lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
outlaw from the west — farm
33 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
tell me crow, who's alive? running around and hiding from our sight
Co było lepsze od spędzenia czasu na świeżym powietrzu? Spędzenie czasu na świeżym powietrzu z przyjaciółką, dlatego Nyx wysłała smsa do Didi z pytaniem, czy ma czas wyskoczyć gdzieś wczesnym wieczorem. Sama niestety nie mogła wcześniej się urwać, musiała najpierw chociaż trochę ogarnąć rzeczy na farmie, by później móc ze spokojnym sumieniem odpoczywać. Ucieszyła się, gdy otrzymała twierdzącą odpowiedź i chwilę przed tym, jak już musiała wyjechać z domu, żeby zdążyć na umówioną godzinę, wzięła kilka potrzebnych, jej zdaniem, rzeczy, czyli koc, czteropak smakowego piwa bezalkoholowego i paczkę ciastek. Nic szczególnie niezwykłego, ale raczej nie o to chodziło. Nyx pod luźną koszulkę i krótkie szorty zdecydowała się ubrać strój kąpielowy, bo nie wiedziała, czy nie zdecyduje się wejść na chwilę do wody.
Piknik na plaży wydawał jej się być odpowiednią okazją, by spędzić trochę czasu z przyjaciółką. W umówione miejsce przyjechała trochę wcześniej, by rozłożyć koc, na którym zaraz też usiadła. Po chwili namysłu zdjęła też bluzkę, by jeszcze trochę skorzystać ze słońca.
Gdy dostrzegła zbliżającą się Didi, pomachała ręką w jej kierunku, jakby chciała tym samym sprawić, żeby ją zauważyła. Nawet bez tego nie byłoby szczególnie trudne, bo były na plaży same.
- Cześć. - rzuciła, gdy przyjaciółka znalazła się na tyle blisko, by mogła ją usłyszeć. Wygodniej usiadła na kocu i poklepała miejsce obok siebie. - Mam piwo bezalkoholowe i ciasteczka. I papierosy domowej roboty. - dodała wskazując ręką w kierunku leżącego nieopodal koszyka. Ten gest miał miał pokazywać nie mniej nie więcej, że Didi może się swobodnie częstować czymkolwiek chciała.

Didiayer Willis
Nyx
Nyx
brak multikont
30 yo — 174 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
#1
stylówka

Didi ten dzień spędziła w stadninie co jest niczym nowym, bo Willis większość dni właśnie tam spędza. Kochała swoją pracę, więc nic dziwnego, że właśnie tam spędzała najwięcej czasu. Gdyby nie przeklęty wypadek i operacje na kolano to prawdopodobnie nadal startowałaby w zawodach. Chociaż będąc instruktorką w jakiejś małej części rekompensuje jej to wszystko. Zamiast siedzieć w domu i użalać się nad sobą to przynajmniej uczyła ludzi jazdy konnej. Dostając wiadomość od Nyx szybko zgodziła się na spotkanie. Spędzanie czasu z przyjaciółką było ulubionym zajęciem młodej Willis. Tak, już od jakiegoś czasu patrzyła na przyjaciółkę jak na kogoś więcej, ale nie pisnęła o tym słowem praktycznie nikomu. Poza tym nie chciała niszczyć przyjaźni, bo na tym jej zależało najbardziej.
Ze stadniny wróciła do domu się ogarnąć, pomogła nawet trochę starszemu bratu i wreszcie pojechała w umówione miejsce. Wieczorny piknik w towarzystwie przyjaciółki brzmiał jak idealne zakończenie dnia, więc gdy tylko zobaczyła Nyx uśmiechnęła się szeroko i aż podbiegła rzucając się na koc. Nie było to mądrym pomysłem, ale czego spodziewać się po młodej Willis.
- No cześć - uśmiechnęła się poprawiając okulary przeciwsłoneczne -Widzę, że zadbałaś o klimat- zaśmiała się i wyciągnęła po koszyk by sięgnąć po piwo dla siebie i Nyx -Jak tam dzień minął? - spytała wręczając przyjaciółce piwo i lustrując kobietę siedzącą obok. Dobrze, że Didi miała okulary na nosie i nie było tego kompletnie widać. Upiła kilka łyków piwa bezalkoholowego, które było przyjemnie chłodne. Miło było spędzić czas w innym miejscu niż stadnina czy farma, bo to były ostatnimi czasy jedyne miejsca, w których Didiayer spędzała swoje dni. Jakoś tak przyzwyczaiła się do tego.

Nyx Tucker
powitalny kokos
Toniak
outlaw from the west — farm
33 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
tell me crow, who's alive? running around and hiding from our sight
Lubiła spędzać czas w towarzystwie znajomych, chociaż tych nie miała szczególnie wiele. Pod tym względem ciężko było jej zaaklimatyzować się w Australii, bo miała z tyłu głowy nieustanny lęk o to, że im więcej osób ją będzie znało, tym większe prawdopodobieństwo, że w końcu zostanie przez kogoś rozpoznana, a tego zdecydowanie wolała uniknąć. Jednak z drugiej strony czasami brakowało jej obecności innych ludzi, chociaż na farmie miała pracowników, to łączyły ją z nimi tylko czysto zawodowe relacje. Dlatego starała się dbać o te znajomości, które udało jej się nawiązać, starając się ich nie zaniedbywać. Lubiła spędzać czas z Didi, bo miała wrażenie, że dobrze się ze sobą dogadują i nadają na tych samych falach. Nie miała pojęcia, że ze strony przyjaciółki to było trochę więcej niż przyjaźń, nie dostrzegała tych drobnych znaków, które o tym świadczyły.
Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, gdy Didi rzuciła się na koc. Pokręciła głową ze śmiechem, jednocześnie nieco przesuwając się w bok, by zrobić przyjaciółce miejsce.
- A co będziemy tak o suchym pysku siedzieć. - powiedziała, wciąż lekko się uśmiechając. Jak leżenie na kocu, to tylko z przynajmniej jakąś przekąską i alkoholem - chociaż Nyx zdecydowanie bardziej wolałaby jakieś procenty, to jednak nie była aż tak nierozsądna, by wracać do domu samochodem po pijanemu.
- Męcząco, jak to na farmie. - odparła, biorąc od przyjaciółki piwo. Didi, tak jak każdemu innemu, nakłamała, że jest zmęczoną miastem businesswoman z Melbourne, chcącą odnaleźć ciszę i spokój na wsi. Prawdą było jedynie to, że pochodziła z dużego miasta, więc i tak nie miała zbyt dużego doświadczenia z uprawą roślin i hodowlą zwierząt, ale szybko się uczyła. - Ale przynajmniej mogę bez wyrzutów sumienia wyskoczyć gdzieś wieczorem. To jest moja ulubiona część dnia. - dodała z uśmiechem, unosząc piwo w parodii toastu. - A u ciebie? Kiedy ostatnio byłaś gdzieś na mieście. - spytała po chwili. Nie myślała o tym wcześniej, jednak gdy powiedziała to na głos, uznała, że to całkiem dobry pomysł, by wyjść gdzieś z Didi. - Poszłabym na jakąś fajną imprezę. - bo tak. W takich chwilach zapominało jej się, że nie jest już w Seattle, gdzie klubów było wręcz na pęczki.

Didiayer Willis
Nyx
Nyx
brak multikont
28 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Ja potrzebuję kogoś, kto się dla mnie poświęci. Kogoś, kto naprawdę będzie miał siłę i ochotę, żeby wziąć mnie za pysk, nakarmić mnie, cicho, bez pasji, bezgłośnie; bezproblemowo, bez szumów i bez sprzężeń dla mnie żyć.
#3


To był ten dzień, podczas którego zakochani ludzie tonęli wzajemnie w swoich objęciach, zapraszali na uroczyste kolacje i obdarowywali się na nich drogimi prezentami. Wtykali następnie nosy w zagłębienia obojczyków, zaciągali się zapachem mocnych perfum a następnie delikatnie nosem gładzili skórę w okolicach szyi. Oni też by tak robili, już raz przecież im się to przytrafiło. Może i był to jedynie przypadek, jednak wspomnienie celebracji tego przypadkowego, wspólnie spędzonego roku budziła na jej ciele ciepłe dreszcze.
Dziś obchodziliby drugą rocznicę, gdyby tamten dzień się nie wydarzył.
Samotne świętowanie nie budziło w Lorry negatywnych uczuć. Przygotowane wcześniej owoce, pojedynczy kieliszek i butelka czerwonego wina połyskująca na beżowym kocu, były znakomitymi elementami celebracji tego dnia. Nawet książka, którą zdecydowała się ze sobą zabrać na tę okoliczność zdawała się być znakomitym wyborem.
Nic nie wskazywało na to, że siedząca na kocu, zaczytana blondynka może przeżywać właśnie swoją osobistą, kolejną tragedię. Popijane przez nią co chwile wino, niemrawy uśmiech pojawiający się co jakiś czas za sprawą przeczytanych wersów, beztrosko rozwiewane przez ciepły wiatr włosy - wszystko to zdawało się wykluczać fakt, że przyszła tu odpokutować, nie cieszyć się dniem.
Przecież to połowicznie była także jej wina. Może gdyby nie powiedziała tych dwóch, może trzech zdań za dużo, dzisiejszy dzień wyglądałby zupełnie inaczej?
Przełożyła kolejną kartkę w momencie, gdy w polu jej widzenia pojawiła się tajemnicza postać. Lorry nie miała jednak ani chęci ani czasu na to aby rzucić na nią okiem; była przekonana, że to po prostu kolejna osoba, która wpadła na pomysł urządzenia pikniku i po prostu za chwilę rozłoży swój koc gdzieś nieopodal jej miejsca wypoczynku. Postać jednak nie poruszała się a Lorry bardziej zaczęła skupiać uwagę na nieznajomym niż na kolejnych zdaniach książki. Ostrożnie zamknęła starą, ciężką okładkę i uniosła wzrok na mężczyznę, w którym odnalazła drugą, zaginioną część tego wieczoru. Nie sądziła, że on także zdecyduje się właśnie w ten dzień udać się w miejsce, gdzie równo rok temu zdawali się ze szczęścia nie potrafić utrzymać przy sobie dłoni. Tego dnia jednak ich szczęście zamienione zostało w dziwnego rodzaju strach i nagłą chęć ucieczki z tego miejsca. Stąd też Lorry zwinnie zmieniła swoją pozycję, aby klęcząc móc swobodnie i z zawrotną szybkością powrzucać wszystkie rzeczy leżące na kocu niedbale do piknikowego kosza. W całym tym wirze emocji i rozedrganych rąk, oblała czerwoną cieczą okładkę książki, przez co zaklęła cicho pod nosem. Gdy tylko zarejestrowała ruchy mężczyzny zmierzającego w jej kierunku, wyciągnęła przed siebie dłoń jakby chcąc zatrzymać go jakąś super mocą.
- Nie podchodź. Nie masz prawa. - odezwała się w końcu, chociaż nie były to słowa przywitania, o których marzył Dick. Nie uniosła nawet na niego wzroku, zbyt zajęta niedbałym wycieraniem książki o swoją jasnoniebieską bluzkę, na której pozostały niechlujne, czerwone plamy alkoholu.

Richard Remington
ambitny krab
jonas
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpaść po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Wiedział, że przeszedł przez piekło. Może i nie takie jak z serialu netfliksa, bo nie było niczego pięknego w wymiotach, delirium i odtruwaniu całego organizmu. Zawsze sądził, że narkomani przesadzają i nie może być aż tak źle. Jego matka przechodziła przez to kilka razy i zawsze potem jak mała dziewczynka nowych smakołyków wracała do cudownych proszków wszelakiego kalibru, więc najwyraźniej detoks i odwyk to było coś w rodzaju okresu dla kobiet. Poboli, ponarzeka i przestanie.
Dobre sobie, żaden serial nie dał mu pełnego obrazu sytuacji, w której przyszło mu się znaleźć, gdy ciężka mosiężna brama zamknęła się za nim z hukiem i zaczęło się odliczanie do końca.
Bo Richard był przekonany, że umrze, że każdy gram kokainy, którą tak bezczelnie wpychał w swoje ciało teraz je opuszcza przez każde naczynie krwionośne i kość. Ba, wiedział, że jest zespolony z białym proszkiem, ale teraz był przekonany, że lekarz nabrał jakiejś magicznej mocy i zeskrobuje z jego szkieletu narkotyk. Zupełnie jak jakiś pieprzony archeolog, który natrafił na jakąś skamielinę.
Z tym, że ona zawsze była martwa i nieczuła na podobne podrygi, a Remington czuł absolutnie wszystko i wiedział, że poza czuciem tak naprawdę nie pozostało mu nic.
Nie był w stanie skupić się na życiu poza ramami ośrodka, bo ból, pragnienie i chęć zapadnięcia się w tym krzyku istnienia były za silne. Przetrwanie stało się jedynym punktem odniesienia i dopiero po kilku miesiącach mógł przyznać, że radzi sobie całkiem nieźle. Już nie zwijał się z bólu, te fantomowe nie chciały odejść i zmuszały go do bezsenności, ale przynajmniej egzystował i nie pragnął pogryźć sobie rąk, więc to wciąż był progres.
Chwiejny, bo nadal był irytującym dupkiem na spotkaniach AA i.. nie odzyskał swojej dziewczyny.
Z datami miał problem, ale umiał przynajmniej skonfigurować ich kalendarze (jeszcze romantyczne czy już przerażające?), żeby wiedzieć, gdzie i dlaczego będzie.
Nie pokusił się o żadne kwiaty czy prezenty, on był najlepszym podarunkiem, skoro jest już czysty i ewidentnie bogatszy o doświadczenia. Bzdura, zbywał poczucie winy kretyńskimi żartami, bo dobrze wiedział, że spieprzył jak mało kto i jeśli Lorry będzie tak mądra jak zawsze myślał, to zatrzaśnie mu drzwi z hukiem.
Prawie tak samo jak brama, która zamknęła się za nim w ośrodku, tyle, że z tamtego piekła jednak wyszedł. Udało mu się, więc z podobną nadzieją zjawiał się tutaj i pozwalał jej pakować szybko rzeczy, bo wiedział, że jest wściekła. Niezbyt trafne określenie na to co czuje kobieta, która traci dziecko i zaufanie, ale naprawdę nie umiał inaczej.
- Lorry, do cholery, porozmawiajmy! – błąd pierwszy, nie umiał jeszcze prosić, nadal był przyzwyczajony, że dostaje wszystko za darmo, więc wysiłek, jaki usiłował włożyć w te przeprosiny był mizerny, ale chciał ją, bardzo pragnął tej dziewczyny.
Bo może i odwyk był przerażający, ale groźba utraty jej była czymś znacznie gorszym.
Podszedł więc, ignorując jej myślenie życzeniowe i spojrzał na wino.
- Robiłaś sobie rocznicę beze mnie? – brawo, kolejny błyskotliwy komentarz.
Dick Remington osiągał wyżyny w byciu, cóż, sobą.

Lorry Irving
28 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Ja potrzebuję kogoś, kto się dla mnie poświęci. Kogoś, kto naprawdę będzie miał siłę i ochotę, żeby wziąć mnie za pysk, nakarmić mnie, cicho, bez pasji, bezgłośnie; bezproblemowo, bez szumów i bez sprzężeń dla mnie żyć.
Porozmawiajmy.
Nic dawno nie zaogniło w niej negatywnych emocji jak to jedno, na pozór niewinne słowo. O czym mieli rozmawiać? Miała opowiedzieć mu jak to sprząta domy bogatych chłopców, którzy srają kasą na prawo i lewo, tylko po to aby móc zarobić na dodatkowe godziny u terapeuty? Czy ma wspomnieć o tych wylanych łzach na widok każdego ojca z dzieckiem? Może miałby przysiąść się do niej, ze smakiem zajadać świeże owoce i popijać je winem prosto z butelki? Powspominaliby wtedy jak to dobrze im się żyło od jednej sprzeczki do drugiej, jak to fantastycznie spędzali w swoim towarzystwie noce a potem szukali się po omacku w pustych łóżkach.
Może gdyby poprosił, chociaż raz w życiu wyraził jakąkolwiek skruchę, może wtedy dałaby mu ten kwadrans na spowiedź bez możliwości rozgrzeszenia. Może ulżyłoby im obojgu gdyby po raz pierwszy, tak szczerze powierzyli sobie swoje smutki i lęki aby ponownie zaufać. Gdyby może poprosił ją o to jakiś tydzień temu, ewentualnie trzy dni, może przeanalizowałaby wszelkie plusy i minusy tej rozmowy i doszła do wyniku na korzyść mężczyzny? Ale nie dzisiaj, nie teraz gdy z wyrzutem wymagał od niej rozmowy, gdy wzburzony wspomniał o ich rocznicy, której przecież nawet nie było. Cisnęła więc książką o piknikowy kosz i uniosła wzrok na mężczyznę; pełen bólu i lęku tak silnego, że jeszcze nigdy nie był on tak mocno dostrzegalny.
- Rocznicę czego? - odezwała się pełnym goryczy tonem, zaciskając palce na uchwycie kosza tak mocno, że aż pobielały. Nigdy w życiu nie przyznałaby mu się, że postanowiła samotnie celebrować coś, czego przecież już nie było. Być może to także była dla niej pewna forma terapii, którą musiała przepracować wewnątrz siebie. Samotna rocznica byłaby początkiem samotnych wieczorów, weekendów czy nawet życia. Bo poturbowana przez ostatnie wydarzenia przestała już wierzyć to, że gdzieś i na nią czeka namiastka normalności i ktoś, kto będzie w stanie otoczyć ją odrobiną ciepła.
- I o czym Ty tak właściwie chcesz rozmawiać? Chcesz mi wcisnąć kolejną bajeczkę zmyśloną na poczekaniu w dwie sekundy? Powiesz mi jak to świetnie sobie radzisz, że żałujesz i chciałbyś wszystko naprawić? Pieprzysz piękne farmazony, ale ja nie chcę już ich słuchać. - uniosła się na równe nogi mając w zamiarze złożyć także koc i jak najszybciej ulotnić się z miejsca ich spotkania. Nie chciała dać po sobie poznać tego, ile kosztuje ją ta konfrontacja. Kołatające w jej klatce piersiowej serce, drżące dłonie nieumiejętnie próbujące złożyć w idealną kostkę wielobarwny koc, dawały o sobie jednak skutecznie znać i udaremniały jej próby zachowania zimnej krwi. Wciskając materiał pod pachę tuż po tym jak w dłoń chwyciła zapakowany po brzegi kosz, stanęła dziarsko przed mężczyzną chcąc dać mu niemo znać, że jedyne co mu pozostaje w tej sytuacji do zejść jej z drogi.
- Chociaż właściwie ... powiedz, jak żyje się ze świadomością, że spieprzyło się komuś życie? - ciekawa była odpowiedzi na to pytanie. Jak czuł się człowiek, który zgniótł z premedytacją papierowe poczucie własnej wartości budowane przez nią przez lata. Co miał do powiedzenia mężczyzna, który zamiast chronić swojej rodziny jak świętości skazał ją na wieczny smutek?

Richard Remington
ambitny krab
jonas
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpaść po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie był święty, z czego w jakimś stopniu zdawał sobie sprawę. Nie można było być aż tak ślepym, żeby nie widzieć tego, że dosłownie skopało się ledwo rozwijające się życie. Tę odpowiedzialność brał na siebie, ale już bycie cynicznym dupkiem wychodziło mu zazwyczaj całkowicie przypadkowo. Nie umiał inaczej, bo nikt nie nauczył go, że ironia i sarkazm w pewnych sytuacjach wcale się nie sprawdzają. Nikt nie dał mu instrukcji do postępowania w dorosłym życiu, a jak próbował dopytywać to wręczono mu tylko nowe zabawki.
By go czymś zająć.
Może dlatego buntował się tak przed stratą Lorry. Wciąż jeszcze była nieużywana, piękna, jedna z jego ulubionych, więc dlaczego chciała odejść? On, Richard Remington, dzieciak, który miał wszystko o czym zamarzył, nie zgadzał się z tym. Gdyby nauczono go czegokolwiek o wstydzie i świadomości popełnionych czynów to zapewne nie podszedłby o krok, ale ona była jego i na myśl o tym, że taka blondynka jest gdzieś samotna i czeka na kolejnego wybawcę robiło mu się wręcz gorąco z gniewu.
- Wiem który dziś jest. Mam twój kalendarz – odpowiedział mimochodem, słowa, które i tak nie powinny paść, bo miała rację. Nie było rocznicy, skoro nie było związku. Trudno obchodzić coś co dla dziewczyny umarło miesiące temu, ale Dick nadal wierzył, że wystarczy szybka reanimacja i wrócą do normalności. Pozwalała mu na to przez cholerne dwa lata, więc dlaczego nie teraz?! Uniósł dłoń, gdy zaczęła opowiadać o wciskaniu jej farmazonów, ale nie, nie zamachnął się na nią, po prostu tak jak ona próbował jej przerwać, ale dostrzegł w jej oczach strach.
Tak reagują ludzie, którzy się boją. Pamiętał ten wzrok w oczach matki, gdy wreszcie jej oddał, ale nigdy nie chciał, by tak patrzyła na niego Lorry. Ona jednak dostrzegała w nim coś, czego nawet on nie potrafił.
- Nie radzę sobie świetnie! – zaprzeczył więc od razu, kręcąc głową i pokazując dłonią jaka jest skala problemu człowieka, który przez kilkanaście godzin w ciągu dnia myśli o kokainie. – Ledwo ogarniam się na tyle, by wstać do pracy i jakoś funkcjonować. Mam ochotę zamordować kolesia, który wciska mi ulotkę! Wcale sobie nie radzę! – podniósł głos, ale momentalnie się tego zawstydził. Był człowiekiem cywilizowanym, na terapii uczyli go rozwiązywać problemy inaczej niż przez krzyk i prawo pięści, ale i tak wykłady przesypiał, skupiając się jedynie na tęsknocie za białym proszkiem i za nią… To właśnie to uczucie skłoniło go do tego, by spróbował uchwycić jej dłoń.
- Zostaw ten koc, Lorry – poprosił cicho. – Ja też straciłem, wiesz? – owszem, z własnej winy i nie miał nic na swoje usprawiedliwienie, ale to nie było tak, że nad stratą swojej małej dziewczynki przeszedł do porządku dziennego.
To było ich dziecko, a ona nieco egoistycznie (według logiki wielkiego Dicka) zagarniała żałobę dla siebie.

Lorry Irving
28 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Ja potrzebuję kogoś, kto się dla mnie poświęci. Kogoś, kto naprawdę będzie miał siłę i ochotę, żeby wziąć mnie za pysk, nakarmić mnie, cicho, bez pasji, bezgłośnie; bezproblemowo, bez szumów i bez sprzężeń dla mnie żyć.
Czy zsynchronizowanie przez mężczyznę ich kalendarzy było nadal aktem miłości czy już chorobliwą potrzebą posiadania nad nią kontroli? W którym momencie życia pozwoliła mu na to tak precyzyjnie stawał się władcą jej przestrzeni oraz myśli. Dlaczego z taką łatwością dawała wciskać sobie te wszystkie kłamstwa samej będąc lojalną do szpiku kości. Może to właśnie jest miłość, o której w tak podniosłych słowach opowiadała jej babcia? Tylko słowa wypływające z babcinych ust dotyczyły oddania, wsparcia, pomocy i ciepła.
Więc w ich przypadku to nie była miłość a jakaś bliżej niezidentyfikowana forma głupoty.
- Myślałam, że wiesz który dziś jest bo Ci kiedykolwiek zależało. - nie miała pojęcia skąd w niej tyle negatywnych uczuć. Nigdy wcześniej, nawet po przebyciu tylu życiowych wichur, nie była w stosunku do nikogo taka chłodna. Mógł być to po prostu efekt wezbrania się w niej wszystkich negatywnych zdarzeń, bo przecież najtwardsze drzewo pod naporem ogromnego wiatru kiedyś ulegnie.
Drgnęła w obawie przed ciosem, gdy Dick uniósł swoją dłoń. Momentalnie grunt pod jej nogami zdał się być znacznie bardziej grząski, chociaż to raczej jej nogi zaczęły w strachu odmawiać posłuszeństwa. Chciał ponownie ją uderzyć? Pokazać jej gdzie jej miejsce? Przyszedł tu aby po raz kolejny upodlić ją i pokazać, że nigdy nic dla niego nie znaczyła? Skuliła się niczym przez lata katowane zwierzę, wzrokiem pełnym bólu omiatając męską twarz. Chwili potrzebowała aby móc w pełni świadomie chłonąć słowa Remingtona, który po raz pierwszy w ich wspólnym życiu przyznawał się do osobistego upadku. Czyżby to nadszedł dzień ostateczny? Apokalipsa wydawała się być tak samo wiarygodna jak świadomość Dicka dotycząca sytuacji, w której ugrzązł.
Ale ona nie mogła mu pomóc. Pierwszy raz w życiu chciała aby ktoś w końcu poczuł się gorzej, aby odpokutował swoim bólem niewybaczalne uczynki, do których się dopuścił. Nie sądziła jednak, że sięgnie po tak ciężki kaliber podczas tej rozmowy. Posłużenie się ich dzieckiem w celu uzyskania chociaż kropli współczucia było w jej mniemaniu podłym skurwysyństwem, jednak czego można spodziewać się po kimś, kto podnosi rękę na swoją ciężarną partnerkę? Nie pozwoliła na to aby chociaż przez sekundę ich dłonie mogły się spotkać w delikatnym splocie; odebrała mu z premedytacją ostatnią szansę na cielesny kontakt, tak jakby odcinała ostatnią nić wiążącą ich ze sobą.
Jednak miał rację. Nie miała prawa zagarniać sobie w całości straty dziecka i związanej z nią żałoby. On miał być ojcem, zapewne tym jednym, do których dzieci wstydzą się przyznać w przedszkolu ale jednak ojcem. Dzielili ten ból, chociaż Lorry mogło się wydawać, że jej jako matce jest stanowczo gorzej. Nie zastanawiała się jednak nad tym jakie myśli nawiedzają wieczorami człowieka, który do końca życia będzie żył z tak koszmarnymi wyrzutami sumienia. Czy on też wyobraża sobie jak mogłaby wyglądać ich córka? Ile godzin spędziłby z nią na nauce jazdy na rowerze? Czy tak samo jak on wściekałaby się bez powodu i zupełnie tak samo szybko wystudzała swoje emocje? A może wszystko polegało na tym, że on ich po prostu nie chciał? W takim wypadku przecież mógł powiedzieć, wytłumaczyć, że nie jest gotowy na bycie ojcem. Wtedy może znalazłby się ktoś kto zechciałby je pokochać i otoczyć opieką.
Mimo wszystko spełniła jego prośbę. W milczeniu rozłożyła ponownie koc, na którym spoczęła nie tylko ona ale także kosz piknikowy. Żadnym słowem ani nawet gestem nie zaprosiła mężczyzny do wspólnego spędzenia czasu. W milczeniu przyglądała się chaotycznej tafli wody jakby była to najbardziej interesująca rzecz na tej części globu.
- Chodzisz na terapię? - odezwała się szeptem, podwijając kolana pod swoją brodę. Skulona bardziej z lęku niż z powodu panującej temperatury walczyła z rozdygotanym sercem nadal nie mając odwagi spojrzeć na mężczyznę.


Richard Remington
ambitny krab
jonas
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpaść po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Z tego nic nie będzie. Irytujący głosik coraz częściej odzywał się w jego głowie i dźwięczał tak długo, że Richard powoli zaczynał zastanawiać, czy nie chodzi przypadkiem o omamy słuchowe po wieloletnim igraniu z własną podświadomością. Ludzie opowiadali straszne rzeczy o syndromie odstawienia. Nie, nie chodziło tym razem o fizyczność, która już i tak mu się rozsypywała zawzięcie razem z kształtnym, ale chorym na zatoki nosem; ale o psychikę. Ta zachowywała się tak jakby chciała go upewnić, że karma jest suką i że uwaga, nie może widzieć świata w wykrzywionych obrazach tak długo, bo prędzej czy później zwariuje. Już zaczynał słyszeć głosy. Jak tak dalej pójdzie to zacznie widzieć dźwięki i dopiero będzie tragedia.
Na przykład dźwięk słów Lorry obrazował sobie jako paskudną szubienicę, która wisiała mu bezczelnie nad głową. Cokolwiek by nie zrobił czy czego nie powiedział, było źle. Nie umiał grać w te jej gierki emocjonalne, bo był tylko prostym chłopakiem. Mężczyzną z platynową kartą i poczuciem, że bez kokainy znaczy mniej niż kiedykolwiek, a ona jeszcze chciała, by pamiętał daty?! On ledwo wiedział, że dziś jest wtorek i że skończy w foliowym worku jak za godzinę nie zamelduje się w jednostce. Same podstawy, ale ostatnio to właśnie na nich budował swoją teraźniejszość. Na inne wzniosłe momenty przyjdzie jeszcze czas, gdy przestanie wydmuchiwać mózg nad ranem i wzywać wszystkich świętych, gdy znowu stanie przed lustrem z myślą, że teraz mógłby podbijać parkiety i częstować znajomych tym co najlepsze.
Może dlatego tak do końca w nich nie wierzył, bo tak naprawdę był żałosnym wrakiem, który urwał się spod kurateli ojca i nie zaszedł za daleko. Może ona powinna poszukać kogoś, z kim będzie zwyczajnie szczęśliwsza?
Wiele myśli, jej proste pytanie, które niemal wybiło go z rytmu.
- Chodzę – uzmysłowił sobie, że nie odpowiadał z dumą czy butą, bo te spotkania to był przepis na tragikomedię. Myślał, że tylko w filmach to jest takie żałosne, ale nie, to była istna parada dziwaków i szurniętych ludzi, wśród których wiódł prym jako normalny i bez papierów od psychiatry. Tylko dlatego, że do tej pory nie zaszedł pod gabinet. Bał się, że ten człowieczek z dyplomem z jakiejś uczelni w Sydney okaże się na tyle ekspertem, że zrzuci z niego warstwę grubej skóry i zobaczy przerażonego chłopczyka.
Ta myśl przejęła go taką grozą, że nim się spostrzegł, a już trzymał swoją dłoń na jej nadgarstku. Władczo, mocno.
- Lorry, dobrze wiesz, że cię kocham. Wróć, ogarnijmy to, ale jakoś razem. Jesteś przecież sama i na pewno sobie nie radzisz – bo była biedna i przybita, a on wielki pan i władca Remington otoczy ją opieką.
Właśnie takie myśli przyświecały mu, mimo że nadal czuł, że to k o n i e c. Nie zamierzał jednak jej na to pozwolić, pieprzony egoista.

Lorry Irving
28 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Ja potrzebuję kogoś, kto się dla mnie poświęci. Kogoś, kto naprawdę będzie miał siłę i ochotę, żeby wziąć mnie za pysk, nakarmić mnie, cicho, bez pasji, bezgłośnie; bezproblemowo, bez szumów i bez sprzężeń dla mnie żyć.
Lorry owładną pewnego rodzaju syndrom sztokholmski. Bo chociaż świetnie świadoma była błędów i bólu jaki zadawał jej Remington, jakaś dziwna siła ciągnęła ją ku niemu i nie pozwalała jej przestać o nim myśleć. Całymi dniami analizowała przecież gdzie jest, czy znowu przesadził, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo? I chociaż bardzo chciała uwolnić się od tych myśli i zacząć żyć, najzwyczajniej w świecie nie potrafiła. Mężczyzna uzależnił ją od siebie emocjonalnie, dał poczucie, że tylko z nim może być szczęśliwa pomimo tych wszystkich krzywd, które jej wyrządzał. Powinna odciąć się od niego już po pierwszej awanturze, nie przyjmować go do domu i zacząć unikać. Dawanie szans ludziom takim jak Dick utwierdzało ich tylko w fakcie, że mogą każdego dnia pozwolić sobie na więcej niż poprzedniego. I zawsze uzyskają schronienie w ramionach osoby, która tak ślepo ich kocha.
Ucieszyła ją niejako wiadomość o obecności mężczyzny na terapii. Być może zaowocuje to w przyszłości chociaż namiastką normalności. Nie wiedziała jednak czy człowiek, który dotykał dna albo właściwie już na nim leżał od kilku dobrych lat, ma szansę uzyskać tę normalność. Ona także uczęszczała na terapię, zapewne dużo rzadziej niż Remington, gdyż nie dysponowała tak znaczną kwotą pieniędzy co on. Musiała zacząć oszczędzać, chociaż pensja sprzedawczyni z kawiarni nie była zawrotna. Z tego też powodu postanowiła wziąć kilka dodatkowych zleceń aby móc częściej spotykać się ze swoim terapeutą i nieco przepracować swoją traumę. I u niej też nie było dobrze. Dowiedziałby się tego wszystkiego gdyby tylko zamiast kolejnej porcji żałosnego błagania o powrót, zapytał co u niej słychać.
Zaciśnięta męska dłoń na jej drobnym nadgarstku nie była dobrym zwiastunem. Stąd też nerwowo odwróciła się w stronę mężczyzny, czując jak jej ciało zaczyna oblewać fala gorąca. Nie sądziła aby chciał jej zrobić krzywdę w miejscu publicznym. Jednak czy jeszcze te kilka miesięcy temu stwierdziłaby, że byłby w stanie ją pobić? Zapewne także nie.
- Radzę sobie. gówno prawda, Irving. Nie potrafiła jednak przyznać mu racji, wiedziała jakie konsekwencje mogą pociągnąć za sobą te słowa. Nie wiedział przecież o sennych koszmarach, o lęku przed samotnym wracaniem wieczorem do domu. Nie miał świadomości, że tuż po powrocie z pracy co najmniej dwa kwadrans spędza na wypłakaniu się w poduszkę. Że wmawia wszystkim, że nic się nie dzieje i świetnie sobie radzi. Nie wiedział nic, bo nigdy nie zapytał jak się czuje. Zawsze obarczał ją swoimi własnymi opiniami na temat tego co między nimi się wydarzyło.
Nie starczyło jej jednak odwagi aby wyrwać z jego uścisku dłoń. Bała się, że to wznieci emocje mężczyzny i cała sytuacja się zaogni. Mógł wyżyć się na jej drobnej dłoni jeśli tylko chciał i sprawiało mu to przyjemność a ona przyrzekła sobie, że nawet się nie zająknie. Pokaże mu, że jest na tyle silna aby poradzić sobie nie tylko psychicznie ale także fizycznie.
- Kochasz mnie? To zrób coś, żebym w to mogła uwierzyć. – wycedziła przez zęby wiedząc, że jej prośba nie zostanie przez niego podjęta. Ze strachu, bo na pewno nie z dumy. Brakowało mu przecież honoru jak niczego innego.

Richard Remington
ambitny krab
jonas
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpaść po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Kochał ją, to było jasne dla niego jak słońce. Miał w życiu wiele dziewczyn. Niektóre narobiły mu bałaganu, stały się jego obsesją, ale żadna nie zawładnęła nim tak jak Lorry. Może dlatego przez te dwa lata starał się jak mógł, by wreszcie zrobić coś prawidłowo. Z tym, że miał przeświadczenie, że dziewczyna nie pokochałaby go trzeźwego. Nikt nie potrafił tego zrobić, nawet własny ojciec wyrzekł się go, gdy był całkiem mały, więc dlaczego ona miałaby być wyjątkiem? Spirala uzależnienia polegała u niego w dużej mierze na przeświadczeniu, że bez kokainy nie znaczy tak naprawdę nic. Wszyscy mieli coś w swoim życiu – jakąś pasję, zapalnik, a on ledwo ogarniał takie podstawy jak fakt, że za czynsz trzeba płacić. Może i miał pieniądze, ale długi czas podejrzewał, że dla wielu ludzi w otoczeniu była to jedyna jego zaleta. Potem przyszła o n a i nie dość, że zabrała go do swojego dusznego i skromnego mieszkania, to jeszcze pokazała, że widzi w nim coś więcej.
To przeraziło go na tyle mocno, że zaczął znowu szarżować z ilościami, zastępując białym proszkiem pewność siebie, adrenalinę i potrzebę udowodnienia jej, że zasługuje na wszystko.
Gówno prawda, okazał się tak podłym skurwysynem, że bycie obok Irving sprawiało mu niemal fizyczny ból. Przecież wiedział, że zasłużył na najgorsze i że prosi ją o łaskę jedynie pro forma. Niezależnie od tego, czy ona mu wybaczy (a kiedyś musi), to on nie wybaczy sobie. Z tego też powodu jego wysiłki niejednokrotnie słabły, bo przecież wiedział, że on już na zawsze pozostanie skażony, a w szpitalu nie podadzą mu nawet najsłabszego środka przeciwbólowego, bo jest pieprzonym ćpunem.
Niezależnie od tego, ile baniek miał na sobie. Niewiele różnił się od tego społecznego marginesu, zresztą nawet tacy zwyrodnialcy nie biją swoich partnerek w czwartym miesiącu.
- Radzisz? – powtórzył za nią nieco nieświadomie, ale został wybity z tropu. Powoli docierało do niego, że dziewczyna mogła ułożyć sobie życie i kiedyś poznać go z jakimś przyjemniaczkiem, który pewnie miałby jej więcej do zaoferowania niż pieniądze tatusia i fakt, że jest strażakiem. Może dlatego tak zaborczo i zachłannie pochwycił jej dłoń, nie spuszczając z niego wzroku. Chciał jej wykrzyczeć, by została, że bez niej to nie to samo, ale wciąż był tylko sobą i takie słowa przychodziły mu z ogromnym trudem, a zaufanie praktycznie nie istniało w jego słowniku.
Pocałował ją w czoło, zupełnie jak niegdyś, gdy byli dla siebie wszystkim i spojrzał ponownie w jej oczy.
- Nie cofnę czasu, tego nie umiem – odpowiedział przytomnie, bo przecież nie przywróci ich dziecku życia, nie sprawi, że nagle przestanie się go bać. – Ale nie zamierzam już wrócić do nałogu, walczę też z agresją… po swojemu – jakoś nie chciał jej wtajemniczać w Laurenta, który spuszczał mu wpierdol na nielegalnych walkach i kontrolował poziom kokainy w jego żyłach. – Potrzebujesz pieniędzy? Na cokolwiek? – tyle był jej winny i jeszcze naiwnie wierzył, że kasa wciąż załatwi wszystko.

Lorry Irving
ODPOWIEDZ
cron