może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
35 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Za długo już powierzał swe życie w czyjeś ręce. Za długo oglądał te cztery ściany w kolorze spranej zieleni i za długo powtarzał słowa "nic mi nie jest, czuję się dobrze". Za długo kłamał. Za mało za to spał i za mało oddychał. To niedorzeczne, prawda? Zapominać o oddychaniu. To tak jakby o całym życiu zapomnieć, ale w jego przypadku i to się zdarzyło, wtedy, tego ósmego miesiąca w Afganistanie, w ciemnej prowizorycznej piwnicy, kiedy leżał na plecach, przez kraty w oknie spoglądał na tysiące oślepiających światełek (nie zdając sobie nawet sprawy, że to gwiazdy) i pewny był, że jest już martwy. Skąd miał wiedzieć, że tak nie było? Skąd miał wiedzieć, że śmierć różni się jakoś od życia? Czy ktokolwiek to wiedział? Czy te stany różniły się w ogóle czymkolwiek? W Cairns Hospital przekonał się, że nie, bynajmniej się nie różniły.
Leżąc już któryś tydzień w łóżku o chłodnej bieli, nie miał do robienia nic, prócz myślenia. A myśli... Myśli jego były zwodnicze. Myśli nienawidził teraz najbardziej. Myśli były tym, co zdradziło go jako pierwsze. Cóż, a jednak został przyparty do muru - nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. I tak leżąc i próbując odszukać w swoim umyśle sens, nagle pojawiła się decyzja: czas się wypisać ze szpitala. Wiedział, że niektóre pielęgniarki, kiedy myślały, że śpi, szeptały do siebie "on oszalał", ale oszaleć to on dopiero mógł przez to ciągłe leżenie. Kolejna absurdalne spostrzeżenie - tego leżenia bał się bardziej, niż wspomnień o roku spędzonym w otchłani Azji. Tej cudzej opieki bał się najbardziej, którą tu dostawał nieustannie. I tak, tak, pewnie powinien być wdzięczny, że go uratowano, że pozszywano, że nakarmiono. Że rzekomo wyzwolono, choć uważał, że wolnoć już nie istnieje. Nawet nie pamiętał, ile trudu sobie zadali, by wrócić go do żywych - gdy go znaleźli, był w tak kiepskim stanie, że wprowadzić go musieli w śpiączkę farmakologiczną. Jego lekarka zdradziła mu kiedyś, że całe ciało postanowiło się wtedy zbuntować, że organy wypowiedziały mu wojnę, przestając dłużej pełnić funkcję sprzymierzeńca. Że cudem przeżył i że do dziś wiele lekarzy zachodzi w głowę, jak udało mu się wyślizgnąć śmierci. Ale on się nie wyrwał z jej uścisku, skądże - on po prostu przyniósł ją ze sobą do tego świata. I nikt nie zdawał się tego rozumieć. Ona na pewno nie rozumiała. Widząc jak wchodzi do jego sali, w tym swoim kitlu lśniącym czystością i jak bazgrze coś na tablecie, podniósł się trochę do góry, poprawiając poduszkę pod plecami i złączył palce dłoni leżących na brzuchu. - Pani Pelltiter... Pelletier - zaczął, już na wstępie mając problem z przypomnieniem sobie nazwiska kobiety, która przebywała u niego tak często. Samo mówienie sprawiało mu wiele trudu - przez kilka miesięcy nie odzywał się wcale i odwykł od tego. Kiedy wybudził się ze śpiączki, prawie nikt nie potrafił go zrozumieć. On sam siebie także nie bardzo. A teraz... Jego rosyjski akcent jakby się wybijał, ale czy to na pewno był ten akcent? Czy może po prostu to puste ciało nie potrafiło sobie poradzić z podstawowymi umiejętnościami, jakie próbowano w nie na siłę wepchnąć? - Ja już dziękuję. Za to leżenie. Chciałbym już wyjść. Jak to... Wypisać się, o - czuł się żałośnie. Nawet na nią nie patrzył, bo wstydził się na kimkolwiek zawiesić wzrok w tym stanie. Na miłość boską, kiedy ktoś nie potrafił przypomnieć sobie tak prostego słowa jak "wypisać", to było to niepodważalnym dowodem na to, że nie warto było poświęcać więcej czasu na sklejanie tak zniszczonego już naczynia, wypełnionego... niczym, zupełnie niczym.

Hope Pelletier
Anestezjolog — Szpital
33 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Rozstała się z Anthonym i zaczyna kolejny już, nowy rozdział w swoim życiu. I boi się, czy nie pozstanie sama pomimo tego, że Nemo zapewniał, że chce być jego współautorem.
Hope wciąż, zupełnie jak w czasie pierwszych dni swojej pracy jako lekarz, przeżywała każdy przypadek. Podobno to zabijało takich lekarzy jak ona. Troska trawiła ich, jak najgorszy rak, dający przerzut z każdym pacjentem, którego nie udawało się uratować. Przecież nie chciała być posłańcem złych wieści, gdy oczekiwano od niej choćby skrawka nadziei, a ona nie potrafiła go dać. Każdego życia trzymała się, jakby właśnie odchodził jej drogi przyjaciel.
Najbardziej rzecz jasna martwili się jej rodzice, którzy widzieli, jak ciężkim szokiem zawsze dla niej była utrata pacjenta. Nie mniej martwił się Nemo, gdy jeszcze się przyjaźnili. A teraz i Antek był świadkiem, jak bardzo angażowała się w swoją, bądź co bądź wciąż nową pracę.
Ale i o tych, którzy jedynie pragnęli być na tamtym świecie, również walczyła. Jak o małomównego żołnierza, który leżał na sali z numer 4. Z początku nie mówił wiele, ale Hope wiedziała, że paradoksalnie część pielęgniarek odnajdowała w tym jego milczeniu coś pociągającego. Nazywały go “Kapitan” i chociaż rzeczywiście na równi z tym, jaki jest przystojny, opowiadały również o tym, że jest najpewniej nieco szalony, to jednak Hope szczerze się o niego martwiła. Dopiero niedawno się do niej odezwał, podczas gdy głównie to ona mówiła, próbując małymi drapnięciami przebić się przez mur.
Dzisiaj miała być kolejna regularna wizyta, podczas której chciała go przekonać, żeby wyszedł z nią na przechadzkę wokół placówki. Zwyczajowo, nie powinna tego robić, ale przecież ile ona rzeczy robiła według własnego sumienia. Krzywda się nikomu nie działa. Chwila normalności mogła podnieść ducha w każdym. Najpierw jednak musiała się upewnić, czy wszystko z nim w porządku. Tyle o ile, rzecz jasna.
- Panno. - Poprawiła go, jednak nie było w jej głosie żalu. Zwykle kobiety w jej wieku miały przecież już męża i dzieci. Ona jednak, jak można zauważyć, kochała swoją pracę i każdy dzień w niej spędzony. - I dzień dobry panie Balmont. Jak się dziś czujemy? - Spytała, podchodząc, by poświęcić mu swoją małą latareczką w oko. Wszystko wyglądało w porządku. Jak dobrze jednak, że postanowił mówić dalej, bo najpewniej naprawdę zaproponowałaby ten spacer.
Jego słowa jednak skutecznie wyrwały ją od zapisywania informacji o poprawnej reakcji na światło.
- Słucham? Wypisać się? - Powtórzyła i aż kliknęła długopisem nie raz, a przynajmniej, trzy razy. - Ale jest pan w trakcie terapii… To… Tak nie można. - Poczuła, jak gula w jej gardle niespodziewanie szybko rośnie. Na zewnątrz można i umiała zachować względny spokój, ale w środku szalała. - Przecież wszystko, co pan osiągnął do tej pory, pójdzie jak psu w… rzyć. - Powiedział oburzona. - Szczerze tego odradzam… - Spojrzała w jego oczy i postanowiła przybrać swój najgroźniejszy wyraz twarzy.

Geordan Balmont
dzielny krokodyl
matką głupich/ Liv
brak multikont
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
35 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Myśl ta nie przemknęła ani razu przez jego umysł, gdy tu leżał - że ktoś mógłby się nim zauroczyć w tym paskudnym stanie. Nim, człowiekiem okrutnie słabym, żołnierzem na zawsze już straconym. Nim, który przez rok żywił się robaczywymi owocami wrzucanymi mu przez zardzewiałe okienko uchylające rąbka umierającego nieba, nim, który dał się pojmać i nie potrafił ze sobą skończyć. Tym Geordanem Balmontem, który po trafieniu do szpitala z początku nie był w stanie chodzić, któremu żebra było widać nawet przez koszulkę, który nie potrafił sam się umyć, ubrać i nakarmić. W oczach pielęgniarek wspomnianych przez Hope widział więc tylko obrzydzenie, nie podziw. Tylko przez bursztynowe spojrzenie doktor Pelletier nie potrafił jeszcze przeniknąć, nie mając pojęcia, jakie uczucia względem jego osoby się tam kryły.
Zaskoczyło go jej upomnienie względem zwrotu, nad jakim wcale się nie zastanawiał. Skupiał się raczej na tym, by wypowiedzieć choć odrobinę sensowne zdanie, co przecież przychodziło mu z ogromnym trudem. - Nie wiem, czy dobry; taki sam jak wszystkie inne - odparł obojętnie i wzruszył ramionami, nie odpowiadając jednoznacznie na postawione pytanie. Jak bowiem mógł się czuć w tym białym więzieniu? Westchnął ciężko, gdy podeszła do niego z tą swoją latareczką, ale pozwolił jej poświecić mu nią w oczy. Reakcja na jego prośbę także go zaskoczyła; spodziewał się przejęcia, ale innego rodzaju. - Mogę chodzić, jeść, myć się i co tam jeszcze potrzeba do życia. Nie potrzebujecie mnie tu przecież - starał się jej wyjaśnić ze spokojem. W głowie lekko mu dudniło, ale było to dla niego codziennością - prawdę mówiąc, nie pamiętał już, jak to jest czuć się normalnie. Surowy wyraz jej pięknej twarzy nie przekonał go o tej rzekomej zbrodni, jakiej planował się dopuścić, bo czy to on tym razem nie miał racji? Życie jego było nieprzydatne zarówno tutaj, jak i na zewnątrz, ale do tej drugiej opcji ciągnęło go bardziej.

Hope Pelletier
Anestezjolog — Szpital
33 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Rozstała się z Anthonym i zaczyna kolejny już, nowy rozdział w swoim życiu. I boi się, czy nie pozstanie sama pomimo tego, że Nemo zapewniał, że chce być jego współautorem.
Gdyby ktoś spytał Hope, to z pewnością wiedziałby, że zarówno swoich pacjentów traktuje z taką samą powagą, jakby byli w pełni zdolni do oceny sytuacji. Podobnie do dzieci nie mówiła niemądrymi zdrobnieniami i z największym (chociaż nie zawsze prawdziwym) zainteresowaniem słuchała ich opowieści z przedszkola, czy też te, które wybudziły się na intensywnej terapii i opowiadały o tym, co sobie kupią albo co zbiera ich przyjaciółka. Każdy zasługiwał na wysłuchanie, co nie znaczyło, że prośby należało spełniać, czy stosować wobec każdego taryfę ulgową. Może dlatego go poprawiła?
Musiał wytężać się z całych sił, jeśli chciał wrócić do pełni zdrowia. A Hope była tutaj, żeby mu pomóc.
I teraz, gdy miała go przed sobą, mówiącego, że chce wyjść, to z pewnością, przynajmniej przez chwilę, miała nadzieję, że on żartuje. Albo powiedział coś nie tak. Może potrzebuje opis jakichś badań. Ale były to tylko czcze nadzieję, bo niestety on zdawał sobie radzić doskonale. A Hope zaczynała czuć, że coś wymyka się jej z rąk, a to wcale nie oznaczało nic dobrego.
Dopiero niedawno zaczęła odzyskiwać grunt pod nogami, który zachwiał się, gdy straciła niemal jednocześnie dwie ważne osoby ze swojego życia. Od tamtej pory, jakoś sobie radziła. Łatała dziury w życiu osobistym dodatkowymi godzinami dyzuru. I jakoś to szło. A teraz on chciał jej to odebrać?
- Potrzebujemy pana. - Powiedziała, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że to ona go potrzebowała. To ona chciała, żeby doszedł do siebie i nie czuł się taki… winny. Nie była psychologiem. W zasadzie to płacili jej za to, żeby pozbawiać ludzi świadomości, a nie, żeby ją zwiększać, ale na boga, przecież był jej pacjentem od dnia pierwszego. Jak on mógł ją tak zostawiać. - Panie Geordanie… czy to naprawdę panu wystarczy? Jedzenie i mycie? Nie mogę pana tutaj siłą zatrzymać, bo ostateczną decyzję podejmie specjalista, ale… Ale czy pan naprawdę chce wyjść, czy po prostu nie chce pan być tutaj? - Spojrzała na niego i złożyła tablecik, na którym wszystko do tej pory zapisywała. - Czy możemy się przejść i to przegadać? - Zaproponowała, bo może jednak jej pierwotny plan sprawi, że on zmieni zdanie. Przyglądała mu się w napięciu. Był niebywale przystojnym mężczyzną. Twarz odzyskiwała już dawny kształt, a ciało nabierało odpowiedniej masy. Ale te jego oczy… Hope miała wrażenie, że są zupełnie puste. A chciałaby móc i potrafić je czymś wypełnić. Nadać jego walce jakiś sens.

Geordan Balmont
dzielny krokodyl
matką głupich/ Liv
brak multikont
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
35 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
To jedno powtarzano mu nieustannie, być może najczęściej. Potrzebuję cię. Miał wyzdrowieć dla innych, przeżyć swoje całe, niechciane i znienawidzone życie dla innych. - A ja? - pozwolił wypłynąć nieśmiałym słowom, nasączonym pewną pretensją. Bo choć każdy jak zdarta płyta grał tę samą sentencję, przekonując, że był ważny, tak... Wcale nie czuł, by komukolwiek do czegokolwiek faktycznie był potrzebny. Jego najlepszy przyjaciel zdążył ułożyć sobie życie z jego siostrą - takie życie, w którym obecność Geordana była zbędna, a Hope? Ona mówiła tylko to, co leżało w jej obowiązku, ona tylko wypowiadała się za cały szpital, przez który każdego dnia przepływało tak wiele innych pacjentów, równie nieistotnych, co on sam. - Komu jestem potrzebny i do czego? Nie widzi pani, że tu nikogo nie ma? Ja nawet nie mam pieniędzy, żeby tę waszą fałszywą troskę spłacić - wyznał tonem przepełnionym bólem, a potem wziął kilka rozdygotanych, chropowatych i nierównych wdechów i wydechów, jakby dopiero uczył się oddychać. Jude zapewniał, że wszystkim się zajmie, że pokryje leczenie, że pociągnie wojsko do odpowiedzialności, ale jak długo George mógł być na łasce innych? W końcu stracą cierpliwość, zniechęcą się, znudzą. Zauważą, że nie ma sensu przejmować się kimś takim jak on, że nie płyną z tego żadne korzyści.
Wysłuchał jej słów w ciszy, czując, jak zaciska mu się gardło i jak przyspiesza klatka piersiowa. - Tam wystarczyło mniej - zauważył posępnie, wzrok koncentrując na jakimś punkcie w oddali. Wciąż widząc jej rozmazaną sylwetkę po boku, czując zapach jej perfum, starał się nie popełnić żadnego głupstwa. Próbował okiełznać swój temperament, nie chcąc chyba zrazić ostatniej osoby, która potrafiła (lub perfekcyjnie udawała, że potrafi) odszukać w nim coś więcej, poza obłędem i utraconą wersją dawnego siebie. - Chcę... To nieważne, czego chcę. Jeśli tu zostanę... To nie może się dobrze... Ja stąd muszę wyjść - ostatnie wyrażenie wypowiedział z siłą, w końcu podnosząc swoje zagubione oczy wprost na nią. Dostrzegając wyraźnie jej złote jak wschodzące słońce pukle i te dwa błyszczące bursztyny zawieszone pod brwiami, złagodniał nieco. - Dlaczego ty to robisz? Łatwiej byłoby po prostu... dać sobie spokój - przyznał, po raz pierwszy w jej obecności rezygnując z grzecznościowego zwrotu i choć pozostawił jej propozycję bez werbalnej odpowiedzi, tak dźwignął się z posłania i zrzucił nogi na ziemię. - Pani ma na głowie innych pacjentów - uprzytomnił sobie nagle, rozmyślając się i chcąc na nowo zakopać się w odmętach szpitalnego łóżka. Robiła mu przecież tylko łaskę, nie chciała wcale spędzać z nim czasu i nie chciała nigdzie się z nim przejść. Nie chciała, prawda?

Hope Pelletier
Anestezjolog — Szpital
33 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Rozstała się z Anthonym i zaczyna kolejny już, nowy rozdział w swoim życiu. I boi się, czy nie pozstanie sama pomimo tego, że Nemo zapewniał, że chce być jego współautorem.
Spojrzała na niego zmartwiona. - A ty siebie nie potrzebujesz? - Wydawała się szczerze zdziwiona jego pytaniem. Nie dlatego, że kiedykolwiek wątpiła w jego wyzdrowienia. Dążyła do tego stanu razem z nim, ale przecież nie dzielił się z nią przemyśleniami na temat swojej wartości. Nie była psychologiem. Nigdy nie próbowała nim być. Mogła jedynie upewniać się, że wyjdzie z tego szpitala na tyle opanowany by sobie i innym nie zrobić krzywdy.
- To nie jest fałszywa troska… Skąd ten pomysł…? - Tym razem to w jej głosie niemal dało się słyszeć skargę. Bała się mówić po lekarsku. Bała się, że wpłynie niekorzystnie na wszystko, co mógł wypracować z nim psycholog, jeśli taki próbował go odwiedzać na oddziale.
- Ja tutaj jestem dla ciebie. Zawsze, kiedy będziesz mnie potrzebował. - Nie były to czcze słowa. Może i nie miała codziennych dyżurów, ale bycie nową w mieście miało to do siebie, że nic jej nie trzymało, nic jej nie ciągnęło. Jeśli więc dyżurka zadzwoniłaby do niej z informacją, że ma się stawić na oddziale, to pokonałaby tę odległość możliwie najszybciej. Pytanie, czy zrobiłaby to dla każdego pacjenta? Czy tylko dla tego mężczyzny o smutnych oczach?
W pierwszym odruchu chciała zaoferować mu leczenie na swój koszt — spory majątek zgromadzony przez jej rodzinę jeszcze w Stanach, z pewnością i z łatwością pokryłby koszty leczenia mężczyzny. Ale czy by się nie obraził? Czy nie odebrałaby mu resztek godności?
Położyła mu dłoń na szerokim ramieniu i uścisnęła lekko. - Spokojnie. Spokojnie… Jakoś poradzimy sobie ze wszystkim. - Zapewniła go, zupełnie nieświadoma tego, że ktoś już mu pomoc zaoferował. - I nie jesteś już tam… Jesteś tutaj. I nie chcesz egzystować. Chcesz żyć, pamiętasz? - Powiedziała, ustawiając swoją twarz tak, żeby nie mógł zignorować jej spojrzenia.
- To jest bardzo ważne, czego chcesz… Zgadywać nie będę, a na 100% ja tego nie wiem. Być może twój lekarz prowadzący wie. Ja nie będę pytać, bo może nie chcesz mi o tym mówić, ale… - Puściła jego ramię. Nie chciała go płoszyć, a nie wiedziała, jak wiele dotyku, może zacząć sprawiać mu dyskomfort. - To sam ty musisz w sobie rozważyć, co jest twoim celem. Ale tam na zewnątrz będzie ci trudno. Nie, że niemożliwie. Ale z pewnością trudno. - Bała się o niego. Co, jeśli zostanie zupełnie sam ze swoimi myślami. Nie był gotowy zmierzyć się z zewnętrznym światem.
Ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Pozwoliła sobie zauważyć, że tak smutnych oczu jeszcze nie widziała. A przynajmniej nigdy nikt nie patrzył na nią w ten sposób.
- Zależy mi na tym, żebyś czuł się jak najlepiej, ale nie umiem ci powiedzieć dlaczego. - Powinna być profesjonalna. Powinna używać żargonu i sprowadzać go na ziemię, a nie karmić prostymi przemyśleniami. - Jako lekarz powinnam zachować emocjonalny dystans, ale mam wrażenie, że nie umiem. Nie w twoim przypadku. - Nie, nie kłamała, nie rzucała jednak też słów na wiatr. Skoro przeszli na mniej oficjalną formę, to i ona z niej korzystała. - Nie każdy pacjent ma możliwość wyjścia na spacer. A i mi się przyda chwila przerwy. - Miała wrażenie, że nie oddychała powietrzem na zewnątrz od kilkudziesięciu dni. Ciągle tylko szpital- auto — dom. - Czemu chcesz tam wyjść… Tak naprawdę? Nie jestem psychologiem, ale nie uważam też tego za dobry pomysł… Wiesz, że jeszcze przed tobą kawał drogi… - A to, że cal nawet nie był w zasięgu wzroku, to nie trzeba było dodawać. - Też jestem samotna… Lubię z tobą rozmawiać. To chyba moja ulubiona część dyżuru. - Powiedziała jeszcze, tak zwyczajnie, po ludzku. Nie chciała grać mu na emocjach, a raczej zbudować mocniejsze podwaliny pod zaufanie. Jeśli zdecyduje się wyjść przecież, to i tak powinna mieć go na oku.

Geordan Balmont
dzielny krokodyl
matką głupich/ Liv
brak multikont
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
35 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Gdy szpitalną przestrzeń, jak i cały jego wszechświat skrywający się w poharatanym umyśle, wypełniło postawione przed momentem pytanie tchnięte z błyszczących ust odbijających w sobie promienie słoneczne, zamilkł na moment, próbując zapoznać się z ich sensem na rozmaite sposoby. A w końcu prychnął. - Mnie już nie ma. To - objął rozdygotanymi dłońmi swoją głowę, dociskając je z narastającą siłą mającą ją jakby unicestwić; tak jak ściska się niepotrzebną nikomu łupinę orzecha w poszukiwaniu jedynej istotnej części, tylko że w tym przypadku niczego by się w środku nie znalazło. -... To nie jest, to nie jestem ja, na miłość boską, to nie należy do mnie - rozżalenie to zawisło nad nimi, świadcząc tylko o jednym - człowieka żyjącego w obcym ciele nie wypuszcza się na zewnątrz, a przecież tylko na tym mu teraz zależało. Własny aparat mowy okazał się sabotażystą. - Wszystko jest fałszywe - żachnął się na jej pytanie, krzywiąc się przy tym tak, jakby jakiś kwaśny smak wypełnił nagle jego usta. Przerabiał to już z psychologiem, wałkowali ten temat nieustannie, ale Balmont wciąż utrzymywał, że po tym, co przyszło mu doświadczyć, na świat nie można już spojrzeć inaczej, dostrzegając w nim wyłącznie obłudę. - Hope - powiedział stanowczo na jej obietnicę, próbując sprowadzić ich na ziemię choćby siłą swojego głosu. Nie zauważył nawet kiedy jego dłoń powędrowała w kierunku gładkich, pokrytych ciepłą membraną skóry palców blondynki i kiedy je musnęła lekko, sprawiając wrażenie, jakby chciała wypełnić ich luki. Zaśmiał się gorzko i cofnął rękę, kiwając głową. - Czasem się czuję, jakbym tylko sobie ciebie wymyślił, a twoje imię tylko to potwierdza - podzielił się z nią skrawkami myśli, przez ten krótki dotyk jej skóry gubiąc wątek. Naprawdę odnosił wrażenie, że była obecnie jego jedyną nadzieją, jakkolwiek niepoważnie i naiwnie by to nie brzmiało. Po chwili to ona ponownie zdecydowała się naruszyć jego przestrzeń osobistą, poprzez ułożenie na jego ramieniu swej drobnej dłoni emanującej niezrozumiałym strumieniem spokoju i tym razem Geordan nie uciekł spojrzeniem z kontaktu wzrokowego. - Powiedziałbym ci wszystko - wyznał przekonująco, gdy na głos zwątpiła w swoją rolę w jego życiu. - Gdybym tylko wiedział co - dopowiedział prawie od razu, teraz już ciszej i posępniej.
Większość docierających do niego słów pozostawiał bez odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że się z nimi nie zgadzał lub że go denerwowały, a po prostu nie mając pojęcia co z nimi zrobić. Musiał odnaleźć cel w życiu, musiał uodpornić się na wszelkie trudności, musiał żyć. Tylko co, jeśli nic z wyżej wymienionych nie wypełniło jego serca ani razu od momentu powrotu? Jeśli nie odnalazł w sobie nawet namiastki tychże (rzekomych) priorytetów?
Na jej wyznanie usta zadrżały mu w niepewnym uśmiechu, ponownie nasycając jego umysł niezdecydowaniem. - Nie wiem czym sobie na ciebie zasłużyłem - odparł tylko, postanawiając nie zagłębiać się zanadto w jej słowa w obawie przed tym, co mógłby w nich dla samego siebie znaleźć. Postawił więc w końcu swe stopy na chłodnej podłodze, wciskając je następnie w buty i oplótł ją zaskoczonym spojrzeniem, gdy zadała kolejne już dzisiaj pytanie. - Tu jest tak… bezosobowo, pusto, jakbym był ledwie wspomnieniem z czyjegoś snu - powiedział ostrożnie, podnosząc się z łóżka, z którego nie wstawał zbyt często, czego konsekwencją był zawrót głowy. - Jest tu niewiele inaczej niż tam i może gdybym… Ten świat na zewnątrz jest moją ostatnią nadzieją, wiesz? - tak bardzo chciał, by zrozumiała. Czuł, że tylko ona jest w stanie to zrobić. - Nie, w to ci akurat nie uwierzę. Że ty jesteś samotna - zaprzeczył odważnie jej słowom, które zdawały się być kłamstwem. To przecież niemożliwe, by inni wręcz nie zabijali się o jej choć znikome towarzystwo.

Hope Pelletier
Anestezjolog — Szpital
33 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Rozstała się z Anthonym i zaczyna kolejny już, nowy rozdział w swoim życiu. I boi się, czy nie pozstanie sama pomimo tego, że Nemo zapewniał, że chce być jego współautorem.
Chciałaby móc mu pomóc. Cała empatia, jaką miała w sobie, nie była jednak w żaden sposób poparta badaniami naukowymi. Nie chciała psuć terapii, jaką zastosował jego główny lekarz. Ona miała być tylko być tam potrzebna fizycznie. Upewnić się, że nic go nie boli. Podać odpowiednie leki, gdy miała możliwość i podczas obchodów upewniać się, że wszyscy mają to, czego potrzebują. Nie powinna się angażować. A jednak to robiła. Czy groziło jej zwolnienie? Być może. Była tutaj nowa, wciąż nie do końca rozumiejąca cały system w szpitalu, ale chciała tylko pomóc. Nie chciała niczyjej krzywdy. A już zwłaszcza nie jego. Delikatne przedzieranie się przez bariery fizyczne, chociaż tak naprawdę przecież nie obiecujące niczego. Wciąż byli lekarzem i pacjentem, ale nieświadomie chyba przekraczała pewne granice. W dobrej wierze oczywiście.
Dlatego kolejno, próbowała zapobiegać temu, co wydawało jej się przejawami autoagresji, delikatnie odciągnęła jego dłonie od głowy.
- W takim razie musimy znaleźć prawdziwego ciebie. Chyba nie chcesz na zawsze się stracić? - Spojrzała na niego z powagą. Nigdy nie będzie go traktować jak wariata. Miał problemy. Ale kto ich nie miał? Co byłby z niej za lekarz, gdyby się poddała?
- Nie, nie wszystko. - Powiedziała z przekonaniem, uznając, że szczera rozmowa chyba przyda się każdemu, niezależnie od tego, w jakim miejscu swojego życia się znajdują. - Jest wiele fałszywych ludzi, ale niewiele rzeczy samych w sobie jest fałszywych. A przynajmniej nie, dopóki się tego nie udowodni. - Próbowała być może nieco nadaremnie racjonalizować mu świat. A przecież nie do końca ich myśli szły podobnymi torami.
- Jestem tutaj. Przecież mnie czujesz, prawda? - Powtarzała spokojnie. - I skoro nie wiesz co, to poszukajmy tego razem. Ale na wszystko potrzeba czasu. - Była święcie przekonana, że w szpitalu znajduje się pod najlepszą opieką. Ale przecież nie mógł mieć na ten temat inne zdanie, a tak naprawdę, to jak długo nie stanowił zagrożenia dla innych, nie mogli go siłą zatrzymać w szpitalu. W takich momentach Hope miała chęć mieć znajomych w policji i zwyczajnie pożyczyć kajdanki. Przypięłaby go do ramy łóżka i nigdzie by nie poszedł.
Niespiesznie wyszli z pokoju. Wiedziała, że nie robił tego zbyt często, ale może właśnie tego mu było potrzeba? Skoro tak bardzo potrzebował wyjść ze szpitala, może rzeczywiście powinni się zgodzić.
- Nie jestem twoim lekarzem prowadzącym Geordan. - Powiedziała smutno, bo przecież w tej materii ograniczało ją zbyt wiele praw. Jak chociażby wciąż okres próbny w szpitalu, czy fakt, że nie była od tej specjalizacji. - I nie mogę zabronić ci wyjść. Fizycznie nie ma przeciwwskazań. Jesteś silnym mężczyzną. Wszystkie kończyny masz sprawne. - Wciąż czuła na swojej dłoni jego delikatny uścisk, który jedynie to potwierdzał. - Ale nie chce, żebyś "tam" został sam… - Nie chce też zostawać sama tu - Dlatego powiedz mi teraz szczerze… Czy będziesz kontynuował leczenie z doktorem Braunem po wyjściu? - Rozmowy. On potrzebował rozmowy. Nie mogli zostawić go samego.
Wąska przyszpitalna alejka zakwitła pierwszymi oznakami australijskiej wiosny. Było pięknie, ale Hope czasem i tak tęskniła za domem i za Stanami. Wciąż była nowa i nie znała nikogo. Może dlatego pozwoliła sobie na tak niebezpieczną bliskość z pacjentem?
- Nie przejmuj się tym… - Powiedziała, zdając sobie sprawę, że prawie zaczęła mu się zwierzać, podczas, gdy rozmawiali o jego problemach. Raz po raz musiała sobie powtarzać, że jest jego lekarką. - Chce wiedzieć, że ty, jeśli podpiszę rekomendację, dasz sobie tam radę. To dla mnie bardzo ważne. - Była przy nim zupełnie drobna i musiała zadrzeć głowę wysoko, żeby odnaleźć jego spojrzenie. - Wierzę w ciebie. Pytanie brzmi, czy ty jeszcze kiedyś uwierzysz w siebie. - Braun ją najpewniej zabije.

Geordan Balmont
dzielny krokodyl
matką głupich/ Liv
brak multikont
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
35 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
A więc nikt nie rozumiał. Choć ona przynajmniej nie oczekiwała powrotu jego dawnej wersji, po której nie było już najmniejszego śladu. - Chciałbym po prostu... - urwał, by zaczerpnąć powietrza i przełknąć ślinę. - Żeby wszyscy przestali wymagać ode mnie czegoś niemożliwego - dokończył ostrożnie, niepewnie wbijając w nią swe spojrzenie. Czy to niemożliwego na tę chwilę, czy ogólnie, nie miało to znaczenia. Przez te oczekiwania, te życzenia powrotu do zdrowia, odnalezienia siebie, czuł się najbardziej zepsuty. Słowa te potwierdzały przecież, że faktycznie było z nim coś nie tak, a co innego w samotności to przeczuwać, niż usłyszeć także od wszystkich dookoła.
- Zostawili mnie tam, Hope. Wszyscy. A teraz wiem, że tu zaglądają, że węszą, bo się boją tego, że wróciłem skądś, skąd nikt wracać nie powinien - powiadomił ją konspiracyjnym szeptem, nachylając się nieco w jej stronę, nawiązując do poruszonego wcześniej tematu fałszu. Nie ufał już prawie nikomu, a w każdej zaglądającej tu czasem pielęgniarce, każdym techniku upewniającym się, że w sali wszystko odpowiednio działa, dostrzegał pewną podejrzaną nutę, jakby wszyscy byli przeciwko niemu, jakby mieli go wykończyć, bo przeżył tylko przez niedopatrzenie, zwykłą pomyłkę. Tylko przy Westbrooku czuł się bezpieczny, przy nim i… Tak, przy niej także, przy niej co więcej, wszystko zdawało się znacznie łatwiejsze, ale gdy wyjdzie ze szpitala, już jej nie będzie, prawda?
Na jej pytanie uśmiechnął się krucho, pragnąc teraz tylko, by i dla niego wszystko było takie proste, jak to brzmiało w jej ustach. - Nie wiem, chyba tak - dłoń znów posłużyła za kurtynę opadającą na twarz, w której wciąż migotało tak wiele wątpliwości. Miło było jej tym razem nie zaprzeczyć, tylko pozwolić trwać tej iluzji; temu, że faktycznie z jej pomocą stawi wszystkiemu czoła, ale on już przecież zdecydował. Decyzję podjął już dawno temu, więc to nie tak, że Hope mogła coś teraz zdziałać, że jakieś jej magiczne słowo mogło wszystko naprawić.
Wiosna nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak obca i niepokojąca, jak teraz, gdy już w nią wkroczyli pochłaniając przy tym wszystkie zapachy rozkwitających kwiatów. Słuchał blondynki w ciszy, raz na jakiś czas rzucając okiem na kosmyki włosów unoszone ciepłym wiatrem, w których dostrzegł więcej życia, niż w sobie samym. - Nie będę sam, doktor Pelletier - oznajmił z lekkim uniesieniem kącików ust, tym razem sam czując się w obowiązku jakoś ją pocieszyć, choć było to niedorzeczne. - Pomyślałem sobie… Oczywiście możesz odmówić, ale nie tylko z Braunem chciałbym zachować kontakt - prawdę mówiąc, akurat z mężczyzną wcale nie chciał mieć do czynienia, ale wolał nie być aż tak natrętny i nie stawiać Hope w jeszcze bardziej niewygodnym położeniu. Zatrzymał się ze względu na jej następne słowa, wpatrując się w nią chwilę w ciszy i obserwując zapewne po raz ostatni, jak kolorowa roślinność oplatająca szpitalne atrium nadaje jej rysom delikatniejszej barwy, jak zaczyna przypominać wszystkie te rozkwitające kwiaty, których kolory przyjęła na swoje policzki. - Spróbuję, ale tylko ze względu na ciebie - odparł spokojnie, nagle i w swojej głowie czując względny spokój. A potem postanowił zrobić coś, co nie wypadało żadnemu pacjentowi, ale on przecież nie był zwykłym pacjentem, prawda? Pochylił się więc nieco, powoli i złożył na jej policzku delikatny pocałunek, nie próbując wcale nic szczególnego tym czynem zdziałać. Obecnie nie podejrzewał nawet, że ktoś mógłby obdarzyć go szczególnie ciepłymi uczuciami, dlatego ta strefa życia pozostawała dla niego odległa. A potem jej podziękował, szczerze i z uśmiechem, teraz już doceniając jej propozycję z wyjściem na świeże powietrze, które faktycznie podziałało na niego uśmierzająco. I wrócili, a kilka dni później dostał swój wypis.

koniec <3

Hope Pelletier
ODPOWIEDZ