej. - Byłem pewien, że kiedyś w końcu się złamiesz i stąd wyjedziesz.

lowell hawkins
opiekun żółwi | wikliniarz — wildlife sanctuary | market
28 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Wrażliwa dusza o artystycznych skłonnościach. Obarczony dziecięcą naiwnością, ale za to obdarzony niezwykłą siłą ducha. Wiele przykrych rzeczy go spotkało w życiu, więc teraz stara się cieszyć z tego co ma.
Może dlatego też ludzie od niego stronili? Był szalenie sympatyczny i uprzejmy, owszem. Miał też do zaoferowania sporo wiedzy na różne tematy, bywał śmieszny i teoretycznie nie można mu było wiele zarzucić, ale brak tak podstawowej emocji, jak gniew sprawiało, że na dłuższą metę mógł się wydawać dziwaczny albo nieszczery. Kolegowanie się z kimś, kogo można było tylko zranić i to bez konsekwencji, dla jednych wydawać by się mogło marzeniem, ale dla tych w pobliżu Lowella było niczym klątwa. Zranienie Lowella zawsze wiązało się z większymi wyrzutami sumienia niż w przypadku innych ludzi i Orpheus był tutaj sztandarowym przykładem.
- To najważniejsze - skinął głową z wyraźnie słyszalną ulgą. Nie przepadał za krwią, więc jej brak zawsze był dla niego sporym plusem w jakichkolwiek wypadkach. - No dobrze. Wygląda dobrze, na pewno nie jest złamany - przyjrzał mu się uważnie, może nieco przesadzając z tym, jak bardzo się pochylił w jego stronę, ale nie trwało to długo. Chciał się jedynie upewnić, że twarz Orpheusa była nienaruszona. Wyglądał o wiele surowiej niż kiedyś. Każda część jego twarzy była bardziej wyrazista, niż zapamiętał i kiedy się tak grymasił, to wyglądał po prostu groźnie. Niegdyś widok jego twarzy i uśmiechu budziły w nim poczucie bezpieczeństwa, ciepła i beztroski. Teraz był wyłącznie spięty i zestresowany.
Uśmiechnął się na próbę żartu, ale zrobił to bardziej z grzeczności. - Chodziło mi o Lorne - sprostował, choć wcale nie musiał. Z drugiej strony, jeśli mu nie zostawiał przestrzeni na to, aby odpowiedzieć pobocznie i uniknąć prawdy, to lepiej dla niego.
- Dlaczego? - zainteresował się. Kiedyś był zdecydowanie bardziej chętny na opuszczenie Lorne, ale głód wrażeń i ciekawość świata udało mu się zaspokoić podczas studiowania. Na ten moment niewiele było argumentów za tym, aby opuścił rodzinne strony i poszukał szczęścia gdzieś indziej. - Jest mi tu całkiem dobrze - dodał po chwili, choć nie brzmiał na przekonanego. Spuścił wzrok i zaczął się bawić rękawami swojej kurtki. Było mu jakoś przykro, szczególnie na myśl o Scottcie. Tęsknił za nim, tak samo, jak kiedyś tęsknił za Orpheusem, kiedy ten postanowił się od niego odciąć. Rożnica była tylko taka, że Scotta nie miał już szans przypadkiem uderzyć drzwiami za parę lat. Bardzo by chciał. Chociaż jeszcze tylko raz z nim porozmawiać, posłuchać jego śmiechu i powiedzieć mu, że cieszył się, że mógł być jego przyjacielem.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Szczebiot obcych, przytłumionych głosów sączył się zza cienkich ścian poczty, wiernie naśladując odgłosy puszczy zdającej się otaczać Australię z każdej strony. Bladoniebieskie oczy Orpheusa podążyły w kierunku ich źródła, napotykając na nużąco zwyczajne drzwi z jasnego drewna, z którymi kilka chwil wcześniej zderzył się skrawkiem swojej twarzy. Niewielkie okienko dekorujące tenże element ochrony przed intruzami, ukazało mu wlepiające się w nich spojrzenie jednej z pracujących w placówce kobiety. Najwidoczniej sumiennie zdawała reszcie współpracownic relację z zaobserwowanej sceny, zwabiona posłaną wcześniej w świat, nadwyraz przesadzoną i niechlubną litanią przekleństw wypuszczoną z orpheusowych ust. Nie wiedząc czemu, bruneta oburzył świdrujący go wzrok. Odnosił wrażenie, że krytykował nie tylko jego wyprowadzkę z Lorne Bay przed laty, brak odzewu i próbę ułożenia sobie życia bez Lowella, ale przede wszystkim bezduszną próbę oszukania mężczyzny, że uszkodził go mocniej, niż w rzeczywistości. Naturalnie kobieta wiedzieć tego nie mogła — nie tylko była całkiem nieświadoma jego życiorysu, a pewnie nawet samego imienia, ale też sam Lowell zdawał się nieświadomy tej niskich lotów gry aktorskiej Wrottesley’a. Mimo to Orpheus uważał, że ocenia go już cały świat. Ocenia go, bo niegdyś wyzbył się swojego sumienia, ale teraz, po tylu beztroskich, upstrzonych egoizmem latach, odzyskał je na nowo. Lowell Hawkins był bowiem jego sumieniem. Żadnym odstręczającym, nazbyt uprzejmym chłopcem, który był tak wyrozumiały, że aż nudny — a głosem rozsądku, który zawsze w sposób nadzwyczaj zdumiewający, sięgał prosto do orpheusowego serca i odszukiwał w nim tego zdolnego do refleksji dzieciaka, który gotów był za wszystko przepraszać i wszystkiego żałować. I który teraz, wbrew wszelkiej logice i snutym jeszcze tego ranka planom, mógłby żałośnie wybłagać od przyjaciela, by uratował go z tego okropnego bagna, w którym zapadał się od dłuższego czasu i od samego siebie. — Tylko dobrze? — zapytał zaczepnie, jakby z wydzierającym się przez ton oskarżeniem, które jednak wygładzał figlarny uśmiech grający w kącikach ust. Wyrwany z rozmyślań dopiero tym stwierdzeniem — że jego nos wygląda z a l e d w i e dobrze, mimo uszu puścił wcześniejszy wyraz ulgi i pamięć o tym, że Hawkins faktycznie wykazuje pewną awersję do widoku rubinowej cieczy. To dopiero te dwa, krótkie słowa i nieoczekiwana bliskość lowellowego wejrzenia przyciągnęła jego pełną uwagę.
Tak, wiem, ale nie wiem. To znaczy… — westchnął z irytacją, kiedy padło już następne pytanie, a sylwetka mężczyzny oddaliła się od jego twarzy. Wykonał przy tym taki ruch ręką, jakby starał się odpędzić od siebie tę niewypowiedzianą końcówkę zdania, krążącą wokół niego od samego początku rozmowy. Scott. Naturalnie, że za jego powrót odpowiadał Scott. Scott, który nawet mimo swej śmierci, obecny był z nimi podczas tego nieoczekiwanego spotkania nieustannie. Nie byli tu bowiem we dwójkę, nigdy już nie mieli być s a m i. — Postanowiłem, że przez chwilę tu pomieszkam. Znaczy wiadomo, nie pod pocztą i nie na tej ławce, ale w sumie nie byłoby to głupim pomysłem. Jakoś nigdy nie mogę dostać się tu na czas — dorzucił, znów starając się odjąć sytuacji nieco powagi. Znów wydeptując ścieżki dookoła tematu, zamiast przejść po linii prostej do sedna. — A no bo wiesz, zawsze wydawało mi się, że jednak zaskoczysz nas wszystkich i pojedziesz daleko w świat, rzucając to miejsce za sobą. Ale to nic dziwnego; to, że się pomyliłem. Scott znał cię jednak lepiej — wymsknęło mu się, ku niebotycznemu zaskoczeniu samego siebie — aparat mowy nie zdradzał go w ten sposób zbyt często. Z narastających wobec tego odkrycia nerwów, podrapał się z zakłopotaniem po karku, dostrzegając zmianę w zachowaniu mężczyzny. Tę posępność. — Słuchaj Lowell, ja… Chciałem zadzwonić. Kilka razy. Ale byłeś tak blisko ze Scottem, a on wiesz, nie chciał mnie widzieć i no, przepraszam, to wszystko jest strasznie do kitu — wypowiedział końcówkę na jednym wdechu, zastanawiając się, czy jeszcze mówiło się “do kitu”.

lowell hawkins
ODPOWIEDZ